[a l o n e]
❦
I should never have
Let you go
❦
Uśmiechnął się, słysząc głośny śmiech dzieciaków, biegających nieopodal, gdy przechadzał się po targu w poszukiwaniu zapasów. Chciał opuścić tę planetę następnego dnia, słysząc w myślach głos Ahsoki, która poradziła mu zmieniać miejsca pobytu jak najczęściej. Sam, jako doświadczony, wieloletni żołnierz, wiedział, że pozostanie na jednej planecie mogłyby w końcu zwrócić uwagę Imperium. Nie dało się ukryć, że wyróżniał się w tłumie.
Zapłacił za kilka owoców i przystanął na chwilę, by wykreślić z listy kolejne produkty. Brakowało tylko kilku części, które z pewnością zdobędzie w najbliższym sklepie ze złomem. Jego Y-Wing nie należał do najnowszych, a niektóre części przecierały się częściej niż faktycznie powinny. Nie stać go było jednak na nowy statek, a z tym... wiązały się wspomnienia.
Rex nie był sentymentalny, a przynajmniej starał się nie być. Wracanie do przeszłości, budziło demony, z którymi nie potrafił wygrać. W takich czasach, w jakich teraz przyszło mu żyć nie było miejsca na smutek, czy żal, choć jego myśli często zmierzały w stronę jego braci... Ilu z nich przeżyło? Gdzie się znajdowali? Czym się zajmowali? Czy na dobre zniknęli z radarów Imperium?
Miał nadzieję, że byli bezpieczni.
Zawsze robił wszystko, by byli bezpieczni.
Rex ruszył naprzód, jednak spacer nie trwał zbyt długo, gdy poczuł jak jakaś maleńka postać uderza w jego nogi. Siła uderzenia nie była potężna, dlatego jedynie zachwiał się delikatnie, by następnie przenieść spojrzenie na dziewczynkę, która odsunęła się gwałtownie. Wyglądała na kompletnie zagubioną, a na policzkach dostrzegł świeże łzy.
Była całkowicie sama.
W dłoniach trzymała maskotkę, małą tookę. Było to togrutańskie dziecko, około sześcioletnie.
– Przepraszam – wymamrotała w Basic'u, nawet na niego nie patrząc. Zaczęła jednak rozglądać się wokół, jakby szukając kogoś znajomego.
Rex znał to spojrzenie – pełne nadziei, a jednocześnie zrezygnowania. Ile razy dostrzegał te biegające po twarzach oczy, by odszukać w nich znajomy uśmiech, czy charakterystyczne cechy.
– Zgubiłaś się, maleńka? – zapytał, klękając na jedno kolano przy dziewczynce. Nie odpowiedziała od razu.
Nigdy nie był dobry z dziećmi. Cóż, z Ahsoką świetnie się dogadywali, ale pomimo jej wieku, nigdy nie nazwałby jej dzieckiem. Mogła być najmłodsza, mogła nie mieć na początku doświadczenia, ale prawdę powiedziawszy nikt nie miał. Mogli nazywać ją dzieciakiem, ale nigdy nie powiedziała, że tego nie lubi. Była dla nich jak młodsza siostra, a oni robili wszystko, co robią dobrzy, starsi bracia. Opiekowali się nią, zapewniali jej bezpieczeństwo, spędzali z nią czas, rozmawiali... kochali ją.
I nigdy na dobre nie pogodzili się z jej odejściem.
– Nigdzie nie mogę znaleźć moich rodziców – przyznała cicho.
– Czy chcesz żebym pomógł ci ich poszukać?
Nie była pewna, choć skinęła głową. Rex chwycił ją za dłoń i ruszyli w stronę fontanny, która często bywała miejscem spotkań. Znajdowała się na podwyższeniu, co dawało możliwość spojrzenia na targ z lepszej perspektywy.
– Kim jesteś? – zapytała, gdy szli spokojnym krokiem naprzód, przedzierając się przez pustoszejący targ. Zapadał zmrok, a więc kończył się kolejny dzień dla zapracowanych sprzedawców, a sprzedaż malała z każdą chwilą, bo kupujący wracali do swoich domów.
– Jeśli powiedziałbym ci, że jestem rycerzem Jedi...
– Nah, rycerze Jedi nie żyją. To niemożliwe – powiedziała od razu, a Rex przytaknął.
Nie żyją.
– A więc? – dociekała.
– Jestem-
– Tsu! – krzyknęła kobieta, biegnąc w ich kierunku. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i puściła dłoń Rexa, by wybiec jej na spotkanie. Patrzył na tę scenę przez chwilę. Nie chciał kolejnego pożegnania, dlatego odwrócił się i odszedł w kierunku ostatniego miejsca, które musiał odwiedzić.
– Dziękuję, kimkolwiek jesteś – usłyszał za plecami głos Tsu. Odwrócił się, uśmiechnął i pomachał do niej.
Odeszła z kobietą chwilę później, a on stał tam jeszcze przez moment, jakby jego stopy przywarły do ziemi.
Kim teraz jestem?
Facetem, który chce wyrwać się z tej pokrytej skorupą i kurzem planety, odpowiedział sobie szybko w myśli i ruszył w stronę najbliższego złomowiska.
●
Noce były pełne demonów przeszłości, które wślizgiwały się przez otwarte okna i wypełzały spod łóżek niczym czarne cienie. Przywoływały wspomnienia, o których żołnierze chcieli zapomnieć. Życie z dnia na dzień było prostsze, nie rozdrapywało starych ran, nie wysyłało ich z powrotem na pole bitwy, gdzie po raz kolejny mieli przeżywać śmierć braci...
Rex przewrócił się na drugi bok, śniąc po raz kolejny ten sam sen...
– Cody! – krzyknął, biegnąc przed siebie. Słyszał tylko głos swojego brata, wołający z nieznanego mu kierunku. – Gdzie jesteś? – zapytał, zatrzymując się, by rozejrzeć się wokół siebie.
Rex nie spotkał już Cody'iego po ich pożegnaniu przed bitwą na Utapau, jednak pamiętał słowa, które Cody wtedy wypowiedział.
Zobaczymy się niebawem, Rex. Nadal wisisz mi kolejkę w 79's.
Nienawidził pożegnań, ostatnich słów, ostatniego dotyku dłoni na przedramieniu, ostatnich nadziei, że po wojnie wszystko będzie lepsze.
– Cody! – wrzasnął, a po policzkach spłynęły mu łzy. – Gdzie jesteś, bracie?
– Tutaj. – Usłyszał za sobą cichy głos. Odwrócił się gwałtownie i nie minęła nawet chwila, kiedy wpadł w ramiona starszego brata. Uścisnął go z całej siły. Tyle nocy, pełnych koszmarów, że nie może go znaleźć, pełne strachu, że już nawet w snach nie może go zobaczyć. – Jestem tutaj, vod'ika.
– Gdzie byłeś?
Rex uśmiechnął się przez sen.
– Strzegłem swoich braci. To całe miliony istnień, prawda? – zaśmiał się cicho Cody.
– Myślałem, że ciebie także straciłem – szepnął Rex, a łzy wciąż spływały mu po policzkach.
– Jestem tutaj – powtórzył Cody, nie wypuszczając go z ramion.
– Zostałem sam – wyznał Rex. – Fives nie żyje, Jesse także i Kix. Wiesz, że zostałem komandorem? I posłałem tych wszystkich ludzi na śmierć. Strzelałem do nich, ogłuszałem, nie potrafiąc ich zabić. A i tak doprowadziłem do ich śmierci. Nie mogłem tego zatrzymać. Nie mogłem im pomóc. Nie mogłem ich uratować... Wszyscy odeszli – przerwał, gdy szloch przejął nad nim kontrolę.
– Chciałem zabić Ahsokę, tę samą Ahsokę, którą traktowaliśmy w 501. jak młodszą siostrę – dodał po chwili. – Uratowała mnie, wyciągnęła ten przeklęty chip i uratowała nas przed śmiercią. A później, później pomogła mi ich pochować. Nie potrafię o tym zapomnieć, Cody. Nie potrafię zapomnieć ich twarzy. Zamykam oczy i widzę śmiejącego się Fives'a, żartującego Jessego, przewracającego oczami Kix'a... widzę ich beztroskich i pełnych życia, a potem... to wszystko znika. I wracam do samotnej pustki. Chwytam się każdego wspomnienia, ale to tylko wspomnienie. Bo oni wszyscy... są martwi.
Cody nie powiedział nic. Położył dłoń na głowie brata, którego zawsze uważał za młodszego i przyciągnął do pocałunku keldabe.
Wszyscy nosili straty w swoich sercach, Rex nosił je w całym swoim ciele, w sercu i umyśle. Ukrywał ból i żal przed całą galaktyką, ale w głębi był przesiąknięty strachem i cierpieniem. Cody czuł to w sobie i czuł w ramionach, trzęsącego się człowieka.
– Jestem tutaj, vod'ika – szepnął Cody. – Jestem z tobą.
– Miałeś rację, Cody. Najtrudniej jest tym, którzy przetrwali.
Rex skrzywił się przez sen, a po policzku spłynęła mu łza.
– To cena wojny, Rex.
– Nie chciałem takiej wojny.
– Nikt z nas nie chciał.
Zaczął płakać.
– Dlaczego przeżyłem, Cody? Dlaczego zostałem sam? Dlaczego nie mogłem odejść razem z nimi?
– Echo wciąż cię potrzebuje – powiedział cicho Cody.
– On ma nową rodzinę.
– Ale ty nadal jesteś jego starszym bratem. Podziwia cię. I jesteś ostatnią osobą z jego starego życia, ostatnią osobą, którą pamięta, ostatnią osobą, którą może objąć jak kiedyś.
– Mam wrażenie, że wiele nie pamięta z... dawnego życia.
– Albo zbyt wiele rozumie. Oboje ruszacie naprzód, Rex. Wojna się skończyła, ale ty nadal będziesz ją prowadzić. Taki już jesteś. Troszczyłeś się o swoich żołnierzy, stawiałeś ich na pierwszym miejscu, byłeś przy nich, gdy umierali. Kriff, nie chciałeś puścić Fives'a, zanim go nie pochowaliśmy. Wciąż przepraszałeś. Ale to nie była twoja wina. Wojna rządzi się swoimi prawami, vod'ika – powiedział Cody i odsunął się od brata. Rex uniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy przyjaciela.
Próbował dosięgnąć brata, ale ten wydawał się być zbyt daleko, nawet jeśli stał blisko.
– Przestań żyć naszą śmiercią. Zacznij żyć swoim życiem.
– Waszą? Cody, nie... nie rozumiem – wyjąkał.
– Chcemy, żebyś był szczęśliwy – powiedział z uśmiechem Cody.
Za jego plecami pojawił się Jesse, Fives, Appo, Tup, Hevy, Hardcase i żołnierze z 501, których bezpowrotnie stracił... wszyscy ci, za którymi tęsknił i których kochał, i których zawsze nosił w swoim sercu.
Rex uśmiechnął się przez łzy.
– Ocal galaktykę, kapitanie – powiedział Jesse.
– Pamiętaj o nas, ale pamiętaj także o sobie – dodał Tup.
– To był zaszczyt służyć pod twoimi rozkazami.
– Opiekuj się Echo – poprosił Fives. Rex skinął głową.
– Będę.
– Nie zostaniesz sam, Rex. Ci chłopcy, maszerują zaraz za tobą – powiedział Cody i po raz ostatni się uśmiechnął.
Rex obudził się, gdy pierwsze promienie słońca dosięgły jego twarzy. Na policzkach pozostały ślady po łzach, które otarł chwilę później.
Sen wydawał się być rzeczywisty, ale ze smutkiem odkrył, że był tylko snem. Uśmiechnął się jednak, czując w sercu coś więcej niż tylko ból. Miłość. To musiało być to uczucie – ciepłe, przyjemne, pełne nadziei.
Założył zbroję, zabrał swoje rzeczy i opuścił noclegownię. Udał się do portu i odebrał swój statek. Wsiadł do malutkiego kokpitu i westchnął. Kolejna podróż, kolejny niepewny dzień, kolejna przygoda. Może skontaktuje się z Ahsoką na ich prywatnym kanale i uda im się spotkać, na którejś z tym przypadkowych planet rozrzuconych w galaktyce. Musiał jednak skontaktować się w pierwszej kolejności z kimś, kogo dawno nie widział.
Wklepał częstotliwość i zaczekał chwilkę.
– Rex?
– Witaj Omega czy jest w pobliżu Echo?
– Naprawia coś na zewnątrz. Zawołam go. Czy coś się stało?
– Nie, nic takiego.
– W porządku. Zaczekaj – zawołała z radością.
Rex uśmiechnął się i zaczekał. Echo był zaskoczony połączeniem przychodzącym, a jeszcze bardziej widokiem Rex'a, ale usiadł w kokpicie i przywitał się z byłym kapitanem.
Rozmowa była krótka, treściwa, taka jakiej Rex się spodziewał, jednak, gdy zakończył połączenie, wiedział, gdzie powinien się teraz udać. Uruchomił silnik i wystartował. Wycieczka na Ord Mantell początkowo nie była częścią planów, ale teraz postanowił wpleść ją w grafik.
Wskoczył w nadprzestrzeń i patrzył na wirujące wokół gwiazdy, które tak bardzo kochali jego chłopcy.
– Nie martw się, Fives. Będę miał na niego oko – powiedział cicho, zanim zamknął oczy, ukołysany cichym szumem statku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro