Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Tęskniłem."

Do: Rye

Dzięki.

Do: Rye

Nie wiem jak, ale dzięki.

Do: Rye

Naprawdę.

Włożyłem telefon do tylnej kieszeni moich spodni i dalej kierowałem się chodnikiem w dobrze znaną mi stronę.

Wciąż nie mogłem dojść do tego, jak brunet usunął napis z mojej szafki.
Ja prawdopodobnie tarłbym to chyba przez wieki, a permanentny marker śmiałby mi się w twarz.

Po kilkunastu minutach wszedłem na swoją
posesję i dopiero wtedy zauważyłem czarnego Range Rovera, stojącego na podjeździe obok czerwonej Mazdy.
Nie widziałem tego samochodu wcześniej, ale niewzruszony ruszyłem w kierunku wejścia do domu pewny, że przyjechał ktoś z pracy do mamy.

Szybko zrzuciłem z siebie zbędne ubrania i wszedłem w głąb domu, o mało nie wywalając się w framudze.

Poświęciłem nawet chwilę, żeby w ciszy móc dosłyszeć przebieg czyjejś rozmowy, czy może głos mojej matki, ale było zupełnie cicho.
Zmarszczyłem brwi i rozglądając się, poprawiłem plecak na ramieniu.

W kuchni nikogo nie było, więc nieco zdezorientowany skierowałem się w stronę schodów.

Wyszedłem zza rogu korytarza, prowadzącego do salonu i zobaczyłem moją matkę opierającą się tyłem o komodę.
Uśmiechnąłem się lekko, ale kobieta widocznie mnie nie zauważyła, bo nie spojrzała nawet w moją stronę.

- Hej, mam- mój głos ugrzązł w gardle.

Plecak zsunął mi się z ramion, a mój wzrok obrał tylko jeden bieg.
Od wpatrującej się we mnie matki do faceta o kasztanowych włosach, opierającego się o ścianę.
Jego błękitne oczy przeszywały mnie na wskroś.
Słyszałem w uszach szum pulsującej krwi.
Poczułem jak na moją twarz wpływa przejmujący gorąc.
Zacisnąłem pięści i spojrzałem wyczekująco na swoją matkę.
W gardle mi zaschło, a atmosfera zgęstniała do niewyobrażalnego stopnia.

- Andy...- zaczęła moja matka drżącym głosem, a ja spojrzałem na nią z pogardą.

- Co. On. Tu. Do cholery. Robi?!- wydarłem się, bo nie byłem w stanie kontrolować swoich emocji.

Moja matka wzdrygnęła się, bo widać było, że niczego sensownego nie była w stanie powiedzieć.

- Andrew, proszę usp- Zamknij się - warknąłem podniesionym głosem w stronę mężczyzny, który zabrał głos. - Zamknij się i wyjdź stąd! - krzyknąłem, mierząc sylwetkę mężczyzny groźnym wzrokiem. - Wyjdź i kurwa nie wracaj - syknąłem wściekły całkiem świadomy swoich słów.

- Wytłumacz- Czy ja się nie jasno wyraziłem?! Wracaj skąd przyszedłeś! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię, rozumiesz?!- wrzasnąłem i przechodząc wzrokiem na swoją matkę, która zagryzając pięść, patrzyła tępo w podłogę.

Wściekły zszedłem z tonu, a mój głos był oschły i przesiąknięty jadem.

- A więc ja wychodzę - powiedziałem, jakby obcym głosem. - Już cię nie potrzebuję - syknąłem w stronę mężczyzny, który zrobił krok w moją stronę. - Nie było cię, gdy naprawdę cię potrzebowałem. Teraz to już bez znaczenia-  rzuciłem plecakiem o ziemię i odwróciłem się.

- Andrew, stój! - usłyszałem damski krzyk za sobą.

Jak w amoku zakładałem buty drżącymi dłońmi.
Chwytając kurtkę w dłoń, szarpnąłem za klamkę drzwi wejściowych.

-Andrew, do cholery! - głos mojej matki, dobiegł zza rogu.

Wyszedłem na zewnątrz i z całą siłą jaką miałem w ręce, trzasnąłem drzwiami.
Tak szybko chyba jeszcze nigdy nie szedłem.
Wściekły, zakładałem kurtkę w marszu i nie odwracając się szedłem po prostu przed siebie.

Niebo było zasnute szarymi chmurami.
Zbierało się na deszcz.

Kurwa, świetnie.

Mój telefon zaczął dzwonić, a ja zdenerwowany widząc na wyświetlaczu zdjęcie swojej matki, wyłączyłem urządzenie.
Włożyłem ręce do kieszeni i ani na chwilę nie zwalniałem kroku.

Gdy poczułem na swojej twarzy pierwszą kroplę wody, nerwowym ruchem zsunąłem sobie kaptur na połowę twarzy.

- Mamo, kiedy przyjdzie tata?

Stałem w kuchni, wpatrując się z dołu jak moja rodzicielka kroiła warzywa do sałatki.

- Dzisiaj będzie na kolacji, prawda? - podszedłem do niej i pociągnąłem ją lekko za niebieską sukienkę.

- Nie, tatuś przyjedzie dopiero w przyszłym tygodniu... - odparła, słabo się uśmiechając.

- Ale ostatnio też tak mówiłaś! - sapnąłem pretensjonalnie, ściskając mocniej w rączkach ciemnego misia.

- Tata ma dużo pracy, skarbie.

Z nieba zaczynały spadać coraz to większe krople deszczu, a ja dalej brnąłem przed siebie.

- Andy... - moja rodzicielka spojrzała na mnie ze skruchą, a ja wiedziałem, że nic dobrego nie mogło wyniknąć z tej rozmowy. - Andy, on nie może przyjechać.

Poczułem się jakby ktoś wbił mi sztylet w plecy.

- Powiedziałaś, że przyjedzie - mruknąłem łamiącym się głosem. - Obiecał.

- Tak, ale dobrze wiesz, że ma dużo pracy - powiedziała, przyciągając mnie do siebie. - W przyszłym roku też będą- Ale ja nie chcę przyszłych, kolejnych, innych świąt - przerwałem jej pretensjonalnym tonem. - Ja chcę żeby przyjechał teraz...

- Wiem, ja też - powiedziała gładząc mnie po plecach. - Przyjedzie w styczniu, weźmie dłuższy urlop...

Straciłem całkowicie orientację, ale mimo iż nawet nie wiedziałem gdzie byłem, nie zwalniałem kroku.

Moje nadgarstki piekły mnie pod grubym materiałem bluzy.

- Jak to nie może?!- krzyknąłem, patrząc się wprost na rodzicielkę, której ręka luźno zwisała z telefonem. - Przecież to moje piętnaste urodziny! Powiedział, że będzie! - jęknąłem pretensojalnie, a moja matka wpatrywała się w mnie wzrokiem, którego doszczętnie nienawidziłem - pełnym współczucia.

- On ma - Dużo pracy?!- krzyknąłem. - Dużo pracy?! Tak! Ale ma też rodzinę!- wrzasnałem, a po moich policzkach popłynęły łzy.

Zacisnąłem pięści i powstrzymując łzy, odwróciłem się, biegnąc w stronę swojego pokoju.
Zatrzasnąłem drzwi z głośnym hukiem i szlochając, sięgnąłem ręką głęboko pod szafę, wyciągając drżącą ręką niewielkie pudełko po zapałkach.

Deszcz bezlitośnie moczył moje ubranie.

Od roku nie utrzymywałem kontaktu z ojcem, nawet jeśli dzwonił, czy przyjechał na dwudniową wizytę.
Moje matka dobrze wiedziała, że nie chciałem się z nim spotykać i nawet jej kazania, że "przecież jest moim ojcem" nie zmieniały mojego stosunku wobec tego człowieka.
Zostawił mnie.
Nie było go, gdy naprawdę go potrzebowałem.
Nie było go podczas najważniejszych wydarzeń w moim życiu.
Nie było go, gdy naprawdę cierpiałem.

Tęskniłem.
Długi czas musiał minąć abym zdał sobie sprawę, że już mi tak nie zależało.
Przestało mi zależeć.
Przyzwyczaiłem się.

Nie wiedziałem jak długo szedłem, ale zupełnie nie wiedziałem gdzie się obecnie znalazłem.
Miałem w kieszeni kurtki słuchawki, telefon i ku mojej uldze również i portfel.
Moje złe emocje trochę zelżały.
Czułem pustkę.
Czułem się zdradzony.
Zastanawiałem się, jak długo moja matka zatajała przede mną informację o łaskawej wizycie mojego ojca.

Wokół zaczęło robić się coraz ciemniej.
Deszcz nawet ani o drobinę nie przestawał padać, może nawt przybrał na sile, a ja chciałem znaleźć się jak najdalej od tego miejsca.
Miałem po prostu dość.
Dość tego, że wszystko waliło mi się w najbardziej niespodziewanym momencie i jak już mnie dobijało to porządnie, ze wszyskich stron i w tym samym czasie.

Czułem jak moje ubrania zaczynały przesiąkać wodą.
Z każdą minutą robiło się coraz zimniej, a chłodny wiatr ani trochę mi nie pomagał.

Podniosłem wzrok i otumaniony chwilą, podszedłem do pierwszej taksówki stojącej w ciągu przy chodniku.
Wsiadając do samochodu, rzuciłem mężczyźnie pierwszą nazwę miejsca, która w ogóle przyszło mi do głowy.
Mężczyzna tylko kiwnął głową i wyjechał na drogę.

Spontaniczne decyzje w wielu przypadkach poprostu nie mają sensu i tak się właśnie czułem.
Nie liczyło się co miałem zrobić potem... jakie były moje zamiary.
Po prostu potrzebowałem czasu.
Dużo czasu.

W radiu leciała jakaś smętna stacja, a kierowca taksówki nie wyglądał na rozmownego, co w tamtym przypadku doskonale mi odpowiadało.

Wpatrywałem się w mijający za oknem obraz i myślałem o wszystkim co mnie w życiu spotkało.
Moje myśli nie miały żadnego składu.
Przypominało to raczej przewijanie fotografii w albumie  albo przeczesywanie galerii w telefonie bez jakiegokolwiek celu.

Byłem zmęczony tym wszystkim.
Chciałem się po prostu położyć, iść spać...

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Auto zatrzymało się przy oświtlonym żółtym światłem latarni, krawężniku.

Kierowca chyba pierwszy raz od początku jazdy odwrócił się w moją stronę.

- Jesteśmy.

Byłem trochę jak w transie, nie wiedziałem co miałem robić dalej, ale mimo to, zapłaciłem niemałą sumę starszemu mężczyźnie i z cichym pożegnaniem, wyszedłem z pojazdu.

Co ja tam robiłem?

Po chwili stałem sam na środku ulicy.
Sam, wieczorem, w obcym miejscu, przed jakąś starą kamienicą, nie mającą dla mne większego sensu.

Krok za krokiem szedłem w stronę masywnych brązowych drzwi.
Moje drżące kolana, wcale nie ułatwiały mi sprawy, a ogrzewanie w aucie nawet przez dłuższy czas nie dało rady całkowicie mnie osuszyć.
Było zimno, ale już nie padało.

Jak idiota, chwyciłem za klamkę z durną nadzieją, ale drzwi nie ustąpiły.
Z cichym westchnieniem osunąłem się na betonowe schodki, opierając się plecami o chłodne drewno.

Chciałem się po prostu położyć, iść spać...

***
Weźcie mnie stąd.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro