Rozdział 39
Pov. Stark
-Tony, zaczekaj!- zawołał Bucky z końca korytarza, przyspieszając kroku. Zatrzymałem się. Wciąż nie mogłem przywyknąć do tego, że Bucky mówił do mnie po imieniu. On zresztą też wciąż posyłał mi zaskoczone spojrzenie, gdy nie warczałem krótkiego "Barners!" kiedy chciałem mu coś powiedzieć.
-Hmm?- mruknąłem, wkładając ręce w kieszenie bluzy. Mężczyzna dogonił mnie i spuścił wzrok, jakby był zawstydzony.
-Idziesz do Petera?- spytał cicho.
-Tak. Jeśli go nie przypilnuję, będzie czytał książkę do drugiej w nocy- zaśmiałem się, po czym zerknąłem na drzwi do pokoju chłopca, spod których wypływała stróżka ciepłego światła.
-A... um... dasz mu to?- spytał nieśmiało, wyciągając zza pleców małą paczuszkę. Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem. Groźny James Bucky Barners przynosi dzieciakowi prezent.
-A może sam mu to daj?- rzuciłem, uśmiechając się nieco złośliwie. James wypuścił głośno powietrze.
-Um... nie, tylko go wystraszę- powiedział cicho. Pokręciłem lekko głową. Wtedy, Peter przeraził się na jego widok. To zabolało. Nawet więcej. To był dla Barnersa prawdziwy cios. Ale teraz, było już inaczej. Peter był odważniejszy. Oswoił się i nie jest już taki przerażony.
-Bucky, nie wystraszysz go. Peter odzyskał już naprawdę dużo wspomnień. Przecież wiem, że za nim tęsknisz. Porozmawiaj z nim- powiedziałem, dziwiąc się samemu sobie, skąd u mnie nagle tyle wyrozumiałości dla tego człowieka. Bucky westchnął ciężko.
-Ja... j-jutro. Jutro z nim pogadam. A dziś... dasz mu to? Proszę- wymamrotał, zwieszając głowę i wyciągając w moją stronę pakunek. Westchnąłem ciężko i odebrałem zawiniątko.
-Jasne- mruknąłem. Bucky posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie, po czym szybko uciekł do swojego pokoju. Zerknąłem na prezent opakowany w lśniący czerwony papier. Pokręciłem lekko głową i zapukałem do drzwi.
-Proszę!- usłyszałem z pokoju, więc nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Uśmiechnąłem się, widząc w jakiej pozycji znajdował się Peter. Jego tułów leżał na poduszce, wyciągnięte prosto nogi opierał o ścianę, a książkę trzymał wysoko w górze nad głową. Był ubrany w zieloną piżamę, a jego włosy jak zwykle były w wielkim nieładzie.
-Pete, już jedenasta. Pora spać- powiedziałem z uśmiechem. Peter wydał z siebie cierpiętniczy jęk i posłał mi pełne wyrzutu spojrzenie. Szybko jednak zmienił wyraz twarzy, gdy jego wzrok utkwił w czerwonej paczuszce. Podniosłem ją lekko- to prezent dla ciebie od Bucky'ego- oznajmiłem. Peter szybko przeturlał się na łóżku tak, żeby usiąść. Uśmiechnął się szeroko.
-A co to?- spytał, gdy usiadłem obok niego.
-Nie mam pojęcia. Pewnie czyjaś głowa- wzruszyłem ramionami, a Peter parsknął śmiechem pod nosem. Podałem mu zawiniątko, które chłopiec natychmiast rozpakował. Wyciągnął z paczuszki małego, pluszowego, fioletowego potworka z zielonymi włosami. Uniosłem jedną brew, widząc to. To była zabawka. Zwykła zabawka. I szczerze mówiąc, za cholerę nie mogłem wyobrazić sobie Barnersa w sklepie z zabawkami, szukającego prezentu dla chłopca. Dzieciak nacisnął brzuch potworka, a wtedy, pluszak wydał z siebie przeciągły, zachrypnięty i wyjątkowo irytujący dźwięk. Uśmiechnąłem się pod nosem. Peter roześmiał się. Naprawdę się śmiał. Zwykłym, dziecięcym śmiechem. Rozbawiło go to. Ja musiałem naprawdę dużo się nagimnastykować, żeby go rozśmieszyć. A jemu od razu się udało. Peter znów nacisnął brzuch zabawki, i znów zaśmiał się, słysząc ten dźwięk. Pokręciłem lekko głową z rozbawieniem.
-Ja... nigdy nie dostałem prezentu- powiedział cicho Peter, z uśmiechem przyglądając się zabawce. Westchnąłem. Dostał mnóstwo prezentów. Przez te pół roku wręcz zasypywałem go prezentami. Najpierw liczyłem, że jakkolwiek poprawią mu humor, a później, po prostu chciałem zobaczyć, jak się uśmiecha. Spodobało mi się rozweselanie go- z-znaczy... um... pamiętam, że dostawałem prezenty od pana i... od tej cioci, ale...
-W porządku, Pete, rozumiem- powiedziałem łagodnie. Peter tłumaczył mi nie raz, jak to jest z tymi wspomnieniami. Ma je, ale na tym się kończy. To nie on dostał prezenty ode mnie. W swoim umyśle, dzieciak wciąż był czternastolatkiem, który przeżył tylko rok. Pamiętał tylko rok. Jeden rok swojego życia. Ten rok w Hydrze- a co z twoimi urodzinami?- spytałem, nie chcąc pokazywać, jak mnie to wszystko smuci.
-Um... w domu nie obchodziliśmy za bardzo urodzin. Dostałem wtedy naleśniki na śniadanie- oznajmił. W domu. Uhh, nienawidziłem tego. Minęło sporo czasu, a ja wciąż nie mogłem się z tym pogodzić. Z tym, że to Hydra była domem. Był ze mną coraz bardziej związany. Coraz bardziej przyzwyczajał się do swojego pokoju. Nie pytał już, czy może wziąć książkę z półki i swobodnie wybierał sobie ubrania, przeglądał swoje stare zabawki, klocki i zdjęcia. Coraz częściej miał odwagę prosić mnie o różne rzeczy. Ale to wciąż była wieża, a ja byłem panem Starkiem. Hydra była domem, a Aristov tatą. Człowiekiem, którego miłości Peter pragnął najbardziej.
-No dobrze, kładź się- rzuciłem, chcąc uciec od tych głupich myśli. Wstałem, robiąc mu miejsce. Chłopiec przewrócił oczami i wsunął się wgłąb łóżka. Odsunąłem kołdrę, a kiedy Peter się położył, otuliłem go grubym materiałem. Pocałowałem chłopca w czoło- dobranoc, skarbie- mruknąłem.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co tak w zasadzie zrobiłem. Kiedyś zawsze to robiłem. Co wieczór. To był nasz mały rytuał. Ale teraz? Pomijając fakt, że Peter miał już piętnaście lat... czy ja mogłem to zrobić? Mogłem nazwać go skarbem? Swoim skarbem? On już nie był mój. Powinienem się z tym pogodzić. Nie należał do mnie.
Peter uśmiechnął się do mnie ciepło.
-Dobranoc, panie Stark- powiedział cicho, najpewniej widząc mój przerażony wyraz twarzy. Odwzajemniłem uśmiech, po czym zgasiłem lampkę przy łóżku Petera. Ostatni raz poprawiłem mu kołdrę, czule pogłaskałem po policzku. Wstałem i, uprzednio zbierając czerwony papier z podłogi, wyszedłem z jego pokoju. Zamknąłem drzwi. Kiedyś, Peter wolał żeby były otwarte. Teraz, drzwi musiały być zamknięte. No cóż, był już starszy. Był piętnastolatkiem.
Ruszyłem do kuchni, żeby wyrzucić papier. A zaraz po tym, skierowałem się do salonu. Nie zapalałem światła. Chciałem móc patrzeć na gwiazdy.
-I co?- podskoczyłem, gdy usłyszałem za sobą głos Barnersa. Odwróciłem się gwałtownie, stawiając kilka szybkich kroków w tył i o mało się nie przewracając.
-Cholera jasna, Barners! Nie zakradaj się tak!- warknąłem. Mężczyzna uśmiechnął się z rozbawieniem.
-Lepiej pilnuj tyłów- rzucił w odpowiedzi i wyprzedził mnie, siadając na fotelu- i co? Dałeś mu to?- spytał, gwałtownie zmieniając wyraz twarzy na ten pokorny i pełen troski. W tym momencie, zrozumiałem pewną rzecz. To... musiało być dla niego jeszcze trudniejsze niż dla mnie. Bo ja odzyskałem swoje dziecko. No... nie całkowicie, ale mogę go przytulić. On nie odzyskał przyjaciela. Mógłby, ma go na wyciągnięcie ręki, ale nie odzyskał go. I... to musi być dla niego strasznie trudne. Móc, a jednocześnie nie dawać rady. Zaraz po Rogersie, to Peter był dla niego najważniejszym członkiem naszej dysfunkcyjnej rodziny. I bardzo, naprawdę bardzo przeżył jego "śmierć". Prawie tak bardzo jak ja. Tylko nasza dwójka nie mogła się pozbierać przez te dwa lata. Oczywiście, wszystkim było ciężko, bo wszyscy z całego serca kochali naszego chłopca, ale oni w jakiś sposób wrócili do porządku dziennego. Dali radę. My nie. Szczególnie ja. Tak naprawdę, wtedy mogłem się uratować. Mogłem to zrobić. Mogłem nie pozwolić, żeby Hydra mnie porwała. Ale było mi już wszystko jedno. Później, przestraszyłem się i wcisnąłem przycisk na zegarku, ale... byłem już po prostu obojętny. Bez Petera, moje życie nie miało sensu. Znów żyłem tylko dla siebie.
Czyli wcale.
-Dałem. Paskudne- mruknąłem, uśmiechając się lekko. Bucky spuścił lekko wzrok- ale dzieciak był zachwycony- dodałem. Mężczyzna momentalnie rozpromienił się jak małe dziecko. Usiadłem na kanapie.
-Naprawdę? Co powiedział?- spytał szybko, a ja miałem wrażenie, że z trudem przychodzi mu siedzenie w miejscu.
-Rozśmieszyłeś go. Brawo. Ja nie umiem- powiedziałem, nie starając się nawet ukryć smutku i zmęczenia w głosie. Mężczyzna prychnął cicho.
-A co? Liczyłeś że nowe buty go rozbawią, Stark?- rzucił, uśmiechając się nieco złośliwie. Posłałem mu ponure spojrzenie. Miał rację. Nienawidziłem tego.
-Co ty niby możesz wiedzieć o dzieciach?- spytałem, chwytając się ostatniej deski ratunku. No przecież nie będzie mnie pouczał, prawda? Nie mogę mu przyznać racji.
-Wiecej od ciebie, jak się okazuje- odparł. Wypuściłem głośno powietrze.
-Może zacznij z nim w końcu rozmawiać, specjalisto?- rzuciłem, nieco oschlej niż było trzeba.
-Mówiłeś, że coraz więcej pamięta- zaczął Bucky, ignorując moją złośliwą uwagę. Kiwnąłem lekko głową.
-Pamięta. Ostatnio znów pytał o May i Bena. Przypomina sobie resztę. O ciebie też pytał- oznajmiłem. Mężczyzna momentalnie podniósł się z zaciekawieniem.
-Tak? O co pytał?- spytał szybko.
-Czy byliście blisko. I czemu teraz go unikasz, skoro wcześniej się przyjaźniliście- wyznałem zgodnie z prawdą. Bucky spuścił wzrok.
-I co powiedziałeś?- wymamrotał, zwieszając głowę. Westchnąłem cicho. Tak, to było trudne pytanie. Nawet bardzo trudne.
-Że to nie jego wina. I że po prostu potrzebujesz trochę więcej czasu- powiedziałem. Nie wiedziałem, co mam mu na to powiedzieć Peterowi. Że Bucky sam nie wie dlaczego nie umie z nim rozmawiać? Że nikt tutaj do końca mu nie ufa, bo spędził dwa lata w Hydrze? Raczej nie zaklimatyzowałby się tutaj po takim oświadczeniu.
-Ja... n-naprawdę bym chciał. Po prostu... nie potrafię...- wyznał cicho. I znów to poczułem. Tą dziwną chęć podniesienia go na duchu.
-W końcu dasz radę. On się nigdzie nie wybiera, Buck- mruknąłem, na krótki moment łapiąc z nim kontakt wzrokowy. To wystarczyło. Gdy Steve pocieszał Barnersa, potrafił prowadzić piętnastominutowe monologi, po których James się uśmiechał. Ja tak nie umiałem. To musiało wystarczyć, bo nie zamierzałem kontynuować tej wypowiedzi. Zresztą, Bucky wiedział, jak trudno mi to przychodzi. I to nie tylko w stosunku do niego. Petera też nigdy nie umiałem pocieszać. Nie wiedziałem co powiedzieć, kiedy zmarła jego ciotka. Ale musiałem dać radę. On miał już tylko mnie.
-Dzięki, Tony- powiedział cicho, niemalże szeptem, po czym wstał i wyszedł z salonu, zostawiając mnie samego. Spojrzałem na okno. Na dworze było już całkiem ciemno. Padało. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w miarowe uderzanie kropel deszczu o szybę. Przybierało na sile. Po chwili, niebo rozświetliła błyskawica, a chwilę po niej, usłyszałem potężny grzmot. Wiatr zawył rozpaczliwie, z hukiem uderzając o szybę. Lubiłem burzę. Choć jako dziecko, byłem nią absolutnie przerażony. Chowałem się pod kołdrą, albo biegłem do mamy.
-Panie Stark?- usłyszałem szept Petera za plecami. Spojrzałem na niego przez ramię, choć w zasadzie i tak widziałem tylko kontur sylwetki dzieciaka.
-Co jest, Pete? Czemu jeszcze nie śpisz, mały?- spytałem łagodnie, posyłając mu drobny uśmiech. Przez chwilę, chłopiec tkwił w milczeniu. Zwiesił głowę, po czym nabrał powietrza, żeby coś powiedzieć, ale coś mu przerwało. Błysk, który rozjaśnił salon na krótką chwilę. Peter momentalnie całym sobą obrócił się w stronę okna. A gdy tylko usłyszeliśmy głośny grzmot, chłopiec w ułamku sekundy znalazł się na kanapie, schowany pod kocem.
Uśmiechnąłem się z politowaniem, przekrzywiając lekko głowę.
-Boisz się burzy, Pete?- spytałem cicho. Peter odsłonił twarz, posyłając mi oburzone spojrzenie.
-Nie!- powiedział zaraz, marszcząc lekko brwi. Mruknąłem z rozbawieniem. Oczywiście, że się bał. Baza Hydry była pod ziemią. Nawet jeśli przychodziły burze, Peter ich nie słyszał.
-A chcesz się przytulić?- rzuciłem, pozwalając mu myśleć, że w to uwierzyłem.
-Nie...- mruknął chłopiec, tym razem zdecydowanie mniej pewnie. Posłałem mu spojrzenie pełne politowania, po czym znów skierowałem je za okno.
Nie minęło dużo czasu, gdy niebo znów rozbłysło. Peter pisnął, w ułamku sekundy znajdując się przy mnie, a konkretnie, pod moim ramieniem. Pocałowałem go w czubek głowy i przytuliłem do siebie. Dzieciak zacisnął powieki i skulił się, słysząc grzmot.
-Jednak chcę...- wymamrotał, tuląc się do mojej klatki piersiowej. Uśmiechnąłem się z rozczuleniem.
-No już dobrze. To tylko burza. Nie ma się czego bać, Pete- zapewniłem, tuląc do siebie młodszego. Peter westchnął cicho i ułożył się wygodniej. Poprawiłem koc na jego ramionach i znów pocałowałem czule jego miękkie włosy- śpij sobie. Ze mną nic ci nie grozi- zapewniłem cicho. Chłopiec zamknął oczy. Przez chwilę milczeliśmy, wsłuchując się w wyjący wiatr i deszcz, który coraz mocniej uderzał o szyby.
-Bardzo pana kochał- szepnął w pewnym momencie Peter.
-Kto?- spytałem cicho, wciąż patrząc na okno.
-Peter, pański synek- mruknął, a ja uniosłem lekko brwi. Spojrzałem na młodszego, a łzy rozmazały mi obraz- nazywał pana tatą w myślach. I mówił o panu w ten sposób w szkole. Tylko przy panu nazywał pana "panem Starkiem". Był pan dla niego wszystkim. Oddałby życie za pana. Naprawdę pana kochał- powiedział. Zamknąłem na chwilę oczy. Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku. Nawet jej nie starłem.
-Tęsknię za nim- szepnąłem, niemalże bezgłośnie. Peter westchnął.
-Przepraszam, że nim nie jestem- powiedział cichutko. Kiwnąłem jedynie głową. Tak bardzo chciałem, żeby nim był. I to nie była jego wina. Naprawdę nie jego. Wiedziałem o tym. Ale... chciałem, żeby nim był. Żeby był moim małym, kochanym chłopczykiem.
A zaraz po tym, usłyszeliśmy potężny grzmot, przez który Peter znów pisnął i mocno się we mnie wtulił.
*****
2035 słów
Hejka!
Zgadnijcie kto ma osiemnastkę hehe
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro