8. Austriacka fräulein
Arganda del Rey, grudzień 1680
Carlos uwielbiał ciemność, odkąd tylko sięgał pamięcią. Już od wczesnego dzieciństwa dostrzegał w niej nie wroga, lecz przyjaciela. Mrok pachniał tajemnicą, wydawał dźwięki szeleszczących szat i skrzypiącej pod obcasami podłogi. Zacierał kontury przedmiotów i wyostrzał kontury myśli. Podobnie jak śmierć równał wszystko i wszystkich, skrywając ludzkie sylwetki pod płaszczem rozkosznej dla oczu ślepoty. W mroku znikały różnice pomiędzy El Hechizado a resztą świata. Nawet on mógł być zatem przez chwilę taki sam jak inni.
Wyłaniając się z egipskich ciemności, dotarł wreszcie do celu wędrówki ciasnymi, czarnymi labiryntami posiadłości w Argandzie del Rey. Nie chcąc zdradzić swojej obecności w tej części rezydencji, nie wziął ze sobą nawet małej świeczki. Prowadziła go jedynie intuicja i unosząca się w powietrzu melodia wygrywana na skrzypcach. Spoconymi, wykrzywionymi chorobą palcami przekręcił ciężki, cuchnący metalem klucz. Z trudem popchnął drzwi do komnaty ojca, którą księżna Terranovy kazała zamknąć przed każdym, kto mógłby chcieć zmącić święty spokój duszy króla. Skąd więc te skrzypce? Któż tak zachwycająco gra?
Wszedł powoli do środka na drżących z podniecenia nogach, trzymając się blisko ściany i uważając, by na nikogo nie wpaść, gdyż po zmroku spacerowały na ogół dusze zmarłych. Był pierwszą osobą od piętnastu lat, która przekroczyła próg tego skromnego pokoju, zupełnie niewyglądającego na sypialnię króla, ale jakże odzwierciedlającego melancholijny, wyjątkowo ascetyczny charakter jego ojca. Rządziły tam surowość, umiar, brak wszelkich zbytków, które mogłyby zakłócić spartańską, choć nad wyraz dostojną harmonię tego miejsca. Gdzieniegdzie znajdowały się należące do zmarłego przedmioty — księgi, listy, czy elementy garderoby.
Pozostawione w pośpiechu rzeczy czekały cierpliwie, aż ich właściciel sobie o nich przypomni i znów nada im sens istnienia. Zawsze prędzej czy później do nich wracał, a one czuły się wówczas potrzebne. Dlaczego tamtym razem miałoby być inaczej? Przecież nie mógł tak po prostu umrzeć — tego nie robiło się niezapisanemu do końca zeszytowi z poezją. Ani tym bardziej nie robiło się tego niezdmuchniętej świeczce, która jakimś dziwnym trafem wciąż płonęła ogniem życia po tak długim czasie, jakby symbolizując nieśmiertelność ducha Króla Planety. Nie robiło się też tego nadal wilgotnemu od atramentu pióru, trzymającemu już tylko siłą woli kropelkę granatowej cieczy na ostrej końcówce, by nie skapnęła na niedokończony list. Na wiadomość pisaną przy wątłym płomyczku do pewnego adresata, który nigdy jej nie otrzymał, mimo że wciąż jej oczekiwał.
Tego nie wypadało robić Hiszpanii ani Carlosowi, wówczas zaledwie czteroletniemu chłopcu niezdolnemu podźwignąć brzemienia władzy. Nie wolno było umierać w złym momencie, choć paradoksalnie nie istniał dobry czas na śmierć.
— Mógłbyś zagrać coś innego? — zapytał głęboki głos, niosący się mrożącym krew w żyłach echem. Przypływał znikąd, trochę jakby zza okna, z wnętrza starej szafy i z samego Carlosa jednocześnie.
Instrument spełnił prośbę. O ile wcześniej wypełniał rezydencję umiarkowanie przygnębiającą, niepokojąco urzekającą melodią, teraz rozbrzmiał pieśnią ponurą jak gradowa chmura, która sprawiała, że człowiek miał jedynie ochotę strzelić sobie w łeb.
— Mieliśmy na myśli coś mniej żałobnego, Baltasar! — oburzyło się tajemnicze echo.
— Znam tylko te dwa utwory. Za życia przyuczano mnie na króla, a nie na skrzypka. Wszystkie moje nuty spłonęły na rozkaz padre. Nie widziałem ich przez trzydzieści siedem lat, więc co nieco zapomniałem!
— Poszły z dymem jak nasze nadzieje wobec ciebie. Ale ty przecież nie masz pojęcia, co to znaczy opłakiwać własne dziecko i patrzeć z bólem na pozostawione po nim rzeczy, które jedynie przypominają ci o jego niewinnej buzi... Zaraz, zaraz... Chcesz nam powiedzieć, że będziemy musieli tego słuchać już zawsze? Myśleliśmy, że mając do dyspozycji całą wieczność, nie da się nie czynić żadnych postępów. Ty jednak udowadniasz, że się da!
Przeszywający, niższy głos obruszył się, że będzie musiał spędzić wszystkie stulecia aż do końca świata w takim towarzystwie.
— Nie lepsze przebywanie z kimś, kto nawet padre zawiódł, niż samotność? Po śmierci takie opuszczenie przez wszystkich, które nie ma końca, zdaje się jeszcze bardziej tragiczne niż za życia — drążył jego niewidzialny towarzysz, nie przestając przesuwać smyczkiem po skrzypcach.
— Zawiódł? Czyś ty się z osłem na łby zamienił? Jesteś naszym synem, nigdy nas nie zawiedziesz, nawet umierając nam na rękach i zostawiając nasze królestwo bez następcy! Spaliliśmy nadzieje i plany wobec ciebie, by jakoś dalej żyć, ale nigdy o tobie nie zapomnieliśmy ani nie przestaliśmy być z ciebie dumni! Czymże była utrata jedynego księcia Asturii, hiszpańskiego infanta, wobec straty zrodzonego z naszej krwi dziecka? Nie sukcesora pogrzebaliśmy, lecz najbliższego nam człowieka. Nie król cię pochował, lecz ojciec. I nie twoje ciało, lecz część swojej własnej duszy, którą ofiarował ci przy przyjściu na świat.
— Ale teraz ja już padre nie opuszczę! A więc dusza padre może znów być cała!
— Jeszcze nie, Baltasar, jeszcze nie...
Głosy zamilkły, pozostawiając po sobie jedynie pełną cierpienia muzykę, wiecznie otulającą sielską Argandę del Rey. Melancholijna pieśń przypominała tej rajskiej wyspie, że wokół wciąż znajdowały się wzburzone wody pogrążonej w żałobie, upadającej Hiszpanii. Co jakiś czas można było usłyszeć lekkoduszne, zaczepne padre, wypowiadane przez ducha-muzykanta, niby obmywające tę radosną enklawę, złowróżbne fale. Oprócz tego w uszach dudniła jedynie nieczuła, spokojna cisza. Raj jeszcze był rajem, ale tamtejsze niebo także miały przysłonić nadciągające znad Madrytu, czarne chmury.
Nim Carlos zdołał się dobrze rozejrzeć po pokrytych pajęczyną meblach, ni z tego, ni z owego, skąpana w mroku komnata utonęła nagle w czerwonej łunie, a do jego uszu doszedł odgłos wesoło skaczących po drewnie iskier. Nie wiedział, jakim cudem kominek samoistnie zapłonął mu tuż za plecami, ale jego uwagę pochłaniało bardziej to, że tańczący płomień rozświetlił złoty, mocno falowany włos leżący na jednej z poduszek.
Kiedy pochylił się nad pościelą, od razu otulił go ciepły, kojący zapach perfum matki. Nieopodal, obok kapelusza z ciemnym piórem i zamszowych rękawiczek ojca, spoczywała krwistoczerwona wstążka. Dokładnie taka, jaką zawsze widywał u swojej Marie Louise.
Skrzypce zaczęły grać jeszcze głośniej. Carlos poczuł drażniącą woń tytoniu. Dym z cygara formułował zgrabne spirale, które krążyły od ściany do ściany, zrzucając grubą warstwę kurzu z kilku dekorujących komnatę portretów. Każdy z nich przedstawiał jego starsze siostry, Maríę Teresę oraz Margaritę, a także młodziutką doñę Marianę o dziecięcej buzi, rozmarzonym wzroku i związanych rubinową wstążką, złotych lokach. Matka najczęściej trzymała w ramionach jakiegoś pieska, uśmiechając się szczerze do obserwatora. Na obrazach brakowało tylko jednej osoby — jego ojca.
— Tu jesteśmy — odezwał się nagle głęboki, męski głos. Spirala dymu zaprowadziła Carlosa do jedynego portretu, na którym jawiła się sylwetka króla. — Nasz przyjaciel, Diego Velázquez, niejednokrotnie budził w nas przerażenie. Malował ludzi nie tak, jak wyglądali naprawdę, ale tak, jak sami widzieli siebie w lustrze, na osobności. Nie podobały nam się jego obrazy, były zbyt prawdziwe, troppo vero [1]... Dlatego też koniecznie musieliśmy zatrzymać go na dworze.
Uwieczniony olejnymi farbami władca siedział jak kamienny posąg, patrząc przed siebie osobliwie tchórzliwymi oczami, jakby bał się spojrzeć w przyszłość. Na jego dumnej, wytwornej piersi ani klejnoty, ani koronki nie zakłócały cichego, surowego aksamitu o czarnej barwie, w którą ubrany był jak zwykle od stóp do głów. U jego boku znajdowała się młodziutka, świeżo przez niego poślubiona doña Maria Anna. Jej oczy płonęły determinacją, nie kalała ich ani jedna iskierka niepewności z wejrzenia męża. Pod obrazem widniał niewyraźny napis: Bienvenida a casa, María. [2]
— Powitałeś swoją żonę tymi samymi słowami, co my naszą. Któż by pomyślał, że jesteśmy do siebie aż tak podobni?
W fotelu przed wesoło trzaskającym kominkiem popalał cygaro ukochany padre Carlosa. Był dokładnie taki, jakim go zapamiętał. Ascetycznie dostojny i w nieoczywisty sposób ciepły. Wyglądał tylko nieco przystojniej i młodziej, gdy nie ciążyło nad nim widmo śmierci.
Carlos odniósł wrażenie, że znów miał cztery lata, a ojciec przyszedł do jego komnaty, popatrzył na niego zmartwiony, położył mu na kolanach jakiegoś puchatego, łagodnego pieska, wcisnął w rękę kawałek czekolady, po czym zaczął opowiadać bajkę. Naprawdę nic nie mogło się dla niego równać z barwnymi opowieściami taty.
— Papa... — wydukał zdezorientowany.
Felipe zaśmiał się oczami tak, jak potrafił to tylko on. W końcu usłyszał głos syna wypowiadający coś innego niż niezrozumiały bełkot. Carlos skończył już dziewiętnaście wiosen, ale i tak jego pierwszym słowem skierowanym w stronę ojca było papa, zupełnie jakby miał zaledwie dwa lata. Nie zdołał jednak powiedzieć nic więcej, gdy widział tak dobrze mu znanego, finezyjnie podkręconego wąsa, układające się w rudawe fale włosy i silne, niegdyś obejmujące go przy każdej okazji ramiona. I tym razem Felipe przytulił go do siebie, pogłaskał bladą dłonią naznaczoną niebieskimi żyłami, wreszcie pocałował, roztaczając wokół charakterystyczną woń cytrusowo-cedrowych perfum mieszających się z zapachem tytoniu.
Carlos uściskał go mocniej, nie mogąc powstrzymać napływających do oczu łez. Bał się, że lada chwila tatuś rozpłynie się w nicość niczym wspomnienie. Biło od niego bowiem przeszywająco lodowate powietrze, a muśnięcie jego warg na czole przypominało synowi mroźny pocałunek śmierci.
— A więc to jest ten El Hechizado, o którym tyle mi padre opowiadał — stwierdził drugi z głosów. Należał do muzykanta i brzmiał tak, jakby wciąż przechodził mutację. Wraz z jego dźwiękiem zamilkła melodia wygrywana na skrzypcach. — Chociaż jego raczej nie sposób z kimkolwiek pomylić... O ten podbródek można by się potknąć.
Kilkunastoletni młodzieniec o przystojnych, burbońskich rysach odłożył ostrożnie instrument, po czym wyprostował się i zmarszczył brwi. Carlos pamiętał jego delikatną, łagodną twarz z licznych portretów. Ponadto z profilu przyrodni brat do złudzenia przywodził mu na myśl francuskich kuzynów, a także swoją matkę, urodziwą Élisabeth de Bourbon. Baltasar, w przeciwieństwie do niego, odziedziczył najlepsze cechy obu rodziców.
— Zachowuj się, synu. To najdroższy podbródek świata. A on jest królem.
— Ha! On królem? Któż by pomyślał! — zadrwił książę.
Szturchnął gołymi rękami płonące w kominku drewno, jakby bezpośredni kontakt z ogniem nie sprawiał mu bólu, i opuścił szerokie rękawy swojej koszuli. Zakrył nimi ogromne rany na przedramionach, które powstały na skutek intensywnego upuszczania krwi.
— Nadawałbym się lepiej na jego miejsce. To oczywiste, że właśnie ja powinienem siedzieć na tronie...
— Mówisz tak, jakbyśmy sami cię zamordowali lub mieli jakąś korzyść z twojej śmierci! Swoim odejściem przysporzyłeś nam tylko trosk. Ktoś ci kazał umierać? — przerwał mu ostro Felipe.
— Nie... Ale gdybym wyzdrowiał, nie mógłby padre dosiadać mojej narzeczonej. Przykra wizja, czyż nie? Nie móc ożenić się ze swoją niedoszłą synową, ukochaną córeczką swojej ukochanej siostrzyczki!
— Boże miłosierny... Daliśmy tej dziewczynie tyle czasu i opieki, ile potrzebowała, a ty wszystko sprowadzasz do zwierzęcych instynktów! Kiedy do czegoś już między nami doszło, miała szesnaście lat! Prawie tyle co ty! — W oczach hiszpańskiego króla zgromadziły się mimowolnie łzy wściekłości. — Tak niecierpliwie na nią czekałeś, że poszedłeś do burdelu, złapałeś syfilis i zostawiłeś nasze królestwo bez następcy, nas zaś bez kolejnego dziecka, jedynego syna. Naprawdę nigdy nie pomyślałeś o tym, przez co musieliśmy wtedy przechodzić jako ojciec i władca? Z jak trudną decyzją przyszło nam się nagle zmierzyć? Na szczęście masz całą wieczność, żeby zmądrzeć, chociaż w twoim przypadku może się to okazać niewystarczające!
— Zmarłem na ospę i będę to powtarzał do końca świata i jeden dzień dłużej, póki nie udowodni mi się, że było inaczej — obruszył się książę Asturii. — Padre też nie stronił od domów złej sławy. Był tam wręcz stałym bywalcem. Jaki ojciec, taki syn.
— Ile razy mamy się do tego przyznawać? Tak, to prawda! Zdradzaliśmy Élisabeth. Nie jesteśmy dumni z naszej postawy, ale ostatecznie staliśmy się dobrym mężem dla Mariany, a po śmierci nie zachowujemy się jak rozwydrzony dzieciak! Dorośnij lub przynajmniej dojrzej, bo wiemy, że już do końca świata będziesz miał siedemnaście lat! Skaranie boskie z tobą! — Felipe wypuścił z ust kolejną chmurę dymu. — To doprawdy ironiczne... Robiliśmy w swoim życiu tyle niebezpiecznych rzeczy. Walczyliśmy na polu bitwy, wyjeżdżaliśmy na polowania, przeżywaliśmy zamachy... A zabiła nas jakaś mało spektakularna dyzenteria i to jeszcze nim zdążyliśmy nacieszyć się naszą młodziutką małżonką.
— Padre to sobie nawet w grobie znajdzie powód, żeby cierpieć — westchnął Baltasar, nie wiedząc już, co dodać na swoją obronę.
Carlos pragnął dalej przysłuchiwać się tej rozmowie, pomimo nieznośnego bólu w stawach. Kichając od wszechobecnego, nagromadzonego przez lata kurzu, przysiadł niezgrabnie na twardym jak kamień łożu. Sypiając na tak niewygodnym posłaniu i otaczając się grobową czernią, jego papa musiał się przez całe życie przyzwyczajać do warunków panujących w trumnie. Aż trudno dać wiarę, że ten sam człowiek odbudował gustownie, choć równie mrocznie Alcázar i wzniósł ogromny kompleks pałacowy Buen Retiro.
— Rozumiem cię, bracie. Niełatwo jest zaakceptować, że nawet kiedy umieramy, życie toczy się dalej, tyle że bez nas — odezwał się wreszcie Carlos, korzystając z chwilowej ciszy. — Ludzie często podejmują wtedy decyzje, które mogłyby się nam nie spodobać. Dbają o swoje ziemskie sprawy, nie zważając na tych, których dopiero co pogrzebali. Nie wiem co prawda, jak to jest odejść z tego świata, więc...
— Więc niech się z łaski swojej Jaśnie Pan nie odzywa — warknął Baltasar.
— Ale czasami czuję się trochę martwy przez moje choroby. Wykluczenie z wielu ważnych dla nas kwestii to taka mała śmierć. Nauczyłem się już, że ścieżki mojego losu nie zawsze pokrywają się z zaplanowaną dla mnie drogą i nie jest to nic, nad czym warto ubolewać. Każdy kaprys fortuny, każdy nasz prywatny koniec świata otwiera jakiś nowy szlak, choćby dla kogoś innego. Ileż zakochanych nigdy by się ze sobą nie połączyło, gdyby nie czyjaś tragedia...
Ojciec popatrzył na niego z dumą zmieszaną z niepokojem. Zastanawiał się, jakim byłby człowiekiem, gdyby nie pochował swojego siedemnastoletniego chłopca. Gdyby ten, usuwając się w zaświaty, nie odstąpił mu narzeczonej. Czy to miłość do obiecanej mu niewiasty sprawiła, iż nie chciał dłużej zatracać się w uzależnieniu od kobiecego ciała, by nie ranić tej bezbronnej istotki, która tak rozpaczliwie potrzebowała kogoś bliskiego?
Czy wraz z narodzinami tego uczucia zmarła pamięć o początkowo budzącej w nim przerażenie, starszej Élisabeth, z którą musiał stanąć przed ołtarzem, będąc wciąż dziesięciolatkiem? O zbyt ambitnej, zachwycająco pięknej La Calderonie, której nie potrafił porzucić przez kilka wiosen, mimo że ich związek był niesłychanie burzliwy? O tej fascynującej dwórce z Kraju Basków, Casildzie Manrique de Luyando? O dziesiątkach dam, których imiona nie miały znaczenia dłużej niż jedną noc? O Olivaresie, który odebrał mu dzieciństwo?
A może o niczym nie zapomniał i od niczego się nie wyrwał, lecz pielęgnował z czułością kawałki ich dusz, by pewnego dnia ucieleśnić ich wszystkich w tym pokwitającym dziewczęciu? W niewinnym stworzeniu, którego prawy człowiek nie powinien był kalać żadnym obcym fragmentem duszy?
— Uwierzyłbyś, gdybyśmy ci powiedzieli, że te piękne oczy doñy Mariany też mogą kłamać? — zapytał najmłodszego syna, wypuściwszy z warg zgrabną chmurę dymu.
— Oczywiście, choć matka ma zawsze rację, nawet kiedy kłamie. Robi to wyjątkowo często, odkąd sięgam pamięcią. Obawiam się jednak, iż zaczęła oszukiwać samą siebie, a to nigdy nie jest słuszne.
Fala zimnego, pachnącego śmiercią powietrza uderzyła Carlosa, kiedy Felipe wstał z fotela i przeszedł tuż obok. Skierował się w stronę biurka, zahaczając czarną peleryną o przysuwające się do niego po drodze meble, jakby próbujące go zatrzymać i odwieść od pomysłu, na który właśnie wpadł. Zamknął niezapisany do końca zeszyt z poezją, zdmuchnął świeczkę, która jakimś dziwnym trafem wciąż płonęła ogniem życia, i schował na miejsce nadal wilgotne od atramentu pióro. Włożył niedokończony list w stosik innych kartek papieru, które delikatnie, z jakąś przedziwną czcią, właśnie wyciągnął z szuflady.
Jego rzeczy znów poczuły się potrzebne. Nadszedł czas uporządkować przeszłość.
— Umiesz czytać, synu? — zapytał życzliwie, podając mu plik korespondencji.
— Można zaryzykować takie stwierdzenie... Cóż to takiego?
— Wszystko, co miało dla nas kiedykolwiek znaczenie... Przeczytaj, a potem czyń i myśl to, co uznasz za słuszne. Skoro księżna Terranovy dała ci klucz do komnaty, zapewne chce, abyś poznał całą naszą historię. Całą, wraz z tymi... niechlubnymi wątkami. Chcieliśmy pogrzebać je razem z ciałem, ale one tylko wracają, wracają i wracają...
Felipe westchnął ciężko. Ruszył w stronę fotela, a jego elegancka peleryna powiewała za nim jak żałobna chorągiew. W czarnym aksamicie wyglądał tak, jakby przyszedł na swój własny pogrzeb.
Carlos popatrzył na ojca z bólem w oczach. Wziął do ręki pierwszy list. Jeden z wielu zaadresowanych do Juany de Terranovy.
3 listopada 1649
Jak wiesz, przywieziono dziś do Buen Retiro małą austriacką fräulein. Nie podoba mi się ona ani trochę. Jakim sposobem miałaby się w ogóle podobać, kiedy jest dzieckiem? To niespełna piętnastoletnie dziewczę winno było zostać w ojczyźnie, moim zdaniem wygląda bowiem na jakieś góra dwanaście wiosen.
Nie wiem, czym karmiono ją u cesarza i czy w ogóle dostawała jeść, bo sprawia wrażenie, jakby miał ją przewrócić mocniejszy podmuch wiatru. Szczerze powątpiewam, że to dziecko urodzi mi syna z takimi wąskimi biodrami. Chodzą nawet plotki, iż nie jest jeszcze zdolna do spełnienia swojego obowiązku. Sprawdź dla mnie ich wiarygodność, Juano, jeśli nie miałabyś przypadkiem czym wypełnić dnia.
Ponoć choroba opóźniła wyjazd Marii Anny z Wiednia, a ja nie mam serca wyprawiać jej w daleką podróż powrotną, gdy Europa ogarnięta jest wojną. Nie będę obcował z tym podlotkiem i nie wykluczam, że wniosę o unieważnienie małżeństwa. Nierad jestem z jej przyjazdu, a już najbardziej z tego, żeś się przez nią ode mnie odsunęła.
6 grudnia 1649
Doniesiono mi, że z całą pewnością młódka jeszcze nie krwawi i lubi bawić się lalkami. Doprawdy pięknie mnie urządził jej ojciec, przysyłając mi nie kobietę, lecz dziewczynkę. Widać, że nikt nie zadał sobie wystarczająco trudu, aby przygotować ją do małżeństwa. Mała fräulein nie ma o niczym pojęcia, drży przede mną ze strachu, jest jednak bardzo ułożona, cnotliwa i posłuszna. Można by ją potencjalnie uformować sobie wedle upodobań, jeśli by się ją chciało z jakiejś przyczyny zostawić.
Ale jak się tu teraz zachować, żeby nie było ofiar? Gdy do niej przychodzę, patrzy na mnie, jakbym jej robił przykrość swoim najściem. Kiedy zaś trzymam się od niej z daleka, ponoć martwi się, czy przypadkiem nie zamierzam jej odesłać.
Nie chcąc krzywdzić tego biednego dziewczęcia, zdecydowałem o tymczasowym przyłączeniu jej do dworu mojej córki. Zajmij się wszystkim, Juano. Wiesz, że ufam tylko Tobie. Czuję się w obowiązku nie oddalać jej do domu i nie narażać na gniew ojca. Niczym wszak nie zawiniła, nie spodziewam się też niczego złego po jej zachowaniu.
Pozostaje nam czekać. Miej ją na oku przez cały dzień, a nocą poświęć mi choć jedną myśl. O więcej nie śmiem prosić.
8 marca 1650
Fräulein doprawdy zaskakuje mnie każdego dnia. Zaczyna przejawiać coraz więcej charakteru właściwego dla enfant charmante et fourbe, gatunku, do którego zdaje się należeć. Szybko się uczy, niebrzydko wypowiada po hiszpańsku, niemiecku i francusku, w mgnieniu oka zaskarbia sobie przychylność wszystkich na dworze. Ja również obdarzyłem ją sympatią i może nawet byłbym skłonny pomyśleć o niej jak o żonie, gdyby nie ta dziecięca, wątpliwej urody buzia i wąskie biodra.
Jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może paradoksalnie uznać ją za zadowalająco ładną, ale doprawdy nie wiem, któż taki. Z tego, co mi wiadomo, nikt raczej nie wyrywa się do podobnej deklaracji. Sam bez trudu znalazłbym stworzenia dużo bardziej fascynujące niż Mariana i to z zamkniętymi oczami. Mimo wszystko przyjemnie przebywa mi się w towarzystwie tego dziewczęcia i czuję się zawiedziony, gdy któregoś dnia nie przychodzi, by mi się grzecznie ukłonić i pozwolić na siebie popatrzeć.
1 czerwca 1650
Mała austriacka fräulein staje się szybko hiszpańską señorą, choć nie z wyglądu, lecz z zachowania. Mógłbym przysiąc, że zaczyna próbować na mnie niewieścich sztuczek. Nie wydaje Ci się tak, Juano? Cały dwór jakimś dziwnym trafem dowiedział się, że już krwawi, więc domaga się od niej spełnienia obowiązku królowej. Dałem jej do zrozumienia, iż to jeszcze niewłaściwa pora. Trzeba mieć pewność, absolutną pewność, że Mariana nie skończy jak ostatnia cesarzowa Austrii.
Pozornie nie podważa mojej decyzji, ale próbuje i tak rozbudzić we mnie pragnienie, by dano jej już święty spokój po powiciu przez nią następcy. Będąc jednak ojcem niewiele młodszej panny, ostentacyjnie demonstruję, że jej gierki na mnie nie działają. Chcę wierzyć, że prowadzi je nieświadomie i że nie są one przejawem jej nimfiej natury.
Albo to ja staję się Olivaresem, albo całe życie trafiają mi się nie kobiety, lecz nimfy. Sama wybierz, co uznajesz za bardziej prawdopodobne.
15 listopada 1650
Lada dzień słońcowłosa skończy szesnaście lat. Każdy jej ruch targa najtajniejszą, najczulszą struną mego nieszczęsnego ciała.
Weszła mi zupełnie na głowę. Nie jestem w stanie nie dawać jej już wszystkiego, czego zapragnie. Bóg jeden raczy wiedzieć, iloma monetami nakarmiłem krawców, koronkarzy, szewców, złotników, architektów, cukierników, śpiewaków i innych szarlatanów. Nie płacę za stroje, klejnoty ani słodycze, nabywam jej uśmiech, uścisk ramion, muśnięcie wargami policzka czy ust. I tak oto lodów w Hiszpanii nie jada się już tylko w niedzielę, od teraz niedziela jest także w każdy wtorek, czwartek i w każdą sobotę.
Odesłałem wszystkie kobiety, z którymi kiedykolwiek dzieliłem łoże, do pałacu zapomnienia. Nie pamiętam sztuk pięknej La Calderony ani tego, że była aktorką. Nie rozumiem żadnego słowa po baskijsku z ust Casildy, nawet wyznania miłości, które mi tak uparcie powtarza. Zaprawdę wolałbym, aby moje grzeszne, cudzołożnicze życie bodaj nigdy nie istniało. Czasem tylko zdarza mi się pomyśleć, jak przyjemnie byłoby wspiąć się na drzewo i wskoczyć przez okno do komnaty donny Giovanny. Szybko jednak zdaję sobie sprawę, że oboje, Juano, jesteśmy już na to za starzy, a ja przytyłem przez te żałosne lody na tyle, że chyba by się pode mną załamała gałąź.
— Księżna utrzymuje, że nic między wami nie było, padre! — wyrwało się Carlosowi, nim zdążył ugryźć się w język.
Felipe nie odpowiedział, zamiast tego zajął się nerwowym stukaniem palcami o oparcie fotela.
Syn uśmiechnął się do niego z wyrazem życzliwego niedowierzania. Niektórym wydawało się, że był jakiś wybitnie tępy. Owszem, był tępy. Ale tylko trochę.
Przerzucił kartkę.
20 lipca 1651
Jak wiesz, kilka dni temu królowa urodziła śliczną dziewczynkę, moją stokrotkę. Bóg mi świadkiem, że nigdy tak łatwo nie można było oddzielić skończonych idiotów od mądrych ludzi. Głupcy lamentują, że Margarita Teresa nie jest chłopcem, reszta zaś cieszy się ze zdrowego dziecka dynastii.
Kiedy to się stało, że mała austriacka fräulein przeistoczyła się w dostojną kobietę, doñę Marianę, dumną królową Hiszpanii? Przecież ona do niedawna bawiła się jeszcze z moją najstarszą córką! Doprawdy nie wiem, kiedy, ale precyzyjnie w tamtej chwili poczułem, że byłem już zgubiony. I, że bez cienia wątpliwości, zgubionym być chciałem.
Kiedy Carlos skończył czytać, ojciec nadal grzał się przed kominkiem i w zamyśleniu popalał cygaro. Spoglądał na niego ciepło dobrotliwymi, łagodnymi oczami.
— Widzisz, synu... Zawsze, nieważne co by się nie działo, dzieje się dobrze. Rozgrywa się najlepszy z możliwych scenariuszy. Tak już skonstruowany jest świat.
Felipe uśmiechnął się promiennie. Carlos chciał zapytać go jeszcze o tak wiele rzeczy, w tym o Olivaresa, ale bał się, że wesołe iskierki w spojrzeniu padre bezpowrotnie zgasną.
[1] Troppo vero – zbyt prawdziwy. Słowa, które miał wykrzyknąć papież Innocenty X po ujrzeniu swojego portretu autorstwa Velázqueza.
[2] Bienvenida a casa, María. – Witaj w domu, Mario.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro