Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Nie widzisz tego?!"

Cztery tygodnie.

Tyle dokładnie minęło od wizyty mojego ojca. 

Od tego czasu nie rozmawiałem ze swoją matką i unikałem jej jak ognia.
Rye po wielu próbach namowy mnie na poprawienie, chwilowo leżącej relacji z matką po prostu się poddał, bo ja wciąż nie mogłem pogodzić się z myślą, że najzwyczajniej w świecie zostałem "sprzedany". 

Wszytko wydawało mi się tak cholernie męczące.
Z Ryanem wymienialiśmy się jedynie spojrzenia i lekkie uśmiechy.
Z czasem zacząłem się nawet zastanawiać czym my w ogóle byliśmy, bo to jak wyglądała nasza relacja było totalnie popieprzone.
Moja matka, która bez przerwy próbowała jakoś do mnie dotrzeć, ale ja nieugięcie zbywałem ją oschłym tonem.
Mój ojciec, który zadecydował łaskawie ponownie pojawić się w moim życiu i oczywiście informacja o wyjeździe.
Tym pieprzonym wyjeździe, o którym nikt nawet nie miał zamiaru wcześniej mnie poinformować, czy choćby spytać o zdanie.

Wciąż tylko siedziałem w domu, w zamkniętym pokoju.
Wszystko jakoś się kumulowało i niszczyło mnie od środka.
Bałem się, a jednocześnie nienawidziłem wszystkiego i wszystkich wokół siebie. Nawet Ryan, który chyba był już zmęczony moim nieustannym dołem. Czułem, że przez to wszystko zaczęliśmy się od siebie odsuwać, chociaż nawet nic poważnego między nami nie było.
Zabawne.

Chłopaki z czasem też zaczęli coś podejrzewać i bez przerwy pytali czy wszystko ze mną w porządku, co z nie całkiem szczerym uśmiechem musiałem zbywać pozytywnymi komentarzami. 

Chyba już po prostu nie miałem siły znosić tego wszystkiego.

Wyszedłem z budynku, a moją twarz owiał chłodny wiatr.
Plac był już pusty, choć czego można było się spodziewać gdy dzwonek kończący ostatnią lekcję zabrzmiał już dobre dwadzieścia minut temu.
Zawsze ostatni, tradycja.

Nasunąłem kaptur czarnej bluzy na głowę i poprawiłem plecak na ramieniu, ruszając w stronę wyjścia.

Mijając budynek poczułem jak ktoś gwałtownym ruchem wciąga mnie za jego ścianę.
Mój krzyk został stłumiony przez dłoń napastnika, a już chwilę potem moje wystraszone spojrzenie spotkało się z czekoladowymi, figlarnymi oczami i nikłym uśmiechem, który niegdyś tak bardzo uwielbiałem.

- Cześć, Andy - chłopak był blisko, bardzo blisko.

- Prosiłem cię, żebyś tak nie robił - powiedziałem, a mój ton był chyba trochę zbyt oschły, bo brunet odpuścił i odsunął się ode mnie.

- Wiem - westchnął, chowając ręce do kieszeni.

Zawsze czekał na mnie gdy chciał o czymś porozmawiać.
Patrzyłem się na bruneta, który wpatrywał się nieobecnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. 

- Chciałem spytać czy przyjdziesz jutro na mecz - odezwał się w końcu.- Zaczynają się eliminacje do rejonów i... - przeniósł wzrok na mnie. - Chciałbym żebyś tam był.

Słyszem coś o zbliżających się rozgrywkach.
Chłopaki chyba ostatnio dość często o nich rozmawiali, ale nie byłem pewien, bo ostatnio po prostu... nie ważne.

Spuściłem wzrok, czując na swojej twarzy spojrzenie chłopaka.
Raczej ostatnimi czasy nigdzie nie wychodziłem i brunet doskonale o tym wiedział.
Wiedziałem, że dla  chłopaka było to naprawdę ważne i przez ten cały czas przygotowywali się do sezonu, ale...

- Rye...- podniosłem wzrok, starając się unikać kontaktu wzrokowego z chłopakiem.

- Andy, nigdzie nie wychodzisz, jutro jest sobota! - powiedział chłopak, kręcąc głową.- Nie możesz się tak zachowywać. Próbuje jakoś do ciebie dotrzeć, ale ty się wciąż odsuwasz. Co ja mam jeszcze zrobić?! - podniósł głos, na co wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

- Rye, ja po prostu... - westchnąłem. - To dla mnie trudne i dobrze powinieneś o tym wiedzieć...

- Andy, dla mnie to też jest trudne! - obruszył się. - Nie widzisz tego?! Staram się spędzić z tobą trochę czasu, odciągnąć cię chociaż na chwilę, ale ty wciąż się zamykasz! I mam wrażenie, że z każdą chwilą coraz bardziej!

- Może po prostu nie potrafię inaczej?! - również podniosłem ton. - Nie potrafię nic z tym zrobić! Mógłbyś choć na chwilę spróbować postawić się w mojej sytuacji?!

- Czyli co, to teraz moja wina?! - jego szczęka wyraźnie się zacisnęła. - To może wytłumacz mi co mógłbym zrobić?! Jakaś instrukcja obsługi, cokolwiek, hm?! - sarkazm w jego słowach uderzył mnie ze zdwojoną siłą.

- Nie wiem! Może po prostu daj mi spokój! - krzyknąłem.- Jak wszystko naprostuję, poradzę sobie i jeśli ci to męczy to dostaniesz informację gdy to wszystko się skończy! Najlepiej mailem, żebym nie musiał zabierać ci twojego cennego czasu, hm?!-  rzuciłem mu rozwścieczone spojrzenie i wyminąłem, trącając ramieniem.

- Andy?!

Bramka trzasnęła głośno za moimi plecami, gdy szybkim krokiem opuszczałem placówkę. 

Z wielkim trudem próbowałem powstrzymać łzy, które cisnęły mi się do oczu, a uścisk w gardle stawał się coraz większy.

- Odpierdolcie się ode mnie wszyscy - sapnąłem drżącym głosem gdy pierwsza łza spłynęła po moim policzku. 

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Stanąłem przed bramą wejściową.
Ludzie ze szkoły i ci, których nie koniecznie kojarzyłem, wymijali mnie żywo  rozmawiając i obstawiając wyniki.

Gdzieś na trybunach siedzieli zapewne moi znajomi i mimo iż mecz się jeszcze nie zaczął, świetnie się bawili.
Nie odpisywałem na ich wiadomości, a gdy już mi się to zdarzyło tłumaczyłem, że jestem po prostu zajęty, a teraz stałem przed wejściem na stadion i zastanawiałem się co ja tam w ogóle robiłem, jeśli byłem pogrążony w tak głębokiej, wewnętrznej depresji.

Zacisnąłem dłonie, schowane w kieszeniach bluzy i skierowałem się  w stronę trybun, choć i tak nie miałem zamiaru zajmować żadnego miejsca. Stanąłem z tyłu, ale na tyle blisko żeby widzieć co działo się na boisku.

Oparłem się o kamienny murek, walcząc z bezlitosnym zmęczeniem, które było skutkiem bezsennej nocy. 
Kolejna kłótnia z matką.
Znowu nie potrafiłem zasnąć, a nocą wszystko dobijało mnie jeszcze bardziej. 

Dlaczego, więc zdecydowałem się przyjść?

Na boisko wyszli zawodnicy, a krzyk i głosy ludzi wypełniających obiekt rozniosły się boleśnie w mojej głowie.

Drużyna naszej szkoły miała na sobie czarno-złote stroje, których wcześniej nigdzie indziej nie widziałem.

Przełknąłem ślinę, gdy dostrzegłem w kolumnie jednego z wyższych chłopaków z charakterystyczną opaską na ramieniu. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji, zarysowana szczęka, rysy twarzy wyraźnie odznaczone.
Jedyne co do niego nie pasowało to nieobecny wzrok, którym patrzył twardo przed siebie nie zwracając uwagi na wrzawę czy wiwaty kibiców obu drużyn.

Wpatrywałem się w jego najdrobniejszy ruch, a supeł w moim żołądku zacieśniał się z każą kolejną chwilą. 

Pisk cheerleaderek, krzyk z trybun- nic mi już nie przeszkadzało.
Patrzyłem na chłopaka bez przerwy, a jedyne co wyrwało mnie z osłupienia to gwizdek rozpoczynający mecz.

Już po piętnastu minutach dało się dostrzec, że przeciwnicy stawiali na szybki atak, więc coraz częściej zdarzało się, że zawodnicy naszej drużyny gubili się na boisku.
Wyraźnie zdenerwowany trener coraz żywiej gestykulował i krzyczał coś do zawodników w czarnych strojach, którzy także zaczęli się nieźle wnerwiać, co zapoczątkowało większej ilości faulom.

Tego dnia Ryan nie potrafił odnaleźć się jako kapitan. Wszystkie obelgi i stres były składane właśnie na jego barki. 

W pewnym momencie brunet chcąc za wszelką cenę odebrać piłkę z premedytacją zaatakował ciałem jednego z zawodników drużyny przeciwnej, który akurat prowadził piłkę wzdłuż linii autowej.
Po trybunach rozniósł się mieszany wrzask aprobaty, obruszenia i bezczelnego śmiechu.

Stałem osłupiały gdy sędzia wystawiał w górę żółtą kartkę, a po chwili brunet z niewzruszoną miną schodził z boiska w akompaniamencie wściekłych wrzasków swojego trenera, na które reagował jedynie skinieniami głowy.
Gra została wznowiona, ale ja wciąż patrzyłem jedynie na bruneta, który mimo braku czerwonej kartki na swoim koncie wziął spod ławki wodę i ruszył w stronę szatni.

Zostawiał ich?

Przecisnąłem się przez tłum wrzeszczących nastolatków i szybkim krokiem opuściłem trybuny po chwili przystając w wyjściu.

Pokręciłem głową i skierowałem się do tylnego wejścia obiektu, które było jednym z niewielu, którym można było w jakikolwiek sposób dostać się do szatni zawodników.

Chwyciłem za zimną klamkę przestarzałych drzwi, które ustąpiły pod moim naciskiem.
Uchyliłem je, ale w połowie otwierania zastygłem w bezruchu.

Jeśli by tam był to co miałem mu powiedzieć? Przeprosić? Porozmawiać?

Dalej słychać było dość wyraźnie wrzawę ze stadionu, gwizdek...

- I co?! - z wnętrza budynku dobiegł zdenerwowane warknięcie. - Zamierzasz teraz tak tu siedzieć i się nad sobą użalać?! - krzyknął głoś, w którym rozpoznałem chłodny ton... Dominica?

Co on tu w ogóle...

- Ogarnij pizdę i spieprzaj stąd! - krzyknął, a ja wciąż stałem w bezruchu. - Jesteś kapitanem, do cholery, czy kim?! 

Tu nastąpiła dłuższa przerwa.

- Nie interesują mnie teraz twoje sprawy prywatne! Nie wiem co ten blondyn odpierdolił, ale w tej chwili masz się ogarnąć i wyjść na to boisko!  - wkurzył się niebieskooki, a ja spuściłem wzrok. - Masz im dawać wsparcie i nie chcę cię tu, kurwa, widzieć!

- Nie będziesz mi roz- chłodne warknięcie bruneta przeszyło odgłosy dobiegające z murawy i trybun.

Zmarszczyłem brwi i lekko rozchyliłem drzwi. 

Powietrze w moich płucach zatrzymało się gdy przez niewielką szparę zobaczyłem Dominica przypierającego Ryana do ściany korytarza.
Niebieskooki miał zaciśnięte dłonie na koszulce bruneta i całował go zachłannie pogłębiając pocałunek.
Brunet zatopił rękę we włosach wyższego, a drugą oparł na jego torsie.

Cofnąłem się gwałtownie, czując jak kolana zaczęły mi drżeć.
Kręciłem głową, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w uchylone, zadrapane drzwi. Dźwięki ze stadionu dochodziły do mnie w stłumionym wydaniu, a ja cofałem się jeszcze bardziej.
W pewnym momencie odwróciłem się i zacząłem biec z całych sił.
Z moich ust wydobywał się cichy szloch, a przed oczami wciąż miałem obraz bruneta całującego się z niebieskookim.

Pokłóciłem się z nim, ale... 

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Wpadłem do domu ledwo łapiąc dech. Obraz mi się zamazywał, a drżące ręce nie współpracowały z resztą ciała. 

- Andrew?! 

Wyciągnąłem z kieszeni inhalator i z trudem użyłem lekarstwa.

- Dzwoń do ojca - powiedziałem drżącym głosem. - Chcę jechać wcześniej.





***
Wszystko co dobre kiedyś się kończy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro