Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

San Lorenzo de El Escorial, lipiec 1679

Carlos nie potrafił zapisać swojego imienia. Nie byłoby w tym bodaj nic dziwnego, gdyby nie to, że skończył już osiemnaście lat, a od czternastu wiosen zasiadał na tronie Hiszpanii.

Nie najgorzej radził sobie z czytaniem, ale przy próbie pisania pióro co rusz wypadało mu z drżącej dłoni. Kiedy patrzyła na niego matka, stresował się tak bardzo, że jakimś sposobem wyślizgiwało się ono spod spoconych palców. Nigdy nie udało mu się skreślić więcej niż pierwsze trzy litery imienia. Car. Uśmiechał się wtedy do królowej Mariany i mówił jej, że car mogłoby być nazwą jakiegoś pojazdu, lecz nie jest pewien, jakiego konkretnie. Matka wzdychała wówczas ciężko, w jej oczach malował się ból. Nie chciała mu wytłumaczyć, dlaczego czasami uważała go za przekleństwo, podobnie jak cała Hiszpania.

— Nie smućcie się, pani. Dopiszemy los do Car i wyjdzie Carlos — przekonywał ją po raz kolejny.

Czuł, jak po jego brodzie sączyła się strużka śliny, nieodłączny element mówienia, jeśli zostało się obdarzonym tak zdeformowanym zgryzem i habsburską wargą. Aby nie budzić obrzydzenia, wytarł się chusteczką, którą zawsze nosił przy sobie.

Dostrzegłszy wilgoć w oczach królowej, chciał zaoferować jej ową chusteczkę, ale materiał był już wówczas cały obśliniony. Przeprosił ją wzrokiem za to, że znów pomyślał najpierw o sobie. Wykrzywionymi chorobą palcami otarł łzy miarowo skapujące na jej policzki. Uśmiechnęła się. Carlos lubił, jak matka się uśmiechała.

— Dopiszecie los do Car, Wasza Królewska Mość? — poprosiła łagodnie doña Mariana.

— Tak. Przecież uwielbiamy pisać, to nic trudnego — skłamał, chowając twarz w kawałek jedwabiu.

Tak naprawdę nie znosił ani mówić, ani pisać, ale to uszczęśliwiało matkę. Miał przy tym doskonałą pamięć, zapisał więc sobie w głowie, by wspomnieć o grzechu dawania fałszywego świadectwa na najbliższej spowiedzi.

— Wkrótce będziecie musieli podpisać kontrakt ślubny, panie. Dobrze by było, gdybyście dali radę zrobić to samodzielnie...

Matka czule odgarnęła z twarzy Carlosa spuszony kosmyk długich jasnoblond włosów. Król uniósł kąciki ust, czując przesuwający się z trudem ogromny język, któremu brakowało miejsca. Czasami musiał go wystawiać, by przełknąć ślinę czy zmienić mimikę. Mimo że bolała go cała szczęka, miał w zwyczaju śmiać się do wszystkich przy każdej nadarzającej się okazji.

To trochę niehiszpańskie, ale uwielbiał się śmiać. Jego ojciec, król Felipe IV, słynął z tego, że uśmiechnął się trzy razy w życiu. Według Carlosa musiał być zatem bardzo nieszczęśliwy albo z wiadomych tylko sobie względów chciał na takiego wyglądać. Sam nie miał okazji go o nic zapytać, bo Felipe zmarł, gdy jego syn liczył sobie zaledwie cztery wiosny. Dzieci w wieku Carlosa rozmawiały już płynnie z rodzicami, zadając niezliczone pytania o otaczający je świat. On jednak przez swój gigantyczny język nie potrafił jeszcze wtedy wydobyć z siebie zrozumiałych dla otoczenia dźwięków. Nauczyło go to więc szukania odpowiedzi na własną rękę, bo był młodzieńcem z natury bardzo ciekawskim.

— Oto los. Krzywy, nieidealny, ale nasz — pochwalił się matce, podsuwając jej pod nos kartkę papieru.

— Tak. Wasz los jest daleki od ideału... — wychlipała, przyglądając się z dumą jego małemu dziełu sztuki. — My jednak wiemy, że kiedyś będzie piękniejszy.

— Będziemy dużo pisać. Lubimy pisać — skłamał ponownie, by nie zrobić jej przykrości.

Matka wiedziała, że Carlos mówił nieprawdę, a on wiedział, że ona o tym wiedziała. Był to taki ich mały sekret. Nawet najwięksi przyjaciele skrywają przed sobą jakieś drobne tajemnice.

— Mamy jeszcze kilka miesięcy, by poćwiczyć. Wasza Królewska Mość na pewno doskonale sobie poradzi z podpisaniem kontraktu małżeńskiego. Wierzymy w naszego zdolnego syna.

Carlos powrócił do ćwiczeń. Zamoczył pióro w atramencie, wytarł końcówkę o szklany słoiczek i kontynuował pracę. Podwinął koronkowy rękaw koszuli z obawy, że się pobrudzi. Nie wyglądało to przystojnie, ale przy całej swojej niezdarności wolał zapobiegać podobnym wypadkom.

Musiał przyznać, że trochę bał się ślubu, choć nie zamierzał protestować przeciwko temu pomysłowi. Najbardziej martwiło go to, że jego żona nie będzie z nim szczęśliwa. Nie chciał, by zapomniała, co to znaczy się uśmiechać, podobnie jak niegdyś jego ojciec. Zdawał sobie sprawę ze swoich licznych chorób, które zlały się już w jeden godny pożałowania obraz nędzy człowieczej. Mówiło się, że był niezdrów na umyśle, opętany i upośledzony, dlatego też nie potrafił pisać, swobodnie artykułować zdań, jeździć konno czy ładnie spacerować. Miał jednak nadzieję, że zdoła przekonać do siebie swoją małżonkę. Tylko w jaki sposób uszczęśliwia się drugiego człowieka? Carlos był z natury ciekawski, ale na to pytanie nie znalazł jeszcze odpowiedzi.

— Nie martwcie się o nas, señora — odrzekł po dłuższej chwili, odwzorowując napis powyżej. — Cieszy nas myśl o ślubie... — Zawiesił głos, zastanawiając się, w jaki jeszcze sposób mógł zapewnić matkę, że wszystko będzie dobrze. — Lubimy się żenić.

Cały Escorial wypełnił się naraz niczym niepohamowanym śmiechem. Król rozejrzał się czujnie dookoła, chcąc zrozumieć przyczynę rozbawienia dwórek. Na surowym hiszpańskim dworze tak rzadko działo się coś zabawnego, że miał ochotę usłyszeć każdy dowcip i przyjrzeć się każdej rozgrywającej się tu komedii. Niewiasty szybko jednak zamilkły, napotkawszy karcący wzrok królowej Mariany. Gdy Carlos na nie patrzył, od razu spuszczały ciemne oczy i chowały się za wachlarzami.

Dopiero po chwili doszło do niego, że to on zbłaźnił się swoją ostatnią wypowiedzią. Nie można przecież lubić się żenić! A tym bardziej, jeśli robi się to po raz pierwszy! Było mu wstyd, gdy inni zauważali jego upośledzenie.

— Wybaczcie, Jaśnie Panie — przeprosiła jedna z dam, wyraźnie zakłopotana.

— To nic. Wesoły Escorial podoba nam się bardziej niż smutny — wydukał Carlos, nerwowo wycierając opuchnięte, niedomykające się nigdy wargi. Kiedy dużo mówił, ślinił się jeszcze mocniej, a kiedy odzywały się do niego kobiety, zaczynał ze stresu przypominać jakiegoś wielkiego, obślinionego psa, co zresztą uważał za wyjątkowo zabawne.

Wstał od biurka. Ktoś podał mu laskę, którą pomógł sobie w podejściu do okna. Gdy patrzył przez szybę, nie mógł wyjść z zachwytu, jak piękna była Hiszpania i jakże miał wielkie szczęście, że mógł być jej królem. Wiedział, że sam nie był urodziwy i że nie spodoba się swojej żonie, ale miał nadzieję, że i ona da się uwieść magii Półwyspu Iberyjskiego.

Nie będę zły, jeśli dama mojego serca postanowi częściej kontemplować hiszpańską przyrodę niż moje oblicze — pomyślał. Pozwolę jej wówczas przebywać całymi dniami w gaju pomarańczowym, który ukochała sobie moja przyrodnia siostra, nim została królową Francji. Uszczęśliwiłbym wtedy i moją małżonkę, i stęsknione za Maríą Teresą drzewka, żalące mi się nieraz na swój los cichym szelestem gałęzi.

Odwrócił się niezgrabnie w stronę niewiasty, którą nieumyślnie rozbawił jakieś kilkanaście minut temu. Spoglądał na nią pogodnie, zbliżając się do niej z bólem.

— Czy przyjdzie do nas pani dzisiaj wieczorem? — udało mu się wyjąkać na tyle cicho, by nie usłyszała go matka.

Po twarzy Gabrieli Álvarez przebiegł ledwo zauważalny cień niepokoju. Uniosła głowę, przyjrzała mu się badawczo, a jej brwi w kolorze dojrzałej marchewki powędrowały nagle do góry. Intensywnie zastanawiała się nad odpowiedzią, jednocześnie walcząc z chęcią skrzywienia się z obrzydzenia, na co ostatecznie nie pozwoliła sobie w obecności władcy. Carlos nie rozumiał, czym wprawił ją w tak przedziwnie nieprzyjemny nastrój. Uniósł więc kąciki nabrzmiałych warg, by pokazać jej, że nie miał złych intencji.

Kątem oka dostrzegł, że królowa Mariana dyskretnie ich obserwowała. Jej twarz przybrała zaciekawiony wyraz. Wreszcie przytaknęła z aprobatą, chcąc dać synowi sygnał, którego ten zupełnie nie zrozumiał. Król oparł się mocniej na lasce, poprawiając z zakłopotania rękawy białej koszuli. Na śmierć zapomniałem, że podwinąłem je do nauki pisania! Może to dlatego wzbudzam teraz tak skrajne emocje? Nie wypada mi chodzić z tak brzydko ułożonymi koronkami.

— Oczywiście, Wasza Królewska Mość. Przybędę na pewno. — Dama dworu drżała, mrugając szybciej niż zwykle, jakby pragnęła odgonić łzy napływające jej do oczu. — Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem.

— Tylko prosimy, żeby pani przyniosła...

— Cóż takiego, panie? Nie zrozumcie mnie źle, to wielki zaszczyt móc odwiedzić Waszą Wysokość.

Pani Álvarez znów schowała się za wachlarzem. Płacze! Rany boskie! Musiało spotkać ją coś złego, a matka na pewno o tym nie wie, mimo że Gabriela jest jej dwórką! Carlos odwrócił się trochę za gwałtownie w stronę królowej Mariany, przez co niemal stracił równowagę. Trzeba zaradzić coś tej biednej dziewczynie, której ktoś musiał zrobić jakąś paskudną przykrość.

Matka odwróciła wzrok, jakby nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Wykonywała ten gest, gdy oczekiwała od syna, że poradzi sobie z jakąś trudnością samodzielnie. Od czasu do czasu powtarzała, że to konieczne i że musi się on stopniowo nauczyć radzić bez niej. Król westchnął ciężko.

— Wystarczy dobry humor. Proszę przynieść dobry humor. A gdyby ktoś czymś panią zasmucił — wybełkotał — to my pomożemy.

— Czuję się wyróżniona, Jaśnie Panie. Wybaczcie mi jeszcze raz, tym razem te nieszczęsne łzy. To z zaskoczenia...

— Z-zaskoczenia? Ale jak to? Przecież jeszcze tylko z panią nie graliśmy nigdy w bierki.

Gabriela zaśmiała się tak, jakby odczuła właśnie ogromną ulgę. Carlosowi spodobała się jej zmiana humoru, lecz nie był w stanie stwierdzić, czy to aby na pewno była oznaka czystej wesołości. Może pomyślała przez chwilę, że będziemy grać razem w karty i za nimi nie przepada? Ja też znacznie bardziej wolę bierki, wymagają większej zręczności. W przypadku kart wystarczy bowiem zdać się na łut szczęścia lub okłamywać przeciwnika. Nie znoszę nieuczciwości, nawet w zabawie, więc prawie zawsze przegrywam, chyba że trafi mi się akurat dobre rozdanie.

— To my przyniesiemy bierki — oznajmił, na co kobieta przytaknęła rozbawiona. — Pani mogłaby zapewnić kartkę papieru i przybory do pisania.

— Chcecie znów poćwiczyć podpisywanie się, Wasza Wysokość?

— Nie... Chcemy, by spisała pani nasz pamiętnik.

Carlos wsparł się o ścianę. Bardzo miło rozmawiało mu się z tą niewiastą, ale potrzebował już usiąść, gdyż nogi bolały go tego dnia jakoś mocniej niż zazwyczaj. Oby tylko nie pomyślała sobie, że jej towarzystwo nie jest dla mnie przyjemnością! Pragnął to powiedzieć, lecz język niespodziewanie odmówił mu posłuszeństwa. Wydał więc z siebie tylko jakieś niezrozumiałe dźwięki, które wzbudziły w pani Álvarez obrzydzenie.

Udało mu się w końcu wymamrotać przeprosiny i odejść z pomocą służącego. Po pozycji słońca na widnokręgu wnioskował, że nadeszła już pora na popołudniową drzemkę. Godzina odpoczynku w środku dnia miała zbawienne skutki dla jego zdrowia. Ostatnio jednak nie potrafił zasnąć, nieustannie myślał bowiem o swojej narzeczonej.

Co prawda nigdy jej jeszcze nie widział, ale obiecana mu przez władcę Francji Marie Louise była dla niego najpiękniejsza na całym świecie, jakkolwiek by nie wyglądała. Jej ojciec, młodszy brat monarchy, Philippe d'Orléans, słynął z wyjątkowej, delikatnej, niemal niewieściej urody, którą miał przekazać obu córkom. Marie nie mogło zatem brakować absolutnie niczego — ani wdzięków, które odziedziczyła po ojcu, ani wysokiego urodzenia, jej wujem był przecież sam Król Słońce.

Marie Louise wyróżnia się ponoć ogromnymi pokładami energii. Spędza całe dnie na przejażdżkach konnych z siostrą, tańczy na wszystkich balach organizowanych przez członków rodziny i świeci w towarzystwie niczym najjaśniejsza gwiazda. Nie obawia się ani trochę demonstrować swoich uczuć, co bardzo mnie cieszy — myślał Carlos, porzuciwszy już zupełnie nadzieję na to, że uda mu się zasnąć. Gdy tylko książę orleański powiadomił ją o naszych zaręczynach, z radości rzuciła w niego stojącą na kominku wazą i nie hamowała wrzasku, który wydobył się natychmiast z jej gardła. Doprawdy trzeba mieć sporo odwagi, by tak jawnie dawać upust euforii! Marie Louise ma zatem nie tylko wspaniały charakter, ale też ponadprzeciętne poczucie estetyki, gdyż rozbite o drewniany parkiet naczynie z całą pewnością prezentowało się znacznie ciekawiej niż taka zwyczajna, nudna dekoracja. Nie mogę się doczekać, by wreszcie ją poznać. To, co nas łączy, to już nie tylko interes polityczny. Moje serce również wybrało ją sobie na przyszłą małżonkę.

Wyjął z kieszeni kaftana złoty medalionik. Kiedy go otworzył, jego oczom ukazał się portret dziewczyny o kruczoczarnych włosach. Wytarł kciuk o krawędź koronkowego rękawa i przesunął nim z wielką ostrożnością po obliczu niewiasty, jakby była zupełnie prawdziwa. Nigdy więcej nie chciał już odrywać od niej wzroku ani zamykać medalionika. Uśmiechnął się na tyle promiennie, że mógłby uchodzić za urodziwego młodzieńca, pomimo ogromnej brzydoty. Pogłaskał powoli jej policzek i ciemne jak noc pukle, a do jego oczu napłynęły łzy szczęścia.

— Ta pani jest prawdziwie piękna — powiedział sam do siebie, podziwiając Marie Louise.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro