Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Pov. Stark

Siedziałem w milczeniu na metalowej ławeczce, co jakiś czas zerkając niepewnie na chłopca przede mną. Siedzieliśmy we dwójkę w zamkniętym tyle furgonetki. I szczerze mówiąc, obaj czuliśmy się jak więźniowie. Z tą różnicą, że ja miałem skute ręce i nogi, a on mógł w każdej chwili wstać i mnie zabić. Ale mimo wszystko, nie zrobił tego. Nawet nie próbował w żaden sposób mnie skrzywdzić. Co więcej, nie zwracał na mnie szczególnej uwagi. Jakby mnie tu nie było, a zdarzenia  z przed godziny nie miały miejsca. Wbijał wzrok w ziemię, nerwowo tupiąc nogą i raz po raz zaciskając o dłonie na nogawkach swojego munduru. Próbowałem zacząć z nim jakąkolwiek rozmowę. Naprawdę jakąkolwiek. Byle bym tylko miał szansę wzbudzić choć odrobinę zaufania dzieciaka. Kilkukrotnie. Jednak on za każdym razem monotonnie odpowiadał krótkim warknięciem "zamknij się". Postanowiłem go posłuchać, gdy wyciągnął nóż. I tak był zirytowany. A po tym co zrobił ostatnio, zdecydowanie nie chcę go denerwować. Widać było, że Peter się męczy. Nie chciał tu być. Nie radził sobie z tym wszystkim. Był zdenerwowany tym wszystkim. Sfrustrowany. I mimo że wciąż czułem skutki pobytu w tamtej sali, było mi go żal. Chciałem mu jakoś pomóc, ale byłem kompletnie bezsilny i nie mogłem zrobić nic. Kompletnie nic, żeby jakkolwiek pomóc dzieciakowi, lub sobie.

Nagle samochód wjechał na jakieś wzniesienie, przez co poczułem dość bolesne szarpnięcie. Syknąłem, zaciskając powieki. Jednocześnie poczułem na sobie pogardliwe spojrzenie Petera. Dzieciak uśmiechnął się z niekrytą satysfakcją. Był wyraźnie dumny z tego, że aż do teraz odczuwam tak mocno skutki jego przesłuchania.

Westchnąłem cicho i postanowiłem jeszcze raz spróbować nawiązać z nim jakąkolwiek rozmowę. Nie mogłem odpuścić. Musiałem się postarać, by jechaliśmy już jakiś czas, więc nie sądzę, by zostało przed nami dużo drogi. A kiedy dojedziemy na miejsce, już nic mnie nie uratuje.

-Peter, czy możesz...- zacząłem ponownie.

-Zamknij się- mruknął beznamiętnie, nie podnosząc na mnie wzroku.

-... chociaż mnie wysłuchać?- kontynuowałem niezrażony.

-Nie. Milcz- rozkazał, po czym podniósł głowę i posłał mi groźne spojrzenie- jeszcze sobie pogadamy. Zaufaj mi, spodoba ci się- dodał, po czym zaprezentował mi okrutny, niemalże sadystyczny uśmiech.

-Cholera, Peter, to nie ja ich zabiłem, rozumiesz?!- podniosłem głos. Młodszy zmarszczył lekko brwi i już chciał coś powiedzieć. Jego mina wskazywała na to, że prawdopodobnie byłoby to pytanie "jak to", albo coś tego rodzaju, co mogłoby wywołać całkiem ciekawą odpowiedź i jeszcze ciekawszą rozmowę, jednak przeszkodziły mu w tym otwierane drzwi. Stanął w nich znienawidzony przeze mnie blondyn. Chociaż... muszę przyznać, że mam u niego dług wdzięczności. Posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, mówiące jasno, że jeśli chcę dojechać do celu w stanie w którym jestem teraz, to lepiej dla mnie, żebym przemilczał pewne fakty, po czym usiadł obok dzieciaka. Uhh, super. Ma teraz zamiar pilnować, żebym przypadkiem nie powiedział nic "nieodpowiedniego"?

-Słyszałem, że dobrze się spisałeś na treningu, Peter- powiedział cicho mężczyzna, po chwili obserwowania nerwowego zachowania nastolatka. Widocznie chciał go lekko rozluźnić. Chłopiec automatycznie rozpromienił się na te słowa. Posłał starszemu radosne spojrzenie. Poczułem małe ukłucie w sercu, widząc jak cieszy go ta pochwała. Pamiętam ten wyraz twarzy. Dostawałem go za każdą, nawet najmniejszą pochwałę lub chociażby ciche mruknięcie z aprobatą. A teraz... teraz to Hydra zostaje obdarowywana tym radosnym uśmiechem nastolatka. Czy ja też jeszcze kiedyś go dostanę?

-Em... chyba tak, sir- mruknął niepewnie, z małym uśmiechem, który jednak mówił zdecydowanie więcej, niż jakiekolwiek podziękowania. Blondyn uśmiechnął się z politowaniem i przeczesał palcami włosy dzieciakowi, patrząc mi przy tym prosto w oczy, jakby mówiąc "on teraz jest mój. Należy do Hydry". Zagotowało się we mnie. Spuściłem wzrok, mocno zaciskając dłonie w pięści. Dlaczego Peter na to wszystko pozwala? Dlaczego najpierw wraca z treningu cały w ranach i umazany krwią, a potem uśmiecha się i prowadzi jakieś pogawędki z tym potworem? Przecież to... niemożliwe, żeby ten dzieciak nie był zastraszany.

Zmarszczyłem brwi. To mi nie pasowało. Przecież to była Hydra. Jebana Hydra, która zmieniła życie Bucky'ego w piekło. A Peter... zdaje się być szczęśliwy. Nie widzę strachu w jego oczach, gdy starszy z nim rozmawia. Wręcz przeciwnie. Od razu się rozluźnił. Uspokoił. Jakby głos mężczyzny działał na niego kojąco. Jakby sama jego obecność budowała w nim poczucie bezpieczeństwa. Jakim cudem mam niby udowodnić mu, że to wszystko kłamstwo? Jak mam go przekonać? I przede wszystkim, jak niby mam zburzyć od tak poczucie bezpieczeństwa tego chłopca? Przecież ja... nie będę potrafił tego zrobić. Jak mógłbym z czystym sumieniem sprawić, żeby cały jego świat po prostu runął? Posypał się. Przecież to sprawi, że Peter nie będzie już wiedział komu może ufać. Że będzie zagubiony. Będzie... przerażony. To złamie mu serce. Zniszczy wszystko co zna. A odbudowanie świata na nowo nigdy nie jest proste. Chociaż, świat to pikuś. Bo czym jest wyjaśnienie mu, jak wygląda rzeczywistość, w porównaniu do stworzenia mu na nowo poczucia bezpieczeństwa? No właśnie. Jak miałbym niby to zrobić?

-Już niedługo. Obiecuję- starszy posłał Peterowi ciepły, niemalże ojcowski uśmiech, który dzieciak niepewnie odwzajemnił. Zmarszczyłem brwi. Co będzie niedługo? O czym on mówi? I dlaczego na te słowa Parker spojrzał na mnie z dziwnymi iskierkami w oczach. Jakby podniecenie pomieszane z sadyzmem i zwykłą, dziecięcą radością. Przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze.

W tym momencie dotarł do mnie pewien fakt. Peter wcale nie zrezygnował z mojej śmierci. On po prostu czeka. Czeka, aż w końcu pozwolą mu przywiązać mnie do krzesła i zrobić ze mną co tylko zechce. Dlatego tak się zachowuje. On czeka. Niecierpliwi się. Jest jak dziecko, które nie może doczekać się swoich urodzin i wierci się w łóżku, nie potrafiąc spokojnie pogrążyć się we śnie. Wyobraża sobie tę chwilę i odtwarza w głowie w nieskończoność. Tylko że... przecież on ma... ile? Piętnaście lat? Tak, minęły dwa lata. Piętnastolatek w żadnym razie nie powinien cieszyć się śmiercią. Nie powinien być tak okrutny. Nie powinien fascynować się krzywdzeniem ludzi. Powinien zamykać oczu, nie będąc w stanie znieść widoku wijącego się z bólu człowieka, a tymczasem ten dzieciak fantazjuje na temat krzywd, które mi zada. Oni... pozbawili go tej niewinności, którą mają dzieci. Tej nieświadomości o okrucieństwie czającym się dookoła. Wręcz przeciwnie. Ból stał się dla niego czymś powszednim. Zwyczajnym. Czymś satysfakcjonującym. To było... przerażające. Chore. Niewłaściwe. Do jakich rzeczy musieli go zmuszać, skoro ludzkie cierpienie stało się dla niego zabawą? Nie robi na nim żadnego wrażenia. Ten dzieciak jest kompletnie znieczulony. Bezwzględny i okrutny. Co by mi zrobił w tej celi, gdyby blondyn go nie powstrzymał? Wyglądał jakby był w jakimś amoku.

Szczerze mówiąc, bałem się. Naprawdę bałem się tego dzieciaka. Nie sądzę, by miał opory przed zabiciem mnie, ale nie to mnie najbardziej przeraża. Nie pozwoli mi tak łatwo umrzeć. Wiem, że będę cierpiał. Będzie mnie torturować, żeby zdobyć to cholerne hasło. A potem... boję się tego, co będzie potem. Kiedy nie będę już potrzebny. Po prostu mnie z nim zostawią? Powiedzą mu "rób co chcesz"? Oddadzą mnie w ręce Petera i po prostu zostawią na pewną śmierć? Nie przekonam go. Nie uda mi się. Bo niby jak samymi słowami mam mu udowodnić, że to nie są puste kłamstwa? Potrzebuję dowodu. A żeby mieć dowód, muszę znaleźć się w domu. I... ehh, nie mam co liczyć na współpracę ze strony dzieciaka, więc mogę jedynie mieć głupią nadzieję na ratunek.

Pov. Peter

Siedziałem w milczeniu obok mojego opiekuna. Byłem wściekły. Musiałem siedzieć tu, z tym pomiotem Tarczy i nie mogłem zrobić kompletnie nic. Byłem bezsilny, a ten człowiek doskonale o tym wiedział i najpewniej czerpał z tego satysfakcję. Heh, zobaczymy co powie kiedy w końcu mi go zostawią. Kiedy będę mógł zrobić z nim co chcę.

Oparłem się o tył furgonetki i zamknąłem oczy. Westchnąłem błogo, po czym uśmiechnąłem się delikatnie, gdy zacząłem wyobrażać sobie te wszystkie cudne rzeczy które go czekają.

Zwiąże mu ręce i kostki. Przywiąże go do krzesła. Ale nie zaknebluję. Chcę słyszeć jego wrzaski i błagania. Będą działały kojąco. Uspokoją mnie i pozwolą doszczętnie wyczerpać tą cudowną chwilę. Będę mógł delektować się nimi, niczym kompozytor, słyszący najcudowniejszą melodię. Podam mu dożylnie dawkę adrenaliny. Jakoś ją zdobędę. Może dadzą mi ampułkę w szpitalu? Tak na ładne oczy? Wyliczę, ile potrzeba, żeby nie zemdlał przez całą zabawę. Później, założę opaski uciskowe, żeby przypadkiem się nie wykrwawił. Szkoda by było, gdybyśmy byli zmuszeni skończyć wcześniej, prawda? A potem... potem będę mógł zacząć się bawić.

Wykonam kilka płytkich nacięć. Na dobry początek. Myślę, że uda mi się tym wywołać pojedyncze sapnięcia, może nawet cichy jęk. Zimne ostrze zabarwi się pięknym szkarłatem. Będę podziwiał je z wielkim upodobaniem. Może to trochę chore? Nie. Niby dlaczego? Ten szczur nie jest człowiekiem.

Wbiję ostrze głęboko w jego ramię. Krzyknie. Zbyt cicho. Bezlitośnie przebiję jego obojczyk, by wywołać wrzask, który mnie zadowoli. Nie. Wciąż za mało. Podniosę wzrok, żeby ujrzeć przed sobą cudowny widok. Na skroniach Starka pojawią się kropelki potu. W jego oczach zawirują łzy. Będzie starał się być silny, ale nadzieja powoli uleci z jego ciała. Końcówką ostrza wytoczę krwawą ścieżkę po jego policzku dla pierwszej łzy, która niedługo potem uwolni się i spłynie, mieszając się z krwią. Zamknę oczy, wsłuchując się w jego ciężki oddech. W końcu oderwę nóż od twarzy tego skurwiela. Będę podziwiał piękny odcień szkarłatu, który w całości pokryje już ostrze. Pewnie poczuję dziwną chęć posmakowania tej cudnej, gęstej cieczy. Zrobię to? A może to już przesada? Chociaż z drugiej strony... ciekawe jak smakuje. Jest słodka, czy może bardziej metaliczna? A może lekko kwaskowata? Chyba nie wytrzymam. Musnę językiem nagrzane od gorącej krwi ostrze, wywołując tym samym dreszcze mojego więźnia. Ale kto by się tym przejmował? On jest jedynie narzędziem, które pozwoli mi poczuć wreszcie ukojenie i błogi spokój. W chwili w której rozetnę jego brzuch, będzie marzył o śmierci, lub chociażby utracie przytomności, ale nadmierna dawka adrenaliny krążącej w jego układzie krwionośnym uniemożliwi mu oddanie się błogiej nieświadomości. Po pomieszczeniu rozbrzmi rozdzierającym wrzask. Na ten widok nie poczuję mdłości, ani nawet wyrzutów sumienia. O nie. Będę się uśmiechać. Sprawi mi to radość. Wielką radość.

Może odetnę mu kilka palców? W końcu i tak nie będzie ich już potrzebował, prawda? Jak tak dalej pójdzie, będę musiał założyć więcej opasek uciskowych, bo utrata krwi będzie ogromna i gwałtowna. A przecież nie chciałbym, żeby wykrwawił się zbyt szybko. Pozostaje jeszcze kwestia jego śmierci. Jak mam go zabić? Poderżnąć gardło? Udusić? Pozwolić umrzeć z wycieńczenia? Nie... to musi być coś bardziej spektakularnego. A może każę mu powtarzać imiona moich rodziców, w czasie kiedy będę powoli rozcinać jego gardło? Tkanka po tkance, powoli, żeby czuł całym ciałem, że umiera...

Nagle z zamyślenia wyrwał mnie pajęczy zmysł. Zmarszczyłem brwi. Coś się stanie, tylko... co?

Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. Furgonetka gwałtownie stanęła. Szybko przyczepiłem się do ściany i chwyciłem pana Aristov, żeby nie poleciał do przodu. Stark nie miał tego szczęścia. Wyrżnął boleśnie o podłogę.

Mój opiekun wstał z miejsca, gdy furgonetka przestała szarpać.

-Zostań tu i pilnuj go- rozkazał, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku kierowcy. Usłyszałem tylko głośne "o cholera", zanim pan Aristov przywołał mnie do siebie. Otworzyłem szeroko oczy, widząc co się stało. Dwóch kierowców nie żyło. Z tą różnicą, że jeden z nich oberwał po prostu kilka pocisków w głowę i serce, natomiast ten drugi miał strzałę w oku. Spojrzałem pytająco na blondyna. On jedynie wbijał wzrok w szybę, aż w końcu odezwał się- wezwij wsparcie. Ja poprowadzę. To Avengers.

Zbladłem. Samo wspomnienie tej nazwy wywoływało u mnie nieprzyjemne dreszcze.

Pobiegłem do tyłu, nie zwracając uwagi na Starka, który starał się zebrać z podłogi, co z kajdankami ma rękach i nogach było... co najmniej trudne. Drżącymi dłońmi chwyciłem krótkofalówkę i w tym momencie, usłyszałem głośny trzask, a drzwi furgonetki otworzyły się. Otworzyłem szeroko oczy, widząc w nich mężczyznę w niebieskim stroju. Słyszałem o nim. Podobno jest najsilniejszy z całego oddziału. Starszy nie zdążył nawet zmierzyć mnie wzrokiem, bo zrobiłem dosłownie najgłupszą rzecz, jaką byłem w stanie. Pod wpływem paniki, rzuciłem prosto w twarz mężczyzny krótkofalówką, którą miałem w rękach. Udało mi się go lekko zdezorientować, więc równie szybko przyczepiłem się rękami do sufitu i z całej siły kopnąłem go, wyrzucając przy okazji z jadącego pojazdu. W tym momencie zauważyłem, że Stark podniósł się z miejsca. Wyglądał jakby chciał wyskoczyć. Szybko więc złapałem go za kołnierz i rzuciłem na podłogę, po czym przyczepiłem jego dłoń siecią do twardej, zimnej powierzchni.

-Ty się nigdzie nie wybierasz- wycedziłem przez zęby, nachylając się nad nim. Furgonetka znów zahamowała.

-Straciłem krótkofalówkę!- zawołałem do mojego opiekuna. Usłyszałem jak on wzywa wsparcie. To miała być cicha akcja. Dyskretna. Nikt nie miał się dowiedzieć, dlatego było nas tylko czworo. Ale teraz... cholera, zostałem tylko ja i pan Aristov. Jak do cholery mamy ich pokonać? Jedyną opcją jest gra na czas, zanim wsparcie tu dotrze.

Wyszedłem niepewnie z furgonetki. Dlaczego jest tu tak cicho? Gdzie oni do cholery są? Nie musiałem długo czekać na odpowiedź, ponieważ już po kilku minutach przede mną stanął mężczyzna w niebieskim stroju, trzymający sporych rozmiarów tarczę.

-Peter?- spytał cicho, wpatrując się we mnie z niedowierzaniem.

-A skąd- rzuciłem, po czym ruszyłem na niego. Odbiłem się od ziemi i skoczyłem, kopiąc starszego w szczękę. Ten zatoczył się do tyłu i osłonił się tarczą, gdy spróbowałem wymierzyć następny cios.

-Dzieciaku, proszę, uspokój się- powiedział. Zmarszczyłem brwi. Nie wyglądał na kogoś, komu walka ze mną sprawiała szczególną trudność, więc w czym problem?

Pov. Stark

W czasie gdy Peter walczył z Rogersem, do furgonetki wpadła Wdowa i Clint. Ich zdezorientowane spojrzenie mówiło samo za siebie.

-Tony, co się tu do cholery dzieje?- rzuciła Natasha, klękając obok mnie i uwalniając.

-Nie wiem... oni omotali dzieciaka... nie krzywdźcie go, błagam, on nie jest sobą- zacząłem w panice, że mogą uznać jego zachowanie za zdradę.

-Spokojnie, nic mu nie będzie- oznajmił Clint. Odetchnąłem z ulgą na myśl, że Rogers faktycznie nie skrzywdzi Petera. Nie on.

W pewnym momencie przypomniałem sobie o pewnym istotnym fakcie. Ten człowiek... przełożony Petera... powinien być z przodu. Dlaczego siedzi bezczynnie? Dlaczego milczy i nie wychodzi. Bez słowa wskazałem im miejsce kierowcy, na którym blondyn powinien siedzieć. Nat skinęła głową, wyciągnęła broń i ruszyła w tamtą stronę. Z całej siły kopnęła drzwi, a po chwili opuściła pistolet.

-Tu nikogo nie ma, Tony- powiedziała. Zmarszczyłem mocno brwi. Ulotnił się? Ale... Peter wciąż walczy. Zostawił go? Nie ma teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Odwróciłem się w stronę Rogersa. W moich oczach natychmiast zawirowały łzy. Trzymał szarpiącego się dzieciaka od tyłu, oplatając jego szyję ramieniem. Peter miotał się, kopał na ślepo i za wszelką cenę starał się rozluźnić uścisk Kapitana. Wiedziałem jednak, że Steve go nie dusi. Wystarczyło jedno spojrzenie blondyna, żebym mógł spokojnie mu zaufać. Mimo wszystko, bolało mnie serce, gdy patrzyłem na cierpienie dzieciaka. On się bał. Po jego policzkach nieopanowanie spływały łzy. Myślał, że chcemy go skrzywdzić. W mgnieniu oka w furgonetce znalazł się Barners, który przeszukał ją, a odnalazłszy apteczkę, wygrzebał z niej środek uspokajający i podał Wdowie strzykawkę ze sporą dawką.

-Agr... nie!- krzyknął gniewnie Peter, gdy zrozumiał zamiary Nat, która szybko znalazła się przy wierzgającym chłopaku. Ona jednak nie zważając na protesty chłopca, wbiła strzykawkę w jego ramię i podała mu substancję. A wtedy stało się coś, przez co poczułem bolesny skręt w brzuchu i nie potrafiłem już pohamować łez. Rozpaczliwy, piskliwy wrzask rozniósł się po pustej, leśnej drodze.

-TATO!

*****

2507 słów

Hejka!

Tak, właśnie w taki sposób fantazjuję o tym, co zrobię moim książkowym bohaterom, postanowiłam się tym z Wami podzielić xD

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro