Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Błąd."

Trzy dni.

Wszedłem do szkoły.
Kaptur bluzy ukrywał rozległe sińce pod oczami i bladą cerę, która wówczas wyglądała dość nienaturalnie.
Korektor matki nawet w połowie nie zakrył skutków cierpienia ostatnich dwóch dni.

Żadnej wiadomości.

Żadnego telefonu.

Nic.

- Wyjeżdżam - podniosłem wzrok, który jeszcze chwilę wcześniej dokładnie badał moje splecione dłonie.

Jack ucichł, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.

- Słucham? - zaśmiał się Brook.

- Wyjeżdżam - wzruszyłem ramionami, kolejno biegnąc wzrokiem po twarzach moich znajomych.

- Andy, nie śmieszne - Mikey zaśmiał się nerwowo, spoglądając kątem oka na Jacka, który wpatrywał się we mnie z szokiem wypisanym na twarzy.

- Nie żartuję - szepnąłem, starając się z całych sił panować nad głosem.

- Gdzie?! - Brook chwycił mnie za ramię i zacisnął na nim boleśnie swoje chude palce. - Andy, do cholery, jak to wyjeżdżasz?

- Dlaczego?! Jak długo o tym wiesz?- odezwał się Jack, pochylając się nad stołem tak gwałtownie, że ludzie wokół dziwnie się na nas spojrzeli.

- Wyjeżdżam do ojca - mój głos był całkowicie wyprany z emocji. - Dowiedziałem się jakoś tydzień temu... - skłamałem, decydując się na przemilczenie kilku spraw.

 - Kiedy?! - odezwał się Brook drżącym głosem. - Dlaczego?

- W środę - spuściłem wzrok, zdając sobie sprawę z tego co właśnie się działo. - Chodzi o pracę mojej matki...

- Przecież... - mruknął Jack, osuwając się na oparcie krzesła. - Do... ojca?

Dobrze wiedzieli, że nie miałem dobrych kontaktów z moim ojcem, więc nie dziwiła mnie ich reakcja.

- Tak.

Przy stoliku zapadła grobowa cisza.

- Będziemy cię odwiedzać - szepnął Mikey, przerywając tą psychiczną katorgę. - Prawda?

- Właśnie, tak szybko się od nas ni- Do Norwegii - przerwałem blondynowi, który zmarszczył brwi.

- Gdzie..?

- Mój ojciec mieszka w Norwegii - zszokowane spojrzenia wpatrywały się we mnie z nieukrywalnym żalem.

- Andy...

- Wiecie, ja chyba muszę na chwilę wyjść - odsunąłem krzesło i wstałem bez jakiegokolwiek innego komentarza.

Szarpnąłem główne drzwi, a chłodny wiatr przebił się do mojego ciała przez materiał mojej bluzy.
Zarzuciłem kaptur na głowę i odwróciłem  się aby sprawdzić czy żaden nauczyciel mnie nie widział.
Kierowałem się w dobrze znaną mi stronę, obracając między palcami niewielki plastikowy przedmiot.
Wszędzie było pusto czyli tak, jak lubiłem.

Usiadłem na oparciu obdrapanej ławki, kładąc nogi na jej siedzisku.
Wyciągnąłem z kieszeni cienkiego Slima i odpaliłem, przez chwilę wpatrując się w cienki dym unoszący się z końcówki papierosa.

- Kto by pomyślał, Andrew Fowler... - zaśmiałem się pod nosem.- Nieładnie.

Zaciągnąłem się i poczułem jak miętowy dym wypełnił moje płuca.
Przymknąłem oczy, rozkoszując się uczuciem drapania w gardle.

Ławka ugięła się lekko pod czyimś ciężarem, a ja otworzyłem oczy w momencie gdy ktoś wyciągnął mi z dłoni na wpół wypaloną już fajkę.

- Mama cię nie nauczyła, że należy się dzielić - mruknął zielonooki zaciągając się dymem z mojego kiepa.

- Niegrzeczny ten Andy się ostatnio zrobił... - mruknął Jack, odbierając szluga z rąk blondyna.

- Faktycznie, jakiś taki dziwny - pokiwał głową Mikey dopalając papierosa i przydeptując peta butem.

Pokręciłem głową i zaśmiałem się pod nosem.

- Nie zgodziłbyś się z miejsca i nie tydzień przed wyjazdem - powiedział spokojnie szatyn po chwili ciszy, gdy wpatrywaliśmy się w pustą przestrzeń przed nami.

- Ta, kręcisz - mruknął brunet, siedzący obok niego.

- Nie jesteśmy kretynami, blondi - mruknął Brook, na co cicho parsknąłem.

- To nieistotne, chłopaki... - wychrypiałem cicho. - Naprawdę.

Wszyscy opuścili głowy, a ja czułem się jak ostatni przegryw, nie dopuszczając do siebie nawet swoich własnych przyjaciół.

- Spina z Beaumontem? 

Odwróciłem się w stronę Cobbana, który nie patrzył nawet w moja stronę.
Mój wzrok przeszedł na zielonookiego, który siedział zaraz po mojej prawej stronie.
Chłopak, również na mnie nie spojrzał, wzruszając ramionami.

- Jesteśmy przyjaciółmi, trzymamy się razem - mruknął pod wpływem mojego zdezorientowanego spojrzenia. - A ty jesteś częścią nas. Przepraszam.

Spuściłem wzrok i pokiwałem głową, że rozumiem.

- To ja przepraszam, że wcześniej wam nie powiedziałem - mruknąłem zwracając się w stronę Jacka i Mikeya.

- Jasne - rzucił brunet, uśmiechając się do mnie.

 - Rozumiemy - dodał szatyn, klapiąc mnie w ramię mimo odległości.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy.

- Więc? - mruknął Mikey w pewnym momencie.

- Zjebał - stwierdził Jack.

Przełknąłem ślinę, bo nie czułem się na siłach rozmawiać nawet z nimi o sprawach, które byłem im winien wyjaśnić.

- Przeżytek - słowa żywcem paliły moje wnętrze. -  Nieistotny błąd przeszłości.

Nikt się nie odezwał, nie skomentował.
10 minut nie zmąconej niczym ciszy zrozumienia.
Tego od dawna mi było trzeba.

- Ty się przygotuj - odezwał się Brooklyn chwilę przed dzwonkiem, na co odwróciłem się w jego stronę z niezrozumiałym wyrazem twarzy. - Jak tam wbiję, to uczysz mnie jeździć na nartach.

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Zeszły dzień, był chyba jednym, w którym chłopacy dali mi popalić tak, że wieczorem dosłownie nie mogłem się ruszać. Spędziłem z nimi dobre 7 godzin, zaraz po szkole, bo przecież byłem im to winien. 

Dwa dni.

Żadnej  wiadomości.

Żadnego telefonu.

Mimo zmęczenia noc nawet na moment nie dała mi chwili wytchnienia.
Jak zawsze wsystko ponownie uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą.
Nie widziałem go od... od meczu.
Nie chciałem go widzieć.
Miałem ochotę zniknąć w niewiedzy, tak szybko jak się pojawiłem.
Po prostu. 

Nieistotny błąd przeszłości.

Ostatnia lekcja - biologia. 

Paradoks?

Już jutro miało mnie tu nie być.
Miałem zniknąć. 

Zabawne.

Wszedłem w odpowiedni korytarz. 

Może trochę za szybko?

Mój wzrok zderzył się z chłodnym spojrzeniem brązowych oczu.

Stanąłem IM na drodze.
Dokładnie 30 centymetrów od chłopaka, który jeszcze kilka dni temu trzymał mnie na swoich kolanach, a teraz wpatrywał się we mnie z szokiem i zdezorientowaniem.

- Chyba ci się drogi pomyliły, dziecinko - zaśmiał się jeden z jego przydupasów.

- Nie ta autostrada, młody - sarknął ciemny brunet. - Spierdalaj. - dodał, a wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem.

Czułem na sobie przeszywające spojrzenie, które nie pozwalało mi wziąć oddechu. Wpatrywał się we mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy.

Błąd.

W jednym momencie z moich ust wydarł się głośny śmiech, który zmieszał się z rechotem drużynowców, którzy stopniowo cichli.

- Ja pierdolę, ale to było dobre - śmiałem się, przez co grupka całkowicie ucichła, wpatrując się we mnie ze zdezorientowaniem.

Nie zwracałem uwagi na nikogo, na tych idiotów, na ludzi, którzy się na mnie gapili, a zwłaszcza na bruneta, który w ciszy stał najbliżej mnie.

- Ha. Ha. Ha - ostatnie dźwięki mojego fałszywego rozbawienia wydostały się z moich ust. - Beka - pokręciłem głową i w kilku krokach wyminąłem zdębiałą elitę. - Arrivederci, przyjaciele - machnąłem ręką i wszedłem do klasy, nie odwracając się ani na chwilę.

Od: Jack

Andy

ROZJEBAŁEŚ

Od: Mikey

Szacun

To było niezłe

Na krzesło obok rzucił się zmachany zielonooki.

- Co. To. Kurwa. Było? - syknął zbijając ze mną piątkę w momencie, gdy nauczycielka weszła do klasy.

- Spieprzam z tego burdelu - szepnąłem, wykrzywiając twarz w nikłym uśmiechu.

Dokładnie 30 centymetrów od chłopaka, który jeszcze kilka dni temu trzymał mnie na swoich kolanach, a teraz wpatrywał się we mnie z szokiem i zdezorientowaniem.

▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪▪

Mój plecak z cichym pogłosem uderzył o panele.

Było pusto, tak jak na początku.
Walizka, kilka pudeł, które jeszcze nie zostały wysłane.

Koniec.

Słona ciecz pociekła po całej długości mojego policzka.

Zabawne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro