Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Za zamkniętymi drzwiami

Słońce wędrowało już od kilku godzin po widnokręgu, kiedy Doña Mariana zjawiła się przed komnatą, w której Carlos spędził noc poślubną z Marie Louise. Jej przybycie zwiastowało jak zawsze wesołe poszczekiwanie Dona Kłapouszka oraz pobrzękiwanie różańca.

Nie był to pierwszy raz, gdy król powitał nowy dzień, zabawiając się z piękną niewiastą. Co prawda podobne sytuacje należały do rzadkości, ale miał już pewne doświadczenie w przebywaniu sam na sam z kobietami za zamkniętymi drzwiami sypialni. Na początku listopada skończył przecież osiemnaście lat, rządził imperium Habsburgów i, nim się ożenił, wypadało mu od czasu do czasu ugościć w apartamentach jakąś damę, bo to uspokajało jego matkę. Cieszył się jednak, że od niedawna należał całkowicie do orleańskiej księżniczki i nie musiał więcej dzielić nocy z kimś, kogo nie kochał.

Mógłby się założyć o ulubiony patyk Dona Kłapouszka, że ich krzyki usłyszała cała Casa de la Cordón i nawet te przeklęte, ryczące jak wściekłe z okazji auto-da-fé dzwony, nie zdołały zagłuszyć wydawanych przez nich odgłosów. Mimo że początki nie należały do łatwych i nie od razu wiedzieli, co ze sobą zrobić w wielkim łożu, to wkrótce po tym, jak Marie Louise zwymiotowała przez okno, znaleźli sobie wyjątkowo przyjemne zajęcie. Oczyszczenie żołądka działa jak widać oczyszczająco również na umysł — przyznał w myślach Carlos.

Odkąd wziął ukochaną w ramiona, złożył na jej szyi tysiące pocałunków i opowiedział o tym dziwnym pragnieniu cielesnej bliskości, które nagle zawładnęło nim pierwszy raz w życiu, ich noc poślubna stała się magiczna. Ci, którzy przez cały czas podsłuchiwali pod drzwiami, wiedzieli o tym zresztą najlepiej.

— Musisz dotknąć tutaj, samą końcówkę. Teraz bardzo powoli przesunąć rękę w dół... A potem już odważnie, energicznie — tłumaczył niedoświadczonej małżonce, delikatnie naprowadzając jej dłoń. — O tak, właśnie tak! Tak jest dobrze!

— To bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać!

— Tylko na początku. Szybko dochodzi się do wprawy — zapewnił żonę, patrząc na nią jak urzeczony. Marie Louise korzystała z jego wskazówek, dzięki czemu z każdym ruchem szło jej coraz lepiej. — Brawo, masz do tego prawdziwy talent!

Zgromadzeni przed komnatą dworzanie chichotali pod nosem z niewiadomego dla Carlosa powodu. Od czasu do czasu słyszał ostre syknięcie doñy Mariany, które na kilka minut uciszało weselnych gości. Wystarczyło jednak jedno słowo wypowiedziane przez niego lub przez Mademoiselle d'Orléans, by znów śmiali się do rozpuku, usiłując nie zdradzić przy tym swojej obecności, co wychodziło im wyjątkowo miernie. Król potrafił bowiem z łatwością określić nie tylko, ile osób tłoczyło się właśnie pod sypialnią, ale też podać ich nazwiska.

— Nie wiedziałam, że Jaśnie Pan ma tak zwinne palce!

Nadciągnęła kolejna lawina śmiechu. Miał wrażenie, że mało się tam nie udusili, bo co niektórzy ledwo łapali już oddech.

— Zwinne palce! Ja też nigdy bym go o to nie posądzała. Zawsze wydawał mi się taki niewinny i nieobeznany w tej dziedzinie. A tutaj proszę, zaskoczenie! — przedrzeźniał zza drzwi jakiś niski, kobiecy głos, który Carlos bez trudu wyłapał swoim doskonałym słuchem. Wyczuwał w nim starannie zamaskowany francuski akcent oraz co najmniej siedemdziesiąt pięć przegadanych wiosen. — Aż strach pomyśleć, ile to ukrytych talentów skrywają surowe mury pałacu w Escorialu lub w Madrycie! Tyle nieoszlifowanych diamentów! Tyle niewykorzystanych okazji na przygodny...

— Hrabino, cóż hrabina wygaduje na starość? Trzeba chyba nie mieć Boga w sercu, żeby tak jawnie grzeszyć swoim językiem! — Tym razem bez wahania rozpoznał piskliwy, karcący ton, charakterystyczny dla księżnej Terranovy, która zabraniała kobietom wyglądać przez okno, dotykać mężczyzn i zalotnie mrugać.

Czasami zastanawiał się, czy Juana aby na pewno nie miała jakiegoś większego powodu, by obrać sobie tak bezsensowny cel życiowy, jakim było wyplenianie niewłaściwych zachowań z hiszpańskiego dworu. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś mógłby pewnego dnia wstać z łóżka i po prostu postanowić, że od dzisiaj będzie go to pochłaniać tak bardzo, jak pochłaniało to księżną Terranovy.

— Ach, gdyby księżna wiedziała! Zgrzeszyłam językiem na każdy możliwy sposób, nie tylko gorszącą mową i parszywymi plotkami, oj nie... Jak się ma tyle lat, co ja, señora, to zaczyna się patrzeć na życie z przymrużeniem oka!

Kiedy to podsłuchiwani stali się podsłuchującymi? — śmiał się w myślach Carlos. Zresztą podobne zamiany skrajnych ról są chlebem powszednim dla każdego, kto otarł się o dworskie życie. Na twarzy Marie Louise także pojawił się słoneczny uśmiech, na jej ustach zaś wylądował palec wskazujący, sugerujący mężowi milczenie. Popatrzyli na siebie konspiracyjnie. Teraz nadeszła ich kolej na zabawę w szpiegów.

— Żeby Pan Bóg nie zaczął mrużyć oczu, jak hrabina do niego wreszcie zawita! — ciągnęła oburzona księżna Terranovy. Jej policzki płonęły już buzującą w niej krwią.

— A niech mruży! Co ja mu będę zabraniać? Może wtedy nie zauważy moich licznych romansów z młodości! Księżna też ma na tym polu imponujące osiągnięcia. Pamiętam jak dziś, kiedy księżna miała dwadzieścia czy tam trzydzieści lat i widziałam księżną pod osłoną nocy sam na sam z Fel...

— PANI HRABINO! — zrozpaczony wrzask zagorzałej strażniczki etykiety eksplodował nagle niczym ładunek wybuchowy. — Jak można tak bezmyślnie kłapać jęzorem na temat mojej rzekomej relacji z... Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, będę już milczeć jak grób.

Na korytarzu zapadła względna cisza. Carlos słyszał już tylko pazurki Dona Kłapouszka uderzające miarowo o kamienną posadzkę i szelest wyjątkowo długiej, ciężkiej sukni matki, która postanowiła wreszcie położyć kres kłótni. Od przyjazdu Marie Louise królowa Mariana ciągle uciekała gdzieś myślami i przypatrywała się zadziwiająco często kieszonkowemu portretowi męża, jakby w świeżo upieczonej synowej widziała siebie sprzed lat. Król wychwycił subtelny dźwięk chowanego do kieszonki medalionika. To moja piękna, wiecznie zasmucona matka, musiała ponownie ukryć swoją miłość na samym dnie wspomnień — pomyślał.

— Udamy, że tego wszystkiego nie słyszałyśmy, a panie się stąd cichutko wyniosą — przemówiła w końcu spokojnym, chłodnym głosem. — Jego Królewska Mość jest bardzo młody i na pewno frasują go dwie skrzeczące mu nad uchem, bezczelne baby, gdy próbuje zapewnić naszemu królestwu potomka... Precz.

Marie poprawiła we włosach rubinową wstążkę, chichocząc triumfalnie pod nosem. Carlos nie wiedział, co takiego mogła ona symbolizować, ale domyślał się, że miała dla niej jakąś większą wartość, skoro nosiła ją tak uparcie każdego dnia jako swój talizman. Mimo że uważał się za człowieka ciekawskiego, nie musiał wiedzieć wszystkiego i lubił czasem poczuć słodki smak tajemnicy, która nadawała życiu odrobinę baśniowego nastroju. Czuł, że pewnego dnia jego żona sama wyjawi mu ten sekret.

— Chyba to by było na tyle, jeśli chodzi o skrzeczące baby — wyszeptała młoda królowa, odsuwając dłoń męża od wstążki. — Bawimy się dalej? Ci za drzwiami czekają na kolejny akt komedii. Gdyby tylko ktoś im powiedział, że w naszych oczach to oni grają w niej główną rolę!

Przytaknął, wyplątując palce z jej włosów. Wkrótce wrócili do wcześniejszego, brutalnie przerwanego przez kłótnię hrabiny i księżnej, zajęcia. Po odesłaniu dwóch awanturniczek spod komnaty, dworzanie nasłuchiwali niecierpliwie każdego najmniejszego odgłosu.

Marie Louise znów zarumieniła się z podekscytowania. Król odniósł wrażenie, że tylko wtedy, gdy dostrzegała jego wychudzone, zdeformowane ciało, nienaturalnie wysuniętą żuchwę oraz ślady po przebytej ospie na twarzy, która wiecznie zastygała w nieatrakcyjnym, otępiałym przez liczne choroby wyrazie, jej uśmiech stawał się jakiś blady. Mademoiselle d'Orléans powoli się łamała, godziła z bezlitosnym przeznaczeniem. Carlos nie mógł wówczas podarować jej nic innego jak tylko trochę bezgranicznie oddanej, najczystszej miłości. I on był przecież bezsilny wobec samego siebie. W takich chwilach dziewczyna śmiała się żywiej, chcąc dodać mu otuchy. Nie wiedziała jeszcze, że zdążył już się przyzwyczaić do tego potwora, którego ona widziała wówczas niemal po raz pierwszy, i że nie potrzeba mu było podniesienia na duchu, choć jej dobre intencje szczerze go wzruszały.

— Nie zdawałam sobie sprawy, że to taka wspaniała zabawa! Żałuję, że nie robiłam tego wcześniej we Francji — przyznała, postępując dokładnie tak, jak ją tego nauczył. Najpierw dotknęła samą końcówkę, potem przesunęła rękę w dół, a na koniec wykonała odważny, energiczny ruch.

Ryk rozbawionego towarzystwa za drzwiami przypominał już bardziej wrzaski stada dzikich małp niż okrzyki weselnych gości. Zdziwi mnie, jeśli okaże się, że nikt nie umarł tam dzisiaj ze śmiechu — westchnął w myślach Carlos.

— Proszę nie zapominać, że to córka księcia Philippe'a i Henrietty Angielskiej! Póki nie zobaczę zakrwawionego prześcieradła, nie uwierzę w jej czystość! Mogła wdać się w ojca sodomitę i matkę-królewską-nałożnicę! Z Francuzami to nigdy nic nie wiadomo!

Marie Louise, porzuciwszy dawno wszelką nadzieję na uspokojenie dworzan, próbowała przewrotnie ożywić ich jeszcze bardziej, ku własnej uciesze.

— Szybciej, ileż można się do tego przymierzać? Tu się nie ma nad czym zastanawiać, toż to nie szachy! — zawołała, gdy król na moment przerwał zabawę, by spokojnie zaczerpnąć oddech.

Czyniła wyraźne postępy w grze w bierki, której oddawali się nieprzerwanie od wielu godzin. Odkąd Carlos zademonstrował jej, jak należy chwytać te cieniutkie, drewniane patyczki, a potem jak ustawić dłoń i jakie wykonywać ruchy, by wyciągnąć jeden z nich, Marie radziła sobie coraz lepiej. Nigdy wcześniej nie próbowała tej gry, więc bardzo żywo się w nią angażowała i za wszelką cenę usiłowała chociaż raz wygrać z mężem. A kiedy dodatkowo dostrzegła w tej całej niedorzecznej sytuacji potencjał na szczyptę komizmu, już nic nie mogło jej powstrzymać przed nieprzypadkowym doborem słów.

Król zamierzał pozwolić żonie zwyciężyć w tej rundzie, żeby zobaczyć na jej pięknej twarzy promienny uśmiech. Nie potrafił wyrazić, jak bardzo był szczęśliwy, że znalazł sobie kolejną towarzyszkę do gry w bierki. Było to jedno z wielu zajęć, którego nie lubiła koza Señorita.

— Właśnie dlatego, że to nie szachy, kończenie rundy w trzech ruchach nie robi większego wrażenia, madame... Daj mi chwilę, pragnę to zrobić jak najlepiej.

— Trzy ruchy w jednej rundzie to i tak dużo — upierała się niewiasta. — Może nie dla was, ale dla mnie tak! Dlaczego musicie być w tym tacy dobrzy? Nie wyciągajcie! Chciałabym skończyć chociaż raz! Wy zawsze kończycie, a mi nie pozwalacie, bo wyciągacie za szybko!

Carlos nie przepadał za udawaniem, szczególnie przed osobami, które darzył miłością, lecz tym razem cel był według niego szlachetny. Jego zdaniem Marie Louise nie powinna była się zniechęcać porażką po grze z kimś tak doświadczonym jak on. Dlatego też naumyślnie poruszył więcej niż jedną bierkę, po czym przybrał najbardziej nieudolny aktorsko grymas poirytowana. Iskierki radości w jej oczach wynagrodziły mu natychmiast cały trud.

— O tak! Nareszcie! Uda mi się skończyć! W końcu jestem tak blisko!

Łoże skrzypiało niemiłosiernie, kiedy Marie wracała na swoje miejsce po drugiej stronie leżącego na środku materaca stosiku bierek. Carlosowi bardzo zależało na tym, by wygrała, jego oddech stał się więc nienaturalnie szybki. Gdy wreszcie podniosła ostatni patyczek, wydała z siebie jęk największego możliwego zadowolenia. Pozwoliła mężowi wziąć się w ramiona i przez dłuższą chwilę tulić do piersi.

Oboje dyszeli jak po przebiegnięciu maratonu. Nie miało to bynajmniej nic wspólnego z towarzyszącymi im podczas gry emocjami. Marie Louise zaczyna mnie poznawać — odetchnął w myślach król. A może nawet i lubić?

Doña Mariana ostentacyjnie opuściła zgromadzenie. Jej syn słyszał bardzo wyraźnie, jak cisnący się pod sypialnią dworzanie odsuwali się, by zrobić dla niej miejsce. Niektórzy goście weselni jeszcze przez pewien czas nie wycofali się spod apartamentów, pomimo wymownego gestu królowej matki, wyraźnie sugerującego, że ta gorsząca zabawa w podsłuchiwanie powinna była już dobiec końca. Oddalając się, uznała zatem małżeństwo za skonsumowane.

Marie Louise wcale nie dziwiły zdrożne, pełne podtekstów wypowiedzi Hiszpanów ani podekscytowane szepty komentujące każde dochodzące z sypialni słowo. Tym, co ją zaskakiwało, była surowość i powściągliwość. Przywykła, że dwór zachowywał się jak stado zwierząt, okazując otwarcie lubieżność, lecz nie do tego, że na co dzień bywał milczący, cichy i podniosły. Każdy z dworzan wiedział, że następnego dnia ten pękający ze śmiechu pałac w Burgos stanie się apatycznym, sztywnym sanktuarium moralności i pobożności. Taka była już uroda hiszpańskiej etykiety, szczególnie od czasów Wielkiej Inkwizycji. Tacy jesteśmy już my, Hiszpanie — mówiło łagodne spojrzenie Carlosa.

Madryt, styczeń 1680

W zatłoczonej stolicy panowało ogromne poruszenie. Główne ulice miasta przecinało kilka pozłacanych karet otoczonych licznymi oddziałami straży i mniejszymi powozami. Z jednej z nich spoglądała dyskretnie reina consorte [1], machając z uśmiechem do wiwatującego tłumu.

Madryt podzielał miłość Carlosa do Marie Louise, mimo że wcześniej wielokrotnie straszono go, że poddani nie zareagują z aprobatą na Francuzkę w koronie i woleliby ożenić swojego króla z jakąś Habsburżanką, chociażby z jego siostrzenicą, Maríą Antonią von Österreich. Wszelkie obawy okazały się jednak nieuzasadnione. Domy zupełnie opustoszały, a mieszkańcy wylewali się na chodniki, tarasy, a nawet na dachy, skąd usiłowali dostrzec oblicze Mademoiselle d'Orléans.

— Nie wymachuj tak tą ręką, bo jeszcze ci odpadnie! — zawołała do niej z drugiej karocy poirytowana królowa matka. — Co my ci mówiłyśmy o wychylaniu się przez okna w Hiszpanii, dziecko?!

— Nie słyszę was, señora! Jest za głośno!

Carlos zaśmiał się pod nosem. Doskonale zrozumiał to, co chciała przekazać synowej doña Mariana, lecz nie potrafił stwierdzić, czy była to zasługa jego ponadprzeciętnego słuchu, czy Marie Louise po prostu udawała głuchą na reprymendy. Tak czy inaczej, nie miał nic przeciwko temu, by małżonka zaczerpnęła trochę świeżego powietrza, pozdrowiła zgromadzonych na ulicach ludzi i przyjrzała się miejscu, w którym planowali spędzić razem resztę życia. Sam uwielbiał podziwiać mijane po drodze krajobrazy, niechże i ona nacieszy się więc Madrytem!

— NIE WYMACHUJ TAK! To nie przystoi! — powtórzyła jego matka, zdzierając sobie gardło.

Na twarzy Marie malował się figlarny uśmiech. Wychyliła się mocniej, co natychmiast wywołało jeszcze większe poruszenie wśród poddanych i sprawiło, że gotująca się w żyłach królowej Mariany krew, zaczęła wrzeć. Carlos nie miał już wątpliwości. Jego żona droczyła się z teściową, co uważał poniekąd za urocze.

— NIC NIE SŁYSZĘ! — odkrzyknęła, rozkładając ręce w geście bezradności, po czym wróciła do machania i przyglądania się hiszpańskim mieszczanom.

Jest taka pełna życia! — zauważył w myślach. Nie chce mi się wierzyć, że minęło już tyle czasu od naszego wesela i wjeżdżamy właśnie do stolicy, by zamieszkać w madryckim Alcázarze. Była regentka zdawała się jednak nie podzielać radości ze świeżo zawartego przez syna związku. Odkąd dowiedziała się, że małżeństwo nie zostało skonsumowane w noc poślubną ani w żadną inną z kilkudziesięciu nocy, które Carlos spędził w komnacie ukochanej, ciągle się dąsała i przypominała mu, że powinien czym prędzej dopełnić swojego obowiązku.

Król nie miał jednak pojęcia, czego się od niego oczekiwało i na czym polegała owa konsumpcja. Dawniej, kiedy umawiał się w swoich apartamentach z damami dworu i do rana grali razem w przeróżne gry, pili herbatę lub opowiadali sobie zabawne historie, również musiał znosić humory matki za każdym razem, gdy jego towarzyszka przyznawała, że do niczego nie doszło. Podczas ostatniej nocy przed wyjazdem do stolicy zapytał Marie Louise, czy przypadkiem nie wiedziałaby, co mogła mieć na myśli doña Mariana, wspominając o potrzebie jak najszybszego skonsumowania małżeństwa. Mademoiselle d'Orléans zarumieniła się po same uszy, rozrzuciła bierki, po czym wyjąkała zawstydzona:

Chodzi o to, że mielibyśmy się ze sobą kochać, panie.

Cóż za nonsens! Przecież miłuję ją tak mocno, jak to tylko możliwe! — rozmyślał. Kocham się z nią w każdej minucie mojego życia. Nie potrzebuję wcale żadnego zakrwawionego prześcieradła, by zacząć pałać do niej jakimś większym uczuciem. Poza tym skąd niby miałaby je wziąć? Jaki jest sens w sprawianiu sobie bólu, przecinając skórę tylko po to, żeby strącić kilka kropli krwi? Czy ja wyglądam na jakiegoś barbarzyńcę lub tureckiego sułtana, który żąda najpierw od kobiet złożenia mu okupionej cierpieniem ofiary? Wiem, że takie zwyczaje panują w osmańskich haremach. Królowie Maurów upierają się, że bez krwi na prześcieradle nie ma miłości. Słyszałem w życiu już wiele głupot, ale ta bawi mnie chyba najbardziej.

Carlos nie znał się na wielu sprawach, nie przeszkadzało mu to jednak wyrobić sobie własnego poglądu na każdą z nich. Uważał, że miłość po prostu wpływała do serca tętnicami, kiedy człowiek zupełnie się jej nie spodziewał i bynajmniej niczego od niej nie chciał, ani ona nie chciała niczego od niego. Nawet jeśli wydawało mu się, że uderzała piorunem, tak naprawdę powoli kiełkowała, kołacząc co noc do drzwi sypialni i nie dając mu spać. W końcu zapuszczała korzenie tak głęboko, że wbrew wszelkiemu rozsądkowi, człowiek otwierał i wpuszczał ją do swojego życia. Wówczas miłość wchodziła żwawo do środka, bezczelnie zasiadała w ulubionym fotelu ofiary niczym król na tronie jej losu i, nonszalancko piłując paznokcie, mówiła: Oto jestem! Od dziś musisz się mnie słuchać! Wtedy działa się według Carlosa rzecz piękna. Człowiek przestawał żyć dla siebie, a zaczynał istnieć dla innych. Niezależnie od tego, co wydarzyłoby się później, czy jego uczucie okazałoby się piekłem, czy też rajem, ów nieszczęśnik doświadczał pełni egzystencji. Objąwszy całokształt jestestwa, wyrywał się z uczuciowej ślepoty, po raz pierwszy otwierał oczy i widział świat. Miłość zdaniem króla nie zaślepiała, lecz pozwalała wejrzeć głębiej. Dostrzec to, co dotychczas było zakryte.

— Podobał ci się nasz miesiąc miodowy w Burgos, madame?

Marie Louise oderwała się od okna, słysząc głos męża. Zasłony powozu, które wcześniej przytrzymywała dłonią, powoli opadły na szybę. Spojrzała na niego roześmiana, przytaknęła, po czym odpowiedziała życzliwie:

— Bardzo!

— A tak szczerze? — zapytał łagodnie, przyglądając się znów Madrytowi wraz z Mademoiselle d'Orléans.

— Ani trochę! — przyznała, pomagając mu złapać równowagę w trzęsącym się powozie. Wyciągnęła chusteczkę i wytarła strużkę śliny sączącą się z jego ust. — Oddałabym wszystko, byśmy jechali w drugą stronę, ku słodkiej Francji. Tam słońce świeci mocniej niż w Hiszpanii. Tam jest moja rodzina i mój dom. Tam zawsze będę ja. Moje ciało podróżuje dziś karocą, zmierzając w stronę Alcázaru, moja dusza zaś idzie piechotą, by któregoś dnia przekroczyć granicę na Wyspie Bażanciej. Wrócić do bliskich. Być wolną.

— Czasem bywa tak, że wolnym jest ten, kto postanawia nie wrócić, lecz zostać.

Ujął dłoń Marie Louise, chcąc dodać jej otuchy i powiedzieć bezgłośnie, że zbudują razem nową rodzinę. Nowy dom, za którym pewnego dnia będą tęsknić ich córki, kiedy wyruszą w szeroki świat do królestwa męża. Nie zdołają uwierzyć, że ich piękna matka kiedykolwiek czuła się tu obco — dumał Carlos. A jeśli przyjdzie im udać się do kraju Króla Słońce, Marie Louise uśmiechnie się do nich ciepło, odgarnie z twarzy kilka siwych włosów i oboje będziemy już wiedzieć, że one również znajdą swoje miejsce na świecie. Dla każdego człowieka wybija taka godzina, w której trzeba rozłożyć skrzydła i odfrunąć w nieznane. Chociażby po to, by zauważyć, jak piękne jest to, co zostawia się za sobą.

Alcázar powitał ich gromadą kilkudziesięciu psów myśliwskich, których hodowlę zapoczątkował wiele lat temu poprzedni władca. Mówiło się, że Felipe IV spędził jedną czwartą życia na polowaniach i jeździe konnej w towarzystwie swoich spanieli, terierów i chartów. Niemal nigdy nie widywano go bez jakiegoś kudłatego, wiernie kroczącego przy nodze czworonoga. I niemal nigdy, niezależnie od tego, jak podniosłe odbywało się właśnie wydarzenie, nie zdarzyło się tak, by nie podrapał swojego pupila za uchem. Wszystkie kochał tak samo — dumne rosyjskie borzoje, niezastąpione na łowach polskie ogary gończe oraz dzielne, bliżej niesklasyfikowane kundelki. Nic dziwnego, że Carlos nauczył się liczyć właśnie na psach swojego papy. Dlatego też, mimo że nie potrafił jeszcze mówić jako niespełna czteroletni chłopiec, to bezbłędnie poruszał się w świecie liczb od zera do stu jeden, bo tyle właśnie merdających ogonów kręciło się co rusz przy ojcu.

— No cóż, stary Hermenegildo? Pan znowu nie przyjechał? — Opuściwszy powóz, królowa matka podeszła do siwego, krótkowłosego jamnika, który wylegiwał się w ostatnich promieniach zimowego słońca.

Hermenegildo bez entuzjazmu obwąchał się z Donem Kłapouszkiem, pozwolił pani podrapać się po brzuszku, po czym opuścił zawiedziony pyszczek. Był ostatnim psem, który pamiętał zmarłego przed czternastoma laty ojca Carlosa i wciąż oczekiwał jego powrotu, zresztą z wyjątkowo marnym skutkiem. Położył po sobie uszy, które wcześniej czujnie nasłuchiwały odgłosów wydawanych przez zbliżający się orszak, i zmrużył zmęczone tęsknotą, czarne oczy. Skoro pan jeszcze nie wrócił stamtąd, gdzie się udał, jamniczek postanowił czekać dalej, drzemiąc przed madryckim pałacem.

— Jakie wrażenie wywiera na was Alcázar, señora? — Gabriela zagadywała Marie Louise. — Podobno powstał na bazie budowli wzniesionej wiele wieków temu przez Maurów. Moim zdaniem ma swój urok. Lubiłam go malować, kiedy koleje losu zaprowadziły mnie na dłużej do Anglii.

— Hiszpańskiego poczucia estetyki nie idzie pomylić z czymkolwiek innym — odrzekła, ściskając się z piętnastym spanielem w ciągu jednej minuty. Król z czystej nudy obliczył w myślach, że w takim tempie jego żona głaskała dziewięćset spanieli na godzinę. — To miejsce przywodzi mi na myśl przestrzeń, w której nikt nigdy nie był szczęśliwy, ale wy już chyba lubujecie się w takich surowych, melancholijnych klimatach.

Królowa matka popatrzyła z politowaniem na wybiegającą z karocy kozę Señoritę, którą Carlos próbował ukradkiem przewieźć najpierw z Escorialu do Burgos, a potem z Burgos do Madrytu. Westchnęła ciężko, przeniosła spojrzenie na synową i dopiero wówczas zwróciła się do niej płynną francuszczyzną:

Ce n'est pas Versailles, madame. Bez obaw. Tu nie trzeba być na siłę szczęśliwym. [2]

— Cóż za ulga! Już myślałam, że będę musiała przez resztę życia udawać.

— I tak będziesz. Rozejrzyj się, każdy tu kogoś udaje — zapewniła, wodząc wzrokiem po sylwetkach pani Álvarez, księżnej Terranovy, a także Carlosa.

— Nawet wy?

Doña Mariana nie zdołała powstrzymać subtelnego uśmiechu.

— Szczególnie my.

Hermenegildo poderwał się nagle z miejsca i zaczął szczekać tak głośno, że bez najmniejszego problemu zagłuszył kilkadziesiąt znacznie większych, zachwyconych powrotem pani psów. Oczy starego jamnika błyszczały z radości, wlepione w pustą przestrzeń między drzewami. Jego ogon tworzył niewielki huragan, a ogromne uszy falowały na wietrze, gdy zerwał się szaleńczym biegiem w stronę otaczającego pałac lasu. Królowa matka zwróciła się ku niemu, zaskoczona zachowaniem długiego, krótkonogiego przyjaciela hiszpańskiego króla.

Poleciła zaprowadzić Marie Louise do jej komnat. Sama wykonała zaś kilka kroków w przeciwnym kierunku, podążając za nawołującym ją jamnikiem. W końcu przystanęła pomiędzy brukowaną drogą prowadzącą do królewskiej rezydencji a skrajem lasu.

Na pięknym siwym rumaku siedział dostojnie mężczyzna w średnim wieku. Jedną ręką trzymał końcówkę wodzy, z kolei w drugiej ściskał kieszonkowy portrecik swojej siostrzenicy. Wokół niego krążyły podekscytowane niedawnym polowaniem ogary i charty, które zachowywały jednak największą możliwą ciszę, jakby wciąż tropiły dziką zwierzynę. Felipe przeniósł wzrok od miniaturowej podobizny swojej oblubienicy do drobnej dziewczyny wysiadającej nieco dalej z powozu. Zmarszczył brwi, przegryzając z niepokojem wargę.

Nie zdecydował się wyjechać na dziedziniec. Uświadomił sobie, że panienka wyglądała młodziej, niż myślał, a on sam nie miał odwagi stanąć przed nią, zdając sobie nagle sprawę ze swoich defektów urody i czterdziestu czterech lat na karku. Pozostał ukryty w cieniu rozłożystych drzew, obserwując wchodzącą po schodach doñę Marię Annę, za którą ciągnęła się zdecydowanie za duża, długa suknia, która okrywała jej wciąż dziewczęcą sylwetkę.

— Nie ma takiej możliwości, byśmy położyli się w jednym łożu obok dziecka. Wolimy patrzeć na upadek naszego królestwa niż skrzywdzić tę niewinną istotę — oznajmił stanowczo ambasadorowi Austrii.

Wysłannik cesarza znieruchomiał. Jego mina zrzedła w ułamku sekundy. W zwolnionym tempie przekręcił głowę w stronę hiszpańskiego monarchy. Spodziewał się sprzeciwu, ale nie z ust pana młodego. Pierwszy raz w życiu nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

— Ależ Wasza Wysokość... Zawarto już ślub przez pełnomocników. Należy dopełnić zobowiązania...

— Doszły do nas plotki od królowej Francji, że dziewczyna nawet jeszcze nie krwawi. Nie wierzyliśmy w te oszczerstwa, ale teraz widzimy ją na własne oczy i nie możemy nie odnieść wrażenia, że nasza siostra miała rację. Nie obchodzi nas, jaka jest prawda. Zamierzamy chwycić się tej pogłoski i uczynić z niej ostatnią deskę ratunku dla naszej siostrzenicy. Staniemy z nią przed ołtarzem, by nie narażać jej reputacji, lecz na tym na razie koniec. Najpierw musi dorosnąć do roli żony i matki. Dołączy do dworu naszej córki, przyzwyczai się do Hiszpanii, dojrzeje... Gdyby nasza druga siostra, cesarzowa Austrii, wciąż żyła, serce by jej pękło z żałości. Naszym obowiązkiem jest chronić doñę Marię Annę, bez względu na koszt.

Królowa matka zasłoniła usta dłonią. Z trudem utrzymywała się w pozycji stojącej, patrząc na rozgrywającą się przed nią scenę. Towarzyszący jej jamnik nie przestawał szczekać.

— Najpierw jesteśmy człowiekiem, dopiero potem królem. Możesz to przekazać swojemu panu, jak wrócisz do Wiednia. Pogratuluj mu tego, jak potraktował swoją własną córkę i zapytaj, co chciał osiągnąć, wpychając nam do łoża dziecko, które albo cierpiałoby na marne, i tak nie mogąc sprostać oczekiwaniom, albo zmarłoby przy porodzie... Żywimy głęboką nadzieję, że Ferdinand nie będzie miał więcej córek, bo na nie nie zasługuje. Tacy ludzie jak on szargają dobre imię Habsburgów, o ile jeszcze można o nim w ogóle mówić — ciągnął Felipe IV. — Jednak dobrze się stało, że Maria Anna już tu jest. Być może Bóg uchronił ją tym od jakiegoś nieszczęścia. Ludzkie okrucieństwo nie zna granic. Jak widać, człowiek może otoczyć się armią dyplomatów i mimo wszystko pozostać zwierzęciem.

Niemal niezauważalnym ruchem ścisnął boki konia. Ruszył galopem, zostawiając za sobą tumany kurzu, w których rozpłynęły się wszelkie czarne myśli. Stojąca w oknie czternastoletnia dziewczyna obserwowała, jak nieznajomy pan z rudawym wąsem znikał za widnokręgiem. Miała przeczucie, że to on był jej księciem na białym koniu. I to bynajmniej nie takim, o jakiego się modliła.

Królowa Mariana patrzyła z bladym uśmiechem, jak panienka odchodziła niepewnie od okna. Fasada pałacu Buen Retiro posłusznie przeobraziła się z powrotem w surowe mury Alcázaru. Wkrótce już tylko powiewająca zasłonka kazała jej wierzyć, że widmo naprawdę tam stało.

— Nie bój się, kochanie. Nie będzie łatwo, ale dasz sobie radę — mówiła do siebie z przeszłości po niemiecku. — Przejechałaś przez pół pogrążonej w wojnie Europy. Jeszcze o tym nie wiesz, ale jesteś gotowa do walki.

[1] Reina consorte – tytuł nadawany żonie panującego monarchy.

[2] Ce n'est pas Versailles, madame. – To nie Wersal, pani.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro