"Niech ponosi odpowiedzialność za swoje czyny."
Siedziałem w jasnym pomieszczeniu, które przypominało raczej bezokienną izolatkę.
W rogu stało przestarzałe, szpitalne łóżko, a przy jednej ze ścian leżał wywrócony regał.
Choćbym chciał, nie potrafiłem podnieść się z diabelnie zimnej podłogi.
Czułem jakby wszystkie moje mięśnie były ociężałe i niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.
Rozglądałem się gorączkowo, a z moich ust zamiast krzyku wydobywało się jedynie powietrze.
Jak przez mgłę widziałem, gdy metalowe drzwi otworzyły się, a przede mną stanął średniego wzrostu, chudy chłopak z burzą czarnych włosów na głowie.
Wpatrywałem się w niego z przerażeniem, gdy z szerokim uśmiechem wyciągnął w moją stronę ręce ukazując przedramiona w całości pokrytymi bliznami, świeżymi lub już w całości wygojonymi.
Jego głowa lekko opadła w bok, a ja dostrzegłem podłużny siny ślad pod jego żuchwą.
- Niektóre rzeczy kończą się szybko... - wychrypiał cicho, nie przestając się uśmiechać.- Szybciutko...- zacmokał. - Czasem nie warto, ale tak już musi być.
Przeszywając mnie swoimi ciemnymi oczami, sięgnął za plecy, wyciągając zza nich niewielki pistolet.
Z tym przerażającym uśmiechem wycelował we mnie broń, a ja w panice wpatrywałem się w spust.
- Czasem nie warto, ale tak już musi być... - uśmiechnął się.
Nastąpił huk.
Z krzykiem otworzyłem oczy, zrywając się z betonowych schodów, o mało z nich nie spadając.
Moim ciałem gwałtownie wstrząsnęły dreszcze, a mój rozbiegany wzrok nerwowo taksował postać przede mną.
Wciąż było dość ciemno, co wskazywało na wczesną godzinę, a niebo jedynie poszarzało od zbliżającego się wschodu słońca.
- Co ty tu robisz, do kurwy? - warknął nade mną męski głos, a błękitne oczy przeszywały mnie na wskoroś.
Dominic.
Chłopak opierał się o drewniane wejście, w które najprawdopodobniej jeszcze chwilę temu uderzył, wybudzając mnie tym samym z niespokojnego snu.
Moje ciało nie przestawało drżeć i już nie wiedziałem czy z zimna, czy ze strachu jaki mnie ogarnął.
Nie byłem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
Szatyn wciąż wpatrywał się we mnie ze wściekłością wypisaną na twarzy.
- Skąd. Się. Tu. Wziąłeś. - wysyczał, pochylając się nade mną jeszcze bardziej, przez co machinalnie cofnąłem się do tyłu.
Gdy znowu nie uzyskał odpowiedzi, pokręcił gniewnie głową i wyciągając z kieszeni klucz, otworzył drewniane wrota.
- Beaumont - warknął cicho pod nosem, ale zdołałem to usłyszeć.
Pchnął masywne drzwi, które z cichym szczękiem ustąpiły.
Śledziłem jego poczynania przerażonym wzrokiem, dalej szczerze nie orientując się, co działo się wokół mnie.
- Właź łajzo - warknął chłopak po chwili, gdy dalej stałem wpatrując się w otwarte drzwi, za którymi już jakąś chwilę temu zniknął. - Chyba, że dalej zamierzasz stać na dworze...
Na drżących nogach, przestąpiłem próg i poczułem jak ściany budynku w jednym momencie odgrodziły mnie od wiatru, który szalał na zewnątrz.
Dopiero w tamtym momencie zdałem sobie sprawę jak zimno mi było, zwłaszcza po nocy na betonowych schodach przed kamienicą.
W ciemi dostrzegłem jak szatyn skierował się w stronę schodów, więc po chwili bez żadnego słowa ruszyłem za nim.
Jedynym oświetleniem na klatce był wyświetlacz telefonu niebieskookiego, który zagorzale się w niego wpatrywał.
- Ile tam siedziałeś? - spytał beznamiętnym głosem, zatrzymując się po chwili przed jakimiś drzwiami i nie odwracając się w moją stronę.
Wzruszyłem niepewnie ramionami, choć dobrze wiedziałem, że chłopak nie mógł tego zauważyć.
- Noc - wychrypiałem, czując nieprzyjemne kłucie w gardle.
Wydawało mi się, że szatyn jakby zastygł na mili sekundę w bezruchu, ale nie byłem pewnien, nie interesowało mnie to.
- Dlaczego? - otworzył drzwi, wchodząc do mieszkania, którego historię dobrze już znałem.
Dlaczego?
Sam nie potrafiłem sensownie odpowiedzieć na to pytanie, a zwłaszcza nie czułem się zobowiązany tłumaczyć się Riggsowi.
Z moich ust nie wyszły żadne słowa, co chłopak skomentował milczeniem.
Wszedłem za szatynem w głąb mieszkania, które w gruncie rzeczy wydawałoby się całkiem przytulne, gdyby nie fakt, że stało całkiem puste.
Nieliczne meble, które stały w poszczególnych pomieszczeniach były zakryte białymi prześcieradłami, co wyglądało dość upiornie.
Ściany zachowane w odcieniach beżu i żółci były kompletnie puste.
Dominic musiał domyślić się, że Ryan mi o wszystkim powiedział, co wywnioskowałem z tego, że nie zadawał zbędnych pytań, a w zasadzie w ogóle się nie odzywał.
Wszedłem tam tylko dlatego, żeby nie siedzieć na zewnątrz, gdzie jak na wiosnę, było w tym dniu naprawdę zimno.
Plułem sobie w twarz, że pozwoliłem sobie na zaśnięcie, że w ogóle nie pomyślałem gdzie zmierzałem zeszłej nocy, ale w tamtym momencie przypomniałem sobie o swoim ojcu.
Moje dłonie machinalnie zacisnęły się w pięści, a oczy zaczęły nieprzyjemnie piec.
Musiałem stamtąd odjechać.
Natychmiast.
Stałem w środku niewielkiego salonu.
Wyciągnąłem telefon z kieszeni, chcąc jak najszybciej zdzwonić po taksówkę i pojechać... gdzieś.
- Nigdzie nie dzwoń - podniosłem głowę z nad telefonu, spoglądając na niebieskookiego, który opierał się o framugę ze szklanką w dłoni.
- To niby dlaczego?- mruknąłem w dalszym ciągu zachrypniętym głosem ściskając telefon w dłoni.
Nie chciałem tam być.
Nie chciałem tam być z NIM.
- Beaumont po ciebie przyjedzie.
- S-Słucham? - zatkało mnie.
- Niech ponosi odpowiedzialność za swoje czyny - uśmiechnął się kwaśno i wruszył ramionami.
- Kiedy ty... Nie ważne - mruknąłem zdenerwowany. - Nie prosiłem cię o to.
- Nie potrzebuję twojego pozwolenia - warknął z wnętrza kuchni. - W ogóle nie powinno cię tu być! - po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz pod wpływem chłodnego tonu jego głosu.
- Tak, wiem - mruknąłem beznamietnie, starając się aby głos mi nie zadrżał. - Już wychodzę - odwrociłem się na pięcie, mając zamiar spełnić swój cel.
- Nie - warknął, ponownie się wychylając. - Czekasz na Beaumonta.
Zacisnąłem dłonie w pięści, starając się opanować emocje.
Jeszcze mi tu kurwa Beaumonta brakowało.
- Nie - warknąłem, czując nagły przypływ odwagi. - Nie masz prawa za mnie decydować. Zwłaszcza ty.
- Tak, ale nie mam zamiaru potem zdrapywać twoich zwłok z asfaltu po tym jak cię jakiś autobus potrąci - warknął groźniej, wpatrując się we mnie swoimi przenikliwymi oczami.
- A co ja cię w ogóle obchodzę?! - mój oddech stał się płytszy.
- W zasadzie to gówno! - wybuchnął, a ja machinalnie cofnąłem się do tyłu. - Spieprzaj. Natychmiast!
Odwróciłem się i szybkim krokiem wyszedłem z mieszkania, zamykając drzwi może trochę zbyt mocno, bo po pustym korytarzu rozniósł się dźwięk uderzenia.
Zbiegłem po schodach, bez przerwy potykając się i klnąc na egipskie ciemności w tym zatęchłym budynku.
Chwyciłem za masywną klamkę i mocnym szarpnięciem, wytargałem zasuwę.
Otworzyłem je i chciałem jak najszybciej wybiec z kamienicy, oddalić się od tego miejsca.
Wstrzymałem oddech gdy zamiast przestrzeni przed sobą, ujrzałem brązowe tęczówki, które w akcie wyraźniego zdenerwowania taksowały moją osobę.
Zajebiście.
***
Na początku chciałam Was przeprosić za brak aktywności, bez żadnej informacji, ale za niedługo mam egzaminy, a nie chcę zawieszać tej książki.
Chciałabym żebyście poprostu wiedzieli, że rozdziały przez dłuższą chwilę mogą pojawiać się żadziej lub w trochę większych odstępach czasowych.
Nie zamierzam rzucać Wam jakiś śmieci, a rozdziały zajmują mi naprawdę dużo czasu.
Trzymajcie za mnie kciuki, żeby dziecko nie spieprzyło egzaminów 🤦🏼♀️❤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro