Rozdział 36
Pov. Stark
Kolejne dwa tygodnie były... trudne. Wspomnienia wracały do Petera, a on był coraz bardziej skołowany. Raz spróbował uciec, gdy odzyskał kilka wspomnień z roku w Hydrze. Najwidoczniej kilka miłych wspomnień. Na szczęście w porę udało nam się go złapać. Musiałem zamknąć go w pokoju i poświęcić kilka godzin na tłumaczenie, że nie może tam wrócić. Potem Peter pozwolił mi się przytulić i popłakał sobie trochę, a na końcu przyznał mi rację i przeprosił. Niepotrzebnie. Kilka razy usłyszałem, że mnie nienawidzi, szczególnie na początku, ale teraz, miałem wrażenie że coraz bardziej rozumie, w jakiej sytuacji się znajduje. Nie wychodził z pokoju więcej niż musiał, ale i tak siłą rzeczy w końcu poznał resztę. Przyjął do wiadomości, że to co usłyszał w Hydrze nie jest prawdą, ale mimo wszystko i tak się ich bał. Nie mogliśmy mieć mu tego za złe. Peter pamiętał już coraz więcej, kiedyś spytał nawet o wujka Bena, ale nie przejął się za bardzo informacją, że on też nie żyje. O rodziców nie pytał za dużo. Zadowolił się jedynie informacją, że zmarli gdy był bardzo mały i wbrew temu, co usłyszał w Hydrze, prawie ich nie znał.
Bucky też to przeżywał. Nie rozmawiał z Peterem, choć zachęcałem go do tego. Codziennie, kiedy nosiłem mu śniadanie, a potem wracałem z pustą tacą, Barners był pierwszą osobą, która zawsze z wielkim przejęciem zadawała pytanie "co z małym?", tak jakby przez noc mogły zajść jakieś wyjątkowo drastyczne zmiany. Ale nie denerwowało mnie to. Rozumiałem go. Nie miał odwagi z nim rozmawiać, ale bardzo się przejmował. Przed porwaniem, Peter i James byli związani. Było mi to bardzo nie w smak, ale nie mogłem nic poradzić na to, że Pete i Bucky mieli swój własny, mały świat i, czego wtedy bardzo się wypierałem, naprawdę można było nazwać ich przyjaciółmi. Peter umiał do niego dotrzeć. Zresztą, nic w tym dziwnego. Ten pogodny trzynastolatek rozjaśniał serca nam wszystkim. Widziałem kilka razy, jak Bucky podchodzi do jego drzwi, łapie za klamkę, ale w ostatniej chwili wycofuje się i odchodzi. To było dla niego trudne. Naprawdę trudne.
Peter wciąż nazywał Hydrę domem. Kiedy opowiadał mi o czymś, mówił "w domu to...", "a w domu mówili, że...". Nie mogłem mieć do niego o to pretensji, ale bolało mnie to. To było niesprawiedliwe. Bo choć to nie była wina Petera, irytowało mnie, że pomimo moich starań, to Hydra wciąż była domem, a wszyscy jej członkowie - rodziną. Czułem gniew, gdy o tym myślałem. Widziałem też, że bolało go to wszystko. Starał się nie płakać i być silny, ale ciemne kręgi pod oczami Petera mówiły same za siebie. No cóż, nikt nie potrafiłby pozbierać się tak od razu po czymś takim. Kiedy okazuje się, że całe twoje życie to jedno wielkie kłamstwo.
Peter mnie nie pamiętał. Choć często mówił mi, że przypomniał sobie, jak robiliśmy coś wspólnie, albo jak zabrałem go gdzieś, to wciąż patrzył na mnie jak na kogoś obcego. Nie czuł się przy mnie swobodnie. Momentami miałem wrażenie, że nawet trochę się mnie bał. To chyba było zależne od wspomnień, które odzyskiwał danego dnia. Nie mówił mi o wszystkich. Czasami, po tych swoich "atakach", zadawał pytania, czasami po prostu opowiadał mi o tym, co mu się przypomniało i to były te lepsze momenty, kiedy odzyskał jakieś miłe, lub po prostu nieszkodliwe wspomnienie. Bywało też jednak gorzej. Czasami, Peter po odzyskaniu wspomnienia płakał, miał ataki paniki, chował się i był taki... przerażony. Wtedy, bardzo rzadko mówił mi, co mu się przypomniało. Rzucał krótkim "nieważne", albo po prostu milczał. Nie ufał mi na tyle, żeby opowiedzieć mi o swoich koszmarach. Były też te najgorsze chwile, kiedy Peter był... po prostu smutny. Przypominały mu się jakieś miłe chwile z Hydry i wtedy... po prostu był smutny. Tęsknił za "domem". Był na mnie zły, tak jakby to była moja wina, że Hydra nie okazała się tym, za kogo ich miał. Rozumiałem to. Z jego perspektywy, byłem człowiekiem, który wpakował mu się w życie i zniszczył jego doskonały świat. To nic, że był fałszywy. Ze względu na zdrowy rozsądek, Peter został ze mną, ale... gdyby miał wybór, pewnie głęboko rozważyłby, czy może nie woli cofnąć czasu i po prostu nie dowiedzieć się o wszystkim.
A ja... no cóż, ja jedynie cierpiałem, widząc jego cierpienie. Nie umiałem mu pomóc. Bo tak, mogłem zapewnić mu dach nad głową, rodzinę, miłość, ale... to nic nie dawało, bo on nie potrzebował naszej miłości. On chciał tylko miłości osób, które sam kochał. Ludzi, których uważał za swoją rodzinę. I skręcało mnie ze złości, gdy pomyślałem, że wszystko przez co przechodził, brak apetytu i bezsenność były spowodowane tęsknotą. On tęsknił za Hydrą. Za "domem", który znał i za ludźmi, których kochał. Peter nadal ich kochał. Wiedział, że nie może tam wrócić, bo są niebezpieczni i wcale im na nim nie zależy, ale to nie zmieniało faktu, że dzieciak ich kochał. I najpewniej byłby w stanie oddać teraz wszystko, żeby ten cały Aristov przyszedł tu, przytulił go i zapewnił, że też go kocha. Nazwał synem. Obiecał, że zabierze go do domu i wszystko będzie dobrze. Ta świadomość, była dla mnie torturą. Bo ja też chciałem móc to zrobić. Też chciałem, żeby Peter mnie kochał i chciał, żebym nazywał go synem. Byłem trochę jak rozgoryczony mały chłopiec, którego najlepszy przyjaciel w piaskownicy znajduje sobie innego kolegę i dłużej się z nim bawi, ale nie mogłem nic na to poradzić. Czułem zazdrość. Patrząc na Petera, tak bardzo chciałem nazwać go moim małym synkiem, przytulić i poczuć, jak oddaje uścisk. Poczuć, że go odzyskałem. Obejrzeć z nim film, przez cały czas bawiąc się jego włosami. Popracować w warsztacie. Nauczyć czegoś nowego i zobaczyć te iskierki w jego oczach. Ale on należał teraz do kogoś innego. Cała jego miłość i zaufanie należały do kogoś innego. Kogoś, kto na nie nie zasługuje. Nie należała mu się ta miłość. Nie zasługiwał na łzy Petera. W ogóle na nie nie zasługiwał.
Spędzałem z Peterem dużo czasu. Nie chciałem, żeby był ciągle sam w pokoju, więc w miarę możliwości starałem się zabierać go do warsztatu, ale dzieciak i tak przy pierwszej okazji czmychał do siebie. Pozwalałem mu na to. Peter lubił czytać. Lubił zdobywać wiedzę. Był bardzo zdziwiony, gdy dowiedział się, że może czytać co tylko zechce i nikt tego nie kontroluje, ale nie dociekałem, dlaczego tak było. Choć w zasadzie, było to dość oczywiste. W Hydrze kontrolowane było absolutnie wszystko. Dość szybko zrozumiał działanie Jarvisa, a jeszcze szybciej nauczył się, że może zadawać mu pytania, wydawać polecenia i ułatwiać sobie nim życie. Nic dziwnego, w końcu musiał tylko odświeżyć sobie pamięć. Oczywiście zadbałem o pewne ograniczenia, żeby w razie kolejnej próby ucieczki, Jarvis był po naszej stronie. Jeśli Peter chce obejrzeć jakieś stare nagranie, albo zobaczyć jakieś zdjęcie, muszę udzielić mu pozwolenia. Co do informacji, chłopiec nie miał dostępu do żadnych akt, baz danych a w szczególności, do niczego, co miało jakikolwiek związek z Hydrą. Dzieciak miał w pokoju telewizor, oferowałem mu nawet kupno jakichś gier, ale nie był tym zbytnio zainteresowany. Nie jadł z nami posiłków. Nie chciał. W zasadzie, w ogóle bardzo mało jadł i w większości przypadków, musiałem raczej wmuszać w niego śniadanie, które przynosiłem mu do pokoju. Jego stare ubrania były na niego za małe, więc niedawno wysłałem kogoś, żeby nakupował ubrań dla piętnastolatka. Uznałem, że kiedy dzieciak będzie gotowy, zabiorę go na jakieś zakupy, żeby sam coś sobie wybrał, ale na razie musiał zadowolić się ubraniami kupionymi przez jednego z moich pracowników. Wiedziałem jednak, że Peter szukał w nocy swojego munduru. Nie znalazł go, zadbałem o to. Za to ja , znalazłem w jego kurtce mały, metalowy pojemniczek, w którym było kilkanaście błękitnych tabletek. Wysłałem je Bannerowi do zbadania, ponieważ domyślałem się, że nie było to nic dobrego.
Uśmiechnąłem się, widząc tabliczkę z imieniem, na drzwiach prowadzących do pokoju Petera. Przez dwa lata była zakryta, ale nigdy nie pozwoliłem nikomu jej zdjąć. Miałem jedyny klucz do tego pokoju i nikomu innemu nie pozwalałem tam wchodzić. Czasami, kiedy nie mogłem spać w nocy, szedłem do tego pokoju. Kładłem się do jego łóżka i cieszyłem tym, że jego pościel przesiąknięta była jego zapachem. Nie wyrzuciłem żadnych ubrań. Ani jednej rzeczy. Wszystko było tam w dokładnie tym samym stanie. Każdy zeszyt, każda budowla z klocków lego, zestaw młodego chemika i... po prostu wszystko. Dopiero kiedy go odzyskałem, dojrzałem do postawienia kroku naprzód i uprzątnięcia starych rzeczy. On był moim światłem. Moim sensem. Po prostu... moim wszystkim. I nie byłem jeszcze gotowy, żeby go stracić. Nigdy nie byłem i nigdy nie będę gotowy. Za bardzo go kochałem.
-Cześć, Pete- rzuciłem, wchodząc do pokoju, po uprzednim zapiekaniu w drzwi. Bardzo mi zależało, żeby Peter czuł się tu swobodnie. Żeby wiedział, że jest w domu, u siebie. Choć to i tak nie mogło się na razie udać. Zmarszczyłem delikatnie brwi. Chłopiec siedział skulony na łóżku, wbijając przed siebie puste spojrzenie. Na jego policzkach widoczne były ślady łez. Peter był szczelnie owinięty kołdrą tak, że widać było tylko jego twarz, przez co chłopiec zdawał się być jeszcze mniejszy.
-Pete... co się stało?- spytałem cicho, a młodszy skulił się jeszcze mocniej. Przeniósł spojrzenie na mnie i uchylił lekko usta.
-Zabił ich pan...- wyszeptał, a ja zbladłem. Czas się dla mnie zatrzymał. Nie, nie, nie, nie, nie, błagam, nie znowu! Nie! Ja... nie mogłem tego znowu przechodzić...
-C-Co...- to było jedyne, co udało mi się z siebie wydusić. Dolna warga dzieciaka zadrżała.
-Z-Zabił ich pan?- tym razem to nie było stwierdzenie, a pytanie. Pokręciłem lekko głową.
-N-Nie... Pete, musisz mi uwierzyć, ja tego nie zrobiłem. Oni zmarli dawno temu- zacząłem, podchodząc do niego- to wspomnienie jest fałszywe, Peter. Nie zabiłem ich. Nie zrobiłbym tego. Słowo... błagam, Peter, musisz mi uwierzyć, ja naprawdę...
-Wierzę panu- szepnął chłopiec, przerywając mi. Uniosłem lekko brwi.
-N-Naprawdę?- spytałem z niedowierzaniem w głosie. Peter pokiwał głową. Naprawdę? To naprawdę wystarczyło?
W pewnym momencie, brunecik skulił się, zacisnął powieki i zaszlochał cicho. Nie zastanawiając się, usiadłem na łóżku i przytuliłem go do siebie. Peter oparł policzek o moje ramię i rozpłakał się na dobre. Ściągnąłem kołdrę z jego głowy, żeby móc wpleść rękę w jego włosy.
-Cii... już dobrze. To nieprawda, Pete. Cokolwiek widziałeś, to nieprawda. To się nie wydarzyło. To tylko zły sen, malutki- wyszeptałem, gładząc go po głowie. Czułem się z tym paskudnie, ale znów... znów cieszyłem się tym, że mogę go przytulić. Tak, nie chciałem, żeby Peter cierpiał, ale... tak bardzo cieszyłem się, że mogłem przytulić swojego synka, a on mnie nie odrzucał. Mogłem to zrobić. Petey chciał, żebym go przytulił. Potrzebował tego. Potrzebował mnie. Nie żadnego Aristova, tylko mnie. Swojego prawdziwego tatę.
-I wie pan...- zaczął cicho, nie mogąc wysłowić się przez kolejne fale płaczu- ja nawet... nawet nie umiem za nimi tęsknić- wypłakał, drżąc lekko- ja... naprawdę bym chciał... tak bardzo bym chciał... ja nie umiem...
-Cii, mały, cii, cichutko- uciszyłem go łagodnie. Nie mógł za nimi tęsknić. Nie da się tęsknić za kimś, kogo się nie znało- to nie jest twoja wina, Pete. Nie musisz za nimi tęsknić. Nie znałeś ich- oświadczyłem. Peter odsunął się delikatnie i spojrzał na mnie ze łzami w oczach.
-Nie umiem za nimi tęsknić- powiedział cicho- ani za mamą i tatą, ani za tą ciocią May i wujkiem...
-...Benem- dokończyłem, widząc jego wahanie. Peter kiwnął lekko głową, choć oboje wiedzieliśmy, że i tak zapomni jego imię.
-Ja wciąż tęsknię za domem- wyszeptał Peter- nie umiem przestać. Wiem, że pan chce, żebym przestał, ale nie umiem...- zaczął płaczliwie.
-Nie, Pete. Nie chcę, żebyś przestał- skłamałem, przerywając mu- chcę tylko, żebyś poczuł się tutaj dobrze- dodałem. To były kłamstwa. Bo prawda była taka, że miał rację. Chciałem, żeby przestał. Nie jutro, ani za tydzień, ani za miesiąc, tylko natychmiast. Byłem zazdrosny i chciałem, żeby przestał za nimi tęsknić. Żeby zaczął pragnąć mojej obecności, a nie ich. Żeby to mnie kochał, a nie ich.
-Przecież wiem, że pan chce- mruknął Peter. Spuściłem lekko wzrok. Nie umiałem tego przed nim ukrywać. A powinienem- nie chcę pana zasmucać... i też bym tego chciał, ale nie mogę...- dodał szeptem. Znów zwiesił głowę i zaszlochał- t-tak za nimi tęsknię...- zapłakał, przytulając się do mnie. Uniosłem brwi. To nie ja go przytuliłem. To on się do mnie przytulił. Oczywiście oddałem gest, ale... to on pierwszy się przytulił. To on tego chciał. To nie tak, że po prostu nie odrzucił gestu. To on tego potrzebował. Po raz pierwszy, to on chciał się przytulić, nie ja. Uniosłem kąciki ust. I jak ostatni skurwysyn cieszyłem się, że moje dziecko ma chwilę słabości i mogę je przytulić.
*****
2074 słowa
Hejka!
Obiecany rozdział♥️
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro