Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. Urojeniowa imaginacja

Real Alcázar de Madrid, 1 stycznia 1681

Przed przybyciem do Hiszpanii Marie Louise zawsze wydawało się, że Philippe d'Orléans był osobą do przesady religijną. Co prawda równie często co przed ołtarzem klękał też w sypialniach kochanków, ale nie było takiego dnia, w którym Monsieur nie zjawiłby się w kaplicy, nie wysłuchał mszy świętej, nie udał się do spowiedzi i nie przyjął Najświętszego Sakramentu.

Jak się później okazało, to dopiero w nowej ojczyźnie orleańska księżniczka spotkała się z katolicką dewocją z prawdziwego zdarzenia. W pierwszy dzień 1681 roku mogła jedynie pomarzyć o wystawnym balu, na którym bawił się we Francji jej bogobojny ojciec, otoczony dodatkowo wianuszkiem kilkanaście lat młodszych faworytów. Ona sama od wielu godzin siedziała bez ruchu i, zamiast hucznie świętować przeżycie kolejnych dwunastu miesięcy, co uważała za nie lada wyczyn na tym surowym, cmentarnym dworze, musiała udawać wyniosłą, stroniącą od przyjemności niewiastę.

Oczywiście nawet się nie łudziła, że pozwolą jej zatańczyć, zaśpiewać lub chociaż posłuchać jakiegoś instrumentu, ale zakaz spożywania mięsa i słodyczy to było już dla niej naprawdę zbyt wiele. Za jakie grzechy miała zadowalać się jarzynami i szydełkowaniem, kiedy jej rodzina w Wersalu wesoło pałaszowała bażanta w sosie pomarańczowym, robiąc od czasu do czasu przerwę na energicznego gigue'a?

Marie Louise rozejrzała się uważnie na boki. Cały dwór pogrążył się w noworocznej modlitwie, uznała więc, że z całą pewnością nikt nie zwróci uwagi, jak pozwoli sobie na mały deser.

— Masz to, o co prosiłam? — zapytała cichutko, nachyliwszy się nad przyjaciółką.

Gabriela ledwo powstrzymała się przed odruchowym obrzuceniem swojej pani karcącym spojrzeniem. Nic dziwnego, był to bez wątpienia najczęściej wykonywany przez nią gest we właśnie odpływającym i ginącym za widnokręgiem 1680 roku. Upartą Marie należało bowiem bez przerwy kontrolować, by nie dopuściła się kolejnej zbrodni przeciwko etykiecie, którą wreszcie przelałaby czarę swojej młodzieńczej głupoty. Zadanie to nie mogło zostać powierzone nikomu innemu jak Gabrieli Álvarez, doskonale znającej limity owej czary, a jednocześnie wciąż pamiętającej, jak przyjemnie było je czasami przekraczać.

— Owszem, mam — wyszeptała konspiracyjnie, czyniąc w stronę Mademoiselle d'Orléans jedno z wielu ustępstw, za pomocą których zaskarbiała sobie stopniowo jej sympatię. — Jeszcze w zeszłym roku wykradłam ci z kuchni trochę czekolady, madame. Tak jak prosiłaś.

— Na co więc czekasz, moja droga? Strasznie zgłodniałam. Nie miałam nic w ustach od piętnastu minut i zaczynam czuć, że mój koniec jest bliski... Doprawdy nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobiła w tym przeklętym klasztorze.

Pani Álvarez mimowolnie rozpromieniała. Dałaby wiele, by utrzymywać podobnie chłodne stosunki z Marie Louise co królowa matka i choć odrobinę się od niej zdystansować, ale nie potrafiła tego uczynić. Nie, kiedy słodki jak miód uśmiech orleańskiej księżniczki sprawiał, że lód w jej oczach znikał bez śladu. Zbytnio uwielbiała patrzeć na jej roześmiane oblicze, na zarumienione, dziewczęce policzki, energiczne ruchy i zmysłowe, niezamykające się przez gadulstwo usta, by nie znajdować się u jej boku przy każdej możliwej okazji. Gabriela nie chciała być mniej wylewna i bezceremonialna, skoro młodziutka władczyni wyraźnie pragnęła się z nią przyjaźnić. Poza tym nie zniosłaby myśli, że ta rozbrajająca, spontaniczna istotka mogła śmiać się dzięki komuś innemu, spędzać z nim więcej czasu i powierzać mu wszystkie sekrety.

— Może Wasza Królewska Mość jest przy nadziei, że ma taki apetyt? — wcięła się jedna z francuskich dwórek.

— Nie, Julie, po prostu lubię od czasu do czasu porządnie napełnić żołądek, zamiast wiecznie modlić się o mannę z nieba. Na razie nie spadło z niego jeszcze nic pożytecznego.

— A ja słyszałam, że to oznaka błogosławionego stanu — upierała się niewiasta, na co Gabriela jedynie przewróciła oczami z poirytowania.

Jakże nie cierpiała stada tych pustych, paryskich panienek, które nie zdołały jeszcze odkryć, skąd biorą się dzieci, albo przynajmniej zauważyć, iż Marie Louise wciąż nie skonsumowała swojego małżeństwa. Ona w ich wieku zadźgała już inkwizytora, zawinęła jego ciało w dywan, wrzuciła je do studni, pogrzebała pierwszego męża i nauczyła się żyć na własny rachunek, a wszystko to czując na karku złowieszczy oddech Inkwizycji. Tymczasem te żywiące się żabami damulki nie potrafiły nawet zwinąć nieco czekolady spod nosa kucharek! Nie zasługiwały na sympatię jej królowej. A już na pewno nie na taką przyjaźń, jaką bratanica Króla Słońce obdarzyła ją, Gabrielę.

Jakże pani Álvarez pragnęła, aby przebywały częściej tylko we dwie, bez tej godnej pożałowania świty. Niezwykle się zatem cieszyła, gdy Marie Louise prosiła ją przed snem o przeczytanie rozdziału lektury albo wybierała się do jej komnat sprawdzić, jak postępowały prace nad kolejnym obrazem. Kiedy zostawały same, Mademoiselle d'Orléans czasami łapała ją za rękę, chcąc natychmiast jej coś pokazać lub gdzieś ją zaprowadzić. Innym razem opierała głowę o jej ramię, postanawiając samodzielnie śledzić tekst książki lub zwyczajnie opadając z sił. Nic jej tak bowiem nie męczyło, jak charakterystyczna dla hiszpańskiego dworu, wszechobecna nuda. Z kolei Gabriela nigdy nie czuła się tak wyczerpana, jak pod długotrwałą nieobecność Marie, kiedy nie sposób było poczuć przyjemnych dreszczy po każdym jej dotyku.

— Señora, uważaj, na miłość boską... Juana de Terranova ma oczy dookoła głowy — syknęła, zasłaniając bardziej swoją panią, wesoło podjadającą czekoladę za błyszczącym od złotej nici wachlarzem. — Doña Mariana chciała, żebym cię wychowała na porządną damę, a ja, głupia, ulegam wszystkim twoim zachciankom i pomagam ci łamać jej zakazy.

— Dzięki czemu twoje życie od razu nabrało nieco kolorów, czyż nie? Zresztą podobnie jak moje. Odkąd nas na siebie skazano, nareszcie czuję, że naprawdę mam kogoś po swojej stronie. Z wyjątkiem Carlosa, ma się rozumieć, lecz Carlos wciąż pozostaje Carlosem.

— Ależ oni wszyscy są po twojej stronie... — Gabriela sama złapała się na tym, że nie zabrzmiała zbyt przekonująco. Odchrząknęła. — A już na pewno doña Mariana. Zawsze wyciągała nas z każdych problemów i tym razem nie będzie inaczej. Nie powinnaś w nią wątpić. Tak naprawdę dba tylko o to, żeby dynastia przetrwała, choć może wydawać się surowa... podobnie jak matka.

Głośne parsknięcie dwórek Marie Louise natychmiast sprowadziło na nie wzrok byłej regentki. Wargi doñy Mariany wciąż układały się w słowa modlitwy, oczy zaś nie mogły się zdecydować, czy przybrać zimny, czy też pełen ciepła wyraz. Kiedy synowa uśmiechnęła się do niej niewinnie, ta w końcu postanowiła odwdzięczyć się tym samym. Jej życzliwe spojrzenie szybko jednak odpłynęło w odległy, pozornie pusty kąt wielkiej sali, kąciki ust zaczęły drżeć, a serce walić jak oszalałe. Mimo że znajdowała się nieco dalej, w otoczeniu swoich austriackich i hiszpańskich dam, niemal można było usłyszeć jej płytki, przerywany oddech.

Mówiło się, że ostatnimi czasy postradała zmysły i doświadczała regularnych omamów, w których pojawiał się jej zmarły mąż oraz ona sama, tylko w znacznie młodszej postaci. Według lekarzy cierpiała na coś, co określano jako urojeniową imaginację. Nikt oczywiście nie śmiał zarzucić pobożnej Habsburżance i posłusznej, oddanej żonie poprzedniego monarchy, że opętały ją demony. Niektórzy nazywali jej rzekomą przypadłość paranoją, inni chorobą z miłości, jeszcze inni twierdzili z kolei, iż przyczyną niepokojącego stanu Jej Królewskiej Mości było oziębienie krwi, przez które mózg stawał się chłodny i wilgotny — podobne poglądy głosił wszak sam Arystoteles.

Doña Mariana nie wyglądała jednak na zbytnio zmartwioną tymi wszystkimi diagnozami. Mimo że owa przypadłość przyprawiała ją o ból, Austriaczka nie chciała się z niej wyleczyć. Pragnęła nadal widywać siebie z przeszłości. Kobietę o pięknych, łagodnych rysach, przepełnionym skrywaną namiętnością wyrazie twarzy i niewinnym, naiwnym sercu. Pragnęła widywać młodą, niedostrzegalnie dla zewnętrznego obserwatora szczęśliwą siebie. Siebie u boku męża, którego ukradkiem zaczynała lubić.

Mon Dieu, je jure que ma mère était la même avant de mourir [1] — wyszeptała z przerażeniem orleańska księżniczka, przybliżając się do Gabrieli. — Też miewała omamy i halucynacje. Wszyscy oczywiście udawali, że nic się nie dzieje, póki nie zaczęła wyć jak zarzynane zwierzę i nie zmarła w męczarniach... Żal mi mojej teściowej. Masz rację, to dobra kobieta, a pewnie umrze z rozpaczy, o którą przyprawiają ją zwidy.

— Señora... Doña Mariana na pewno nas nie opuści z powodu jakiejś urojeniowej imaginacji. Jest na to zbyt silna, a ja za mocno ją miłuję, by pozwolić jej odejść — odrzekła natychmiast Gabriela. — Przecież to niemożliwe, żeby umrzeć z rozpaczy.

Mademoiselle d'Orléans zatrzymała rozbiegane oczy na twarzy przyjaciółki.

— Tak też myślałam, zanim tu przybyłam — westchnęła w końcu. — Żyjąc na hiszpańskim dworze, z dala od domu i wolności, łatwo mogę sobie wyobrazić, że i ja umrę kiedyś ze smutku. Na razie mnie to jednak nie zajmuje. To jeszcze nie dziś, Gabrielo... Nie, póki mam ciebie.

Najmilsza bratanico!


Dlaczego Wasza Królewska Mość zapomniała o swoim wuju? Zaprawdę w zamian za trud włożony w wychowanie Waszej Królewskiej Mości należałoby nam od czasu do czasu przesłać jakieś wieści z hiszpańskiego dworu. Szczerze wątpimy, że w Madrycie nie dzieje się absolutnie nic godnego naszej uwagi. Wszak mieszkacie, Jaśnie Pani, pod jednym dachem z doświadczoną intrygantką! Być może nawet czujecie się już bliżej z rodziną męża niźli ze swoimi francuskimi krewnymi, czego szczerze się obawiamy. Święty Jan poleca w Apokalipsie być zimnym albo gorącym. Podobnie i my nie lubiliśmy nigdy niezdecydowania, a wahającą się Tyche zwykliśmy traktować z pogardą. Z trudem powstrzymujemy się zatem, by i do Was nie zapałać podobnym uczuciem.

Czym zasłużyliśmy sobie na tak uparte milczenie oraz jawną niesubordynację? Nie sposób znaleźć bowiem innych słów na tę niedorzeczną zwłokę w konsumpcji Waszego związku małżeńskiego. Czy Wasza Wysokość zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę w Hiszpanii otaczają Ją sami wrogowie, z którymi nasza dynastia wojuje już trzecie pokolenie? Wasza pozycja w tej paszczy lwa zależy od rychłego urodzenia przez Was następcy. Cóż to bowiem za sojusz, skoro opiera się jedynie na bezdzietnym małżeństwie, któremu może zagrozić byle podmuch wiatru? Trzeba Waszej Królewskiej Mości natychmiast sprowadzić na świat księcia Asturii, wychować go na wiernego Burbonom króla i tym samym przysłużyć się Francji.

Nasza miłość do Jaśnie Pani nie zna granic, lecz nasza cierpliwość wytycza je nader skrupulatnie niczym geometryczne kształty w wersalskich ogrodach. Gdyby Wasza Wysokość zapomniała, komu przede wszystkim powinna sprzyjać, przysyłamy Waszej Wysokości noworoczny prezent, który Jej o tym będzie przypominać.


Louis


Vive le Roi! Vive la France! [2] — zaskrzeczała jak na zawołanie zielonkawa papuga, trzepocząc skrzydłami.

Były to jedyne dwa zdania, których nauczył ją Król Słońce, nim została wyprawiona w podróż do Madrytu. Do tych dwóch, prymitywnie prostych zdań ograniczała się cała jej rzeczywistość, choć papuga nigdy nie zdołała pojąć ich sensu. Kogo jednak obchodziła opinia jakiejś podrzędnej istoty, którą można było zmusić do mówienia wszystkiego, co tylko chciało się usłyszeć? Kłapała dziobem, jak kazano, i zbyt wiele przy tym nie myślała.

Tak samo Francuzi planowali postępować z Marie Louise. Pragnęli zamknąć ją jak wielobarwnego ptaka w złotej klatce i zmusić, by powtarzała wykute na pamięć kwestie z fałszywym uśmiechem na ustach. Była tylko marionetką w rękach swojego niegdyś ukochanego wuja, politycznym pionkiem w stosunkach z Habsburgami, aktorką z przymusu na wielkiej scenie dynastycznego teatru. Młodziutka królowa Hiszpanii rozumiała pełnię wiadomości od Louisa XIV, wliczając to, co władca zapisał między wierszami — lojalność była ważniejsza nawet od miłości, a ona miała jej dać czym prędzej dowód w postaci męskiego dziedzica hiszpańskiego imperium. Wiedziała, że nie zrobią wyjątku. Nawet dla niej.

Mademoiselle d'Orléans przygryzła wargę, kierując ciemne, załzawione oczy ku uwiecznionemu na portrecie ojcu. Po raz pierwszy doszła do wniosku, że ten przepiękny książę, na którego podobieństwo stworzył ją Bóg, stał się jej bliski. Odniosła wrażenie, że dzielił z nią pewne myśli, uczucia oraz doświadczenia. Że on także cierpiał, snując się za swoim bratem jak cień od przeszło czterdziestu lat.

On i Marie mieli taki sam uśmiech, taki sam nos i taki sam ból wymalowany na twarzy. Oboje byli jak urodziwe, porcelanowe laleczki, które ubierało się, jak się chciało, i wydawało się, za kogo się chciało. Spędzali życie pozbawieni głosu, inicjatywy i marzeń. Nie patrzyli nigdy w przyszłość, bo przecież zależała ona od kogoś innego. Nie cofali się w przeszłość, bo robiło im się żal dawnych, sielskich lat. Nie akceptowali teraźniejszości w nadziei, że ta wówczas ulegnie ich woli. Czasem milcząco pokrzyczeli, czasem łzawo zażartowali, czasem w bezruchu tupnęli nogą. Z konieczności zadowalali się jednak iluzorycznymi korzyściami, iluzorycznymi funkcjami i iluzorycznymi małżeństwami. Doprawdy sami stali się już iluzoryczni, tylko jakoś nie zwrócili na to uwagi.

Byli uwięzionymi na swojej orbicie, krążącymi wokół Króla Słońce, niebieskimi ciałami. Biegali dookoła niego bez własnego światła, bez własnego ciepła, bez drogi ucieczki. Planetom nie wolno przestać biec, inaczej przestają być planetami, a oni nie potrafili być czymkolwiek innym. Skoro łączyło ich tak wiele, dlaczego nigdy nie zdołali się do siebie zbliżyć? Czyżby Słońce naumyślnie ustawiło ich drogi w taki sposób, by ścieżki ojca i córki nie mogły się skrzyżować?

Papuga przysłana przez wuja odzywała się coraz rzadziej, aż zupełnie zamilkła. Marie Louise obiecała sobie, że jeśli to irytujące stworzenie ośmieli się jeszcze raz otworzyć dziób, powyrywa mu wszystkie pióra. Wkrótce cały Alcázar pogrążył się posłusznie w spokojnym, zimowym śnie, którego nie zakłócał nawet najcichszy dźwięk z wyjątkiem zbliżających się kroków i niosącej się nie wiadomo skąd melodii wygrywanej na skrzypcach.

— Dziecko... Co to za pomysł z tym ptakiem? — zapytała zaspana królowa matka, stanąwszy w drzwiach komnaty Marie. Skrzeczenie papugi przerwało jej nocny odpoczynek. — Naprawdę nie mogłaś wybrać sobie na towarzysza jakiegoś cichszego zwierzęcia? Nie wiem, rybki?

— Możecie ją nawet wypatroszyć i wypchać nią poduszkę. Nienawidzę tej hałaśliwej bestii z całego serca.

Doña Mariana spojrzała podejrzliwie na synową. Podeszła do niej bliżej, oświetlając pomieszczenie wątłym płomieniem świecy. Usłyszawszy drżenie w głosie Mademoiselle d'Orléans, pochyliła się nad nią ostrożnie i zajrzała jej prosto w oczy.

— Marie... Co się dzieje? Dlaczego płaczesz?

— Przynajmniej dzisiaj się nade mną nie znęcajcie. I tak jestem już dość nieszczęśliwa — rzuciła zrezygnowanym tonem, odruchowo się odsuwając. Płynące po policzkach łzy pociekły po jej podbródku, nim zdążyła wytrzeć je wierzchem dłoni. — Wiem aż za dobrze, że nie wolno mi płakać. Może wy od samego początku byłyście prawdziwą królową, ale ja tak nie potrafię. Jak widać, zbyt wiele nas różni.

Była regentka popatrzyła pobłażliwie na młodziutką dziewczynę, kręcąc głową z politowaniem. Zasiadła obok ukochanej swojego syna i delikatnie przygarnęła ją do siebie tak jak przygarnia się przestraszone dziecko, któremu brakuje czułości. Marie Louise, niewiele myśląc, wtuliła się w jej ciało, rozkoszując się uczuciem matczynego ciepła. Nie pamiętała już, czy Henrietta Stuart kiedykolwiek ją obejmowała, ani czy w ogóle darzyła ją miłością.

— Moja miła... — zaczęła Austriaczka miękkim, kojącym głosem. — Gdybyś zapytała o doñę Marianę w trakcie mojego pierwszego roku na hiszpańskim dworze, powiedziano by ci, że ta mała fräulein pewnie lata gdzieś po pałacu z królewską córą i traci czas na błahostki, zamiast rodzić dzieci. Kiedy przyjechałam do Madrytu, rozczarowałam wszystkich, w tym mojego przyszłego męża. Byłam za młoda, za chuda, zbyt niedojrzała, infantylna, przestraszona... Nie wróżono mi wspaniałej przyszłości i nie powstrzymywano się przed insynuowaniem mi tego prosto w twarz. Na moich oczach zakładano się na pieniądze, czy Felipe się ze mną rozwiedzie. Szczególnie mocno przekonywała go do tego jego ówczesna, jak się później dowiedziałam, kochanka, Casilda Manrique de Luyando. Ta wstrętna żmija, zresztą moja dawna przyjaciółka z ojczyzny, mówiła królowi, że powinien mnie odesłać, bo tylko żrę za jego pieniądze, a nie ma ze mnie żadnego pożytku.

— To nie może być prawda — odparła nieprzystojnie Marie Louise, nie zważając zupełnie na ton wypowiedzi. — Przecież nie wolno mu było wziąć rozwodu. Otrzymaliście dyspensę od papieża i...

— Małżeństwo nie zostało od razu skonsumowane. Felipe miał czterdzieści cztery lata, Hiszpania przeżywała kryzys dynastyczny, a on poślubił... nie kobietę, lecz dziewczynkę — opowiadała królowa matka. — Nikt nie był mi życzliwy w całym imperium. Nikt mnie nie rozumiał, nie chronił, nie wspierał. Musiałam radzić sobie całkiem sama, póki mój mąż nie zauważył, że... można mnie lubić. A nawet kochać szaloną, bezgraniczną miłością... Chciałam, by z tobą było inaczej.

Marie po raz pierwszy przyjrzała się swojej teściowej ze szczerym współczuciem. Chłonęła każde jej słowo, delikatnie głaskała jej wychudzone, drżące palce i zaczęła budować w swojej buntowniczej, choć pojętnej główce, nowy obraz poprzedniczki. Od tej pory widziała w niej już nie niedościgniony ideał, który z jakiejś niezrozumiałej przyczyny kazano jej naśladować, lecz niewiastę taką jak ona sama. Zagubioną w nowym miejscu, młodziutką damę, przed którą stawiano niebotyczne, przerastające ją wymagania.

— Mnie przyjęto życzliwie, ale chyba dotychczas nie zdawałam sobie sprawy, ile miałam szczęścia.

Doña Mariana przytaknęła ze zrozumieniem, choć nie odpowiedziała od razu. Była świadoma legend, które krążyły po całym świecie na temat jej syna. Na europejskich dworach przedstawiano go jako prymitywną, ograniczoną intelektualnie bestię. Nie zdziwiło jej, że wszystkie panny pochodzące z wielkich dynastii odetchnęły z ulgą, gdy Carlos poślubił Mademoiselle d'Orléans. Mimo że kochała swoje dziecko najmocniej na świecie i gdyby tylko mogła, uchyliłaby mu nieba, wiedziała, na czym polegał problem Marie Louise. Hiszpański król nie wyglądał ani trochę jak książę z bajki. Wybrankowie dziewiczych serc z reguły nie mieli przerośniętych podbródków, nie wykazywali się dziecięcą naiwnością i nie ślinili jak myśliwskie psy.

— Cierpi niezwykłe fizyczne katusze, ale posiada krystalicznie czyste, szlachetne serce. Zrobi wszystko, by cię uszczęśliwić — stwierdziła po dłuższej chwili królowa matka, próbując przedstawić go w jak najlepszym, lecz nadal realistycznym świetle. — Pod tym względem bardzo przypomina swojego ojca, mimo że wiele osób sądzi, iż na próżno doszukiwać się między nimi jakichkolwiek wspólnych cech.

— Zdołaliśmy się zaprzyjaźnić, jednak... trudno zakochać się pod tak wielką presją w człowieku o tylu... przyziemnych wadach — lawirowała między słowami Marie Louise, uważnie obserwując każde drgnięcie mięśni na twarzy rozmówczyni.

— Czyż to nie czyni z was lepszej pary od większości małżeństw? O kim jeszcze możesz powiedzieć, że szczerze przyjaźni się z poślubioną sobie osobą?

Dziewczyna pogrążyła się w głębokim zamyśleniu, analizując po kolei relacje rodzinne europejskich władców, ich braci oraz synów. Gdy doszła do swojego wuja i przypomniała sobie jego pełen pobłażliwości stosunek do Maríi Teresy, nie mogła powstrzymać się od złośliwego prychnięcia. Louis XIV zwykł faworyzować swoje metresy, a za jedyną korzyść z przyjazdu małżonki uważał sprowadzenie przez nią czekolady.

Marie Louise nie poświęciła ani jednej myśli swojemu kuzynowi, Wielkiemu Delfinowi, i jego nowej żonie. Wciąż nie pogodziła się z wiadomością o jego ożenku z bawarską księżniczką, która w bezczelny sposób odebrała jej ukochanego i francuską koronę.

— A Jan III Sobieski? — wypaliła nagle ku zaskoczeniu teściowej.

— Polski król ożenił się jeszcze przed wstąpieniem na tron. Nie przynależy też do wielkiej dynastii.

— Więc rodząc się Habsburgiem, Burbonem lub Stuartem, przestajemy być zdolni do miłości? Jedyne, co możemy z siebie wówczas wykrzesać, to przyjaźń? Tym właśnie mamy się zadowolić? Nędzną namiastką prawdziwego romantycznego uczucia? Bo inni mają gorzej i rzucają w siebie talerzami jak moi rodzice? Albo cierpią na sam swój widok jak moje wujostwo? Dlaczego ja również nie mogę przeżyć czegoś takiego jak ty, pani? Nie chcę, by moje małżeństwo ograniczało się do przyjaźni.

— Przeżyć czegoś takiego jak ja...?

Królową matkę zupełnie zdezorientował fakt, że synowa czegokolwiek jej zazdrościła. Zastygła bez ruchu. Chyba Mademoiselle d'Orléans coś się musiało pomieszać w głowie! — oburzyła się w myślach.

— Też chciałabym kochać kogoś tak bardzo, iż po jego śmierci stracę zmysły i będę go wszędzie widzieć. Czyż podobna tęsknota to nie najbardziej romantyczna rzecz na całym świecie?

— Nie! — krzyknęła austriacka arcyksiężna, nim zastanowiła się głębiej nad tokiem rozumowania Marie Louise. — Nie... — powtórzyła znacznie ciszej. — Mylisz się, moje dziecko. W naszym przypadku nie może być mowy o żadnej tęsknocie... Uwierz mi, w dzieciństwie miałam tyfus, ospę i zapalenie płuc. Doprawdy tęsknię za nimi bardziej niż za moim mężem.

Orleańska księżniczka uniosła brwi, rozciągając wargi w pełnym niedowierzania uśmiechu. Teraz to ona spoglądała na teściową jak na małą dziewczynkę, która nie miała najmniejszego pojęcia o życiu.

— Jeśli siedemnaście lat na paryskich dworach czegokolwiek mnie nauczyło, to z całą pewnością zręcznego wyłapywania kłamstw. Nawet tych, którymi próbujemy oszukiwać samych siebie.

Na te słowa w oczach doñy Mariany zapaliły się dwa agresywne ogniki, choć jej twarz nawet nie drgnęła. Mimo wszystko coś podpowiedziało Marie Louise, że kobieta prowadziła właśnie wewnętrzną walkę o utrzymanie bezpiecznego dla jej umysłu i serca statusu quo, na który kiedyś się ze sobą umówiła i który ona, jej synowa, usiłowała jak gdyby nigdy nic zburzyć.

— Zajmij się własnymi problemami. Masz ich przecież pod dostatkiem. To do ciebie należy przekonanie mojego syna, by wreszcie spłodził z tobą dziecko. Wszyscy na dworze się już niecierpliwią.

— Carlos jeszcze najwyraźniej nie odkrył, jak do tego doprowadzić. Ktoś powinien był mu to wyjaśnić, zanim stanęliśmy razem przed ołtarzem.

— Wybacz, że nie znalazłam na to chwili, troszcząc się o jego doszczętnie zrujnowane zdrowie, ledwo utrzymując go na tronie, prowadząc konflikt zbrojny z Francją i wojnę domową z legitymizowanym bękartem jego ojca! A to wszystko samodzielnie sprawując regencję od trzydziestego roku życia! Myślisz, że mój mąż mnie na to przygotował? Myślisz, że Hiszpania tak łatwo przyjęła kobietę u pełni władzy? Felipe sobie tak po prostu umarł, zrzuciwszy na mnie obowiązek rządzenia królestwem! Kiedy miałam niby opowiedzieć synowi, na czym polega małżeństwo? Ledwo zdołałam nauczyć go składania własnego podpisu, by nie przyniósł wstydu przy sporządzaniu kontraktu ślubnego!

Królowa Mariana złapała w końcu głęboki oddech. Usiadła wygodniej w fotelu, po czym obrzuciła Marie Louise nieco łagodniejszym, niejako przepraszającym za swój wybuch wzrokiem.

— Póki nie zostaniesz matką równie chorego dziecka, nie dowiesz się, przez co musiałam przechodzić. A prawdopodobnie nią kiedyś będziesz, bo w naszej dynastii od dawna nie rodzą się już normalni, zdrowi dziedzice... Sama najlepiej wiesz, że musisz się pośpieszyć. Carlos może w każdej chwili poważnie zachorować. Jeśli masz choć trochę sumienia, nie pozwól, żeby moje wysiłki poszły na marne, a hiszpańska linia wygasła.

Doña Mariana wygładziła koszulę nocną niczym najpiękniejszą balową suknię, by zająć czymś drżące z emocji dłonie. Biła od niej tak wielka dostojność i troska o powierzone jej przez małżonka ziemie, że prezentowała się jak prawdziwa królowa nawet w skromnej chemise. Marie Louise po raz pierwszy przyznała w myślach, że w ascetyczności hiszpańskiego dworu krył się niepojęty dla niej wcześniej majestat.

— Zrobię, co w mojej mocy — wydukała niepewnie, godząc się z przeznaczeniem. — Tylko pozwólcie mi tutaj żyć. Wyjechać raz na jakiś czas z pałacu z Gabrielą i Carlosem... Kiedy spoglądam na słoneczną Hiszpanię, jedyne, co widzę, to cień.

— Czyż twoja matka nie umarła właśnie od zbyt długiego wpatrywania się w Słońce? Czyż się nim nie zachłysnęła? Może cień surowego Alcázaru paradoksalnie ci służy?

— Możliwe. Dopóki w nim nie zwiędnę...

Doña Mariana ponownie pochyliła się nad Mademoiselle d'Orléans, po czym złożyła na jej czole pełen czułości pocałunek. Bezgłośnie obiecała młodej królowej, że nie zostanie sama w tej trudnej i zarazem delikatnej sytuacji. Nim opuściła jej apartamenty, zatrzymało ją głośne, niemal bezczelnie śmiałe pytanie:

— Czy to boli tak bardzo, jak mówią?

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Ostatecznie pokręciła głową ze szczerym uśmiechem na ustach.

— Nie aż tak, jeśli zdołasz wyciągnąć z tego jakąś przyjemność.

Marie Louise głęboko wątpiła, czy było to w ogóle możliwe.


[1] Mon Dieu, je jure que ma mère était la même avant de mourir. – Mój Boże, przysięgam, że moja matka wyglądała tak samo przed śmiercią.

[2] Vive le Roi! Vive la France! – Niech żyje król! Niech żyje Francja!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro