Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Niech ponosi odpowiedzialność za swoje czyny."

Siedziałem w jasnym pomieszczeniu, które przypominało raczej bezokienną izolatkę.
W rogu stało przestarzałe, szpitalne łóżko, a przy jednej ze ścian leżał wywrócony regał.
Choćbym chciał, nie potrafiłem podnieść się z diabelnie zimnej podłogi.
Czułem jakby wszystkie moje mięśnie były ociężałe i niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.
Rozglądałem się gorączkowo, a z moich ust zamiast krzyku wydobywało się jedynie powietrze.
Jak przez mgłę widziałem, gdy metalowe drzwi otworzyły się, a przede mną stanął średniego wzrostu, chudy chłopak z burzą czarnych włosów na głowie.
Wpatrywałem się w niego z przerażeniem, gdy z szerokim uśmiechem wyciągnął w moją stronę ręce ukazując przedramiona w całości pokrytymi bliznami, świeżymi lub już w całości wygojonymi.
Jego głowa lekko opadła w bok, a ja dostrzegłem podłużny siny ślad pod jego żuchwą.

- Niektóre rzeczy kończą się szybko... - wychrypiał cicho, nie przestając się uśmiechać.- Szybciutko...- zacmokał. - Czasem nie warto, ale tak już musi być.

Przeszywając mnie swoimi ciemnymi oczami, sięgnął za plecy, wyciągając zza nich niewielki pistolet.
Z tym przerażającym uśmiechem wycelował we mnie broń, a ja w panice wpatrywałem się w spust.

- Czasem nie warto, ale tak już musi być... - uśmiechnął się.

Nastąpił huk.

Z krzykiem otworzyłem oczy, zrywając się z betonowych schodów, o mało z nich nie spadając.
Moim ciałem gwałtownie wstrząsnęły dreszcze, a mój rozbiegany wzrok nerwowo taksował postać przede mną.
Wciąż było dość ciemno, co wskazywało na wczesną godzinę, a niebo jedynie poszarzało od zbliżającego się wschodu słońca.

- Co ty tu robisz, do kurwy? - warknął nade mną męski głos, a błękitne oczy przeszywały mnie na wskoroś.

Dominic.

Chłopak opierał się o drewniane wejście, w które najprawdopodobniej jeszcze chwilę temu uderzył, wybudzając mnie tym samym z niespokojnego snu.

Moje ciało nie przestawało drżeć i już nie wiedziałem czy z zimna, czy ze strachu jaki mnie ogarnął.
Nie byłem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.

Szatyn wciąż wpatrywał się we mnie ze wściekłością wypisaną na twarzy.

- Skąd. Się. Tu. Wziąłeś. - wysyczał, pochylając się nade mną jeszcze bardziej, przez co machinalnie cofnąłem się do tyłu.

Gdy znowu nie uzyskał odpowiedzi, pokręcił gniewnie głową i wyciągając z kieszeni klucz, otworzył drewniane wrota.

- Beaumont - warknął cicho pod nosem, ale zdołałem to usłyszeć.

Pchnął masywne drzwi, które z cichym szczękiem ustąpiły.
Śledziłem jego poczynania przerażonym wzrokiem, dalej szczerze nie orientując się, co działo się wokół mnie.

- Właź łajzo - warknął chłopak po chwili, gdy dalej stałem wpatrując się w otwarte drzwi, za którymi już jakąś chwilę temu zniknął. - Chyba, że dalej zamierzasz stać na dworze...

Na drżących nogach, przestąpiłem próg i poczułem jak ściany budynku w jednym momencie odgrodziły mnie od wiatru, który szalał na zewnątrz.
Dopiero w tamtym momencie zdałem sobie sprawę jak zimno mi było, zwłaszcza po nocy na betonowych schodach przed kamienicą.

W ciemi dostrzegłem jak szatyn skierował się w stronę schodów, więc po chwili bez żadnego słowa ruszyłem za nim.

Jedynym oświetleniem na klatce był wyświetlacz telefonu niebieskookiego, który zagorzale się w niego wpatrywał.

- Ile tam siedziałeś? - spytał beznamiętnym głosem, zatrzymując się po chwili przed jakimiś drzwiami i nie odwracając się w moją stronę.

Wzruszyłem niepewnie ramionami, choć dobrze wiedziałem, że chłopak nie mógł tego zauważyć.

- Noc - wychrypiałem, czując nieprzyjemne kłucie w gardle.

Wydawało mi się, że szatyn jakby zastygł na mili sekundę w bezruchu, ale nie byłem pewnien, nie interesowało mnie to.

- Dlaczego? - otworzył drzwi, wchodząc do mieszkania, którego historię dobrze już znałem.

Dlaczego?

Sam nie potrafiłem sensownie odpowiedzieć na to pytanie, a zwłaszcza nie czułem się zobowiązany tłumaczyć się Riggsowi.

Z moich ust nie wyszły żadne słowa, co chłopak skomentował milczeniem.

Wszedłem za szatynem w głąb mieszkania, które w gruncie rzeczy wydawałoby się całkiem przytulne, gdyby nie fakt, że stało całkiem puste.
Nieliczne meble, które stały w poszczególnych pomieszczeniach były zakryte białymi prześcieradłami, co wyglądało dość upiornie.
Ściany zachowane w odcieniach beżu i żółci były kompletnie puste.

Dominic musiał domyślić się, że Ryan mi o wszystkim powiedział, co wywnioskowałem z tego, że nie zadawał zbędnych pytań, a w zasadzie w ogóle się nie odzywał.
Wszedłem tam tylko dlatego, żeby nie siedzieć na zewnątrz, gdzie jak na wiosnę, było w tym dniu naprawdę zimno.

Plułem sobie w twarz, że pozwoliłem sobie na zaśnięcie, że w ogóle nie pomyślałem gdzie zmierzałem zeszłej nocy, ale w tamtym momencie przypomniałem sobie o swoim ojcu.
Moje dłonie machinalnie zacisnęły się w pięści, a oczy zaczęły nieprzyjemnie piec.

Musiałem stamtąd odjechać.
Natychmiast.

Stałem w środku niewielkiego salonu.
Wyciągnąłem telefon z kieszeni, chcąc jak najszybciej zdzwonić po taksówkę i pojechać... gdzieś.

- Nigdzie nie dzwoń - podniosłem głowę z nad telefonu, spoglądając na niebieskookiego, który opierał się o framugę ze szklanką w dłoni.

- To niby dlaczego?- mruknąłem w dalszym ciągu zachrypniętym głosem ściskając telefon w dłoni.

Nie chciałem tam być.
Nie chciałem tam być z NIM.

- Beaumont po ciebie przyjedzie.

- S-Słucham? - zatkało mnie.

- Niech ponosi odpowiedzialność za swoje czyny - uśmiechnął się kwaśno i wruszył ramionami.

- Kiedy ty... Nie ważne - mruknąłem zdenerwowany. - Nie prosiłem cię o to.

- Nie potrzebuję twojego pozwolenia - warknął z wnętrza kuchni. - W ogóle nie powinno cię tu być! - po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz pod wpływem chłodnego tonu jego głosu.

- Tak, wiem - mruknąłem beznamietnie, starając się aby głos mi nie zadrżał. - Już wychodzę - odwrociłem się na pięcie, mając zamiar spełnić swój cel.

- Nie - warknął, ponownie się wychylając. - Czekasz na Beaumonta.

Zacisnąłem dłonie w pięści, starając się opanować emocje.

Jeszcze mi tu kurwa Beaumonta brakowało.

- Nie - warknąłem, czując nagły przypływ odwagi. - Nie masz prawa za mnie decydować. Zwłaszcza ty.

- Tak, ale nie mam zamiaru potem zdrapywać twoich zwłok z asfaltu po tym jak cię jakiś autobus potrąci - warknął groźniej, wpatrując się we mnie swoimi przenikliwymi oczami.

- A co ja cię w ogóle obchodzę?! - mój oddech stał się płytszy.

- W zasadzie to gówno! - wybuchnął, a ja machinalnie cofnąłem się do tyłu. - Spieprzaj. Natychmiast!

Odwróciłem się i szybkim krokiem wyszedłem z mieszkania, zamykając drzwi może trochę zbyt mocno, bo po pustym korytarzu rozniósł się dźwięk uderzenia.

Zbiegłem po schodach, bez przerwy potykając się i klnąc na egipskie ciemności w tym zatęchłym budynku.

Chwyciłem za masywną klamkę i mocnym szarpnięciem, wytargałem zasuwę.
Otworzyłem je i chciałem jak najszybciej wybiec z kamienicy, oddalić się od tego miejsca.

Wstrzymałem oddech gdy zamiast przestrzeni przed sobą, ujrzałem brązowe tęczówki, które w akcie wyraźniego zdenerwowania taksowały moją osobę.

Zajebiście.

***

Na początku chciałam Was przeprosić za brak aktywności, bez żadnej informacji, ale za niedługo mam egzaminy, a nie chcę zawieszać tej książki.

Chciałabym żebyście poprostu wiedzieli, że rozdziały przez dłuższą chwilę mogą pojawiać się żadziej lub w trochę większych odstępach czasowych.
Nie zamierzam rzucać Wam jakiś śmieci, a rozdziały zajmują mi naprawdę dużo czasu.

Trzymajcie za mnie kciuki, żeby dziecko nie spieprzyło egzaminów 🤦🏼‍♀️❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro