Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Komu bije dzwon?

Burgos, listopad 1679

Carlos zastanawiał się, czy całe Burgos rozdzwoniło się właśnie na cześć nowożeńców, czy może dzwonnice ryczały, zwiastując auto-da-fé, końcowy etap procesu inkwizycyjnego. Kiedy patrzył na poruszenie pośród obecnego na weselu duchowieństwa, odniósł wrażenie, że jego zaślubiny połączono z tą, odbywającą się od czasu do czasu w Hiszpanii i w Portugalii, ceremonią, która budziła grozę w całej Europie. Nim zaczęło się więc właściwe świętowanie, zapytał królowej Mariany, czy tamtą noc rozświetlą dziesiątki stosów. Przytaknęła. Postanowił ich zatem nie gasić, skoro tego chciała matka i tego chciał Bóg. Według Carlosa to właśnie oni wiedzieli najlepiej, co należało czynić, by królestwo nie pogrążyło się w mroku.

Gdy jego oczom ukazała się Marie Louise, nie myślał więcej o Inkwizycji. Zapomniał, że Hiszpania była gorąca od trawiącego heretyków ognia. Teraz to on sam spalał się przez szaloną miłość do orleańskiej księżniczki i jej jedno słowo wystarczyło, by na zawsze przepadł wśród płomieni. Gdyby był feniksem, mógłby odrodzić się dla niej z popiołów pod postacią pięknego i zdrowego młodzieńca, ale jak na złość, w srebrnym pucharze odbijała się wciąż schorowana sylwetka El Hechizado. Carlos pomachał do niego, a on odmachał mu żywo w tym samym momencie. Najważniejsze to dogadać się z samym sobą — przyznał, porzucając marzenia o staniu się mitycznym stworzeniem.

— Wina — wymamrotała królowa do obsługującego ją lokaja, który po raz siódmy w ciągu jednej godziny napełniał jej kielich. — Tylko nie tego rozwodnionego. Niech uderzy mi do głowy i mnie ocali.

Mademoiselle d'Orléans zastanawiała się, ile litrów alkoholu należałoby w siebie wlać, by paść martwą na ziemię i nie zmagać się więcej ze swoim przeznaczeniem. Wodząc niewidzącym wzrokiem po całej sali, uniosła puchar do warg i wypiła duszkiem jego zawartość, po czym sięgnęła drżącą dłonią po następny. I po następny. Odstawiła go z hukiem, mrużąc powieki, wyczerpane od trzeźwości i oglądania nowej ojczyzny.

Jej obecność na przyjęciu ograniczała się do obecności cielesnej. Myślami powracała do Francji, tańczyła na wystawnym balu ku radości Króla Słońce, galopowała po lasach u boku siostry i kuzyna, Wielkiego Delfina. Wspomnienia sprawiały, że czuła się wolna. Jeśli tylko mi na to kiedyś pozwoli — dumał obserwujący ją Carlos — przelejemy jej myśli na papier, zamkniemy w szkatułce i zakopiemy na polu ze złocistymi chryzantemami, żeby nie przepadły razem z tą, która podlewała je łzami. A gdy ktoś je kiedyś odnajdzie, obdarzy nieśmiertelnością pamięć o tym, co utrzymywało moją żonę przy życiu, i zdoła sprawić mi największą możliwą radość.

— Madame... Nic pani nie je. Nie smakuje pani żadna z potraw? — udało mu się wybełkotać, choć jąkał się przy tym co drugie słowo. Przełamał się jednak i zabrał głos, widząc rozpacz malującą się w ciemnych oczach swojej wybranki. — Możemy polecić, by przyniesiono coś innego... Coś bardziej francuskiego, żeby przypominało pani o domu.

Marie Louise odwróciła się do męża po raz pierwszy od początku wesela. Ogromna ilość wina zdążyła już zaróżowić jej blade policzki. Młodziutka królowa Hiszpanii, pomimo nieprzeciętnej urody, przypominała nieboszczkę i nawet napływająca na jej lico krew nie była w stanie dodać jej ani trochę żywotności.

— Znakomicie. Arszenik poproszę — odpowiedziała grobowym tonem. — To najbardziej francuski przysmak, jaki przychodzi mi do głowy.

Nim Carlos zdążył w ogóle rozważyć jej słowa, zwrócił się czym prędzej do lokaja, uśmiechając się od ucha do ucha. Myśl o tym, że uda mu się spełnić życzenie damy jego serca, przysłaniała mu cały świat i zdrowy rozsądek.

— Arszenik dwa razy.

Dzwony jak na zawołanie zaryczały jeszcze głośniej, zagłuszając spokojną, usypiającą muzykę, która bardziej wprawiała gości w marazm, niż zachęcała do świętowania. Służący skłonił się zakłopotany, po czym niemal w podskokach udał się do siedzącej nieopodal królowej Mariany, wyszeptał jej coś na ucho, a ta odesłała go nerwowym ruchem, mierząc karcącym wzrokiem synową. Carlos miał jednak nadzieję, że przyniosą im ten cały arszenik. Nie chciał zawieść swojej żony już pierwszego dnia ich wspólnego życia.

Skorzystał z okazji, że akurat nie ślinił się jak pies, by z największą czcią ująć dłoń Marie Louise i przyłożyć do niej wargi. Złożył delikatny pocałunek na jej aksamitnej skórze, obserwując uważnie reakcję ukochanej. Pomimo najszczerszych starań króla, małżonka odsunęła się od niego gwałtownie i wstała od stołu, chwiejąc się przy tym jak trzcina na wietrze.

— Jeśli ma pani ochotę zatańczyć...

— Proszę mi wybaczyć, od dzisiaj tańczę tylko danse macabre. — Marie niechętnie zajęła na powrót miejsce, natknąwszy się na surowe spojrzenie teściowej.

— Czy to bardzo skomplikowany układ? Jesteśmy gotowi się go nauczyć, żeby móc pani towarzyszyć — zapewnił Carlos, znajdując w sobie nagle podejrzanie wielkie pokłady wiary we własne umiejętności taneczne.

Mademoiselle d'Orléans kopnęła dyskretnie pod stołem jedną z francuskich dwórek. Poruszyła znacząco brwiami, naciskając bezgłośnie, by ta natychmiast zrobiła coś, o czym wiedziały tylko one dwie. Kobieta o jasnych włosach przytaknęła prawie niezauważalnie, a po chwili opuściła salę.

— Tak przewrotny i zagmatwany, że nawet mój wuj, król słońca i baletu, nie zdecydował się go jeszcze wykonać ani razu — wybełkotała orleańska księżniczka, wyżywając się widelcem na kawałku wołowiny. Upiła się już na tyle, że ledwo w niego trafiała. Bywała w swoim życiu na lepszych balach.

— Ach tak... To musi być w takim razie naprawdę trudny taniec...

— W rzeczy samej.

Marie Louise spodziewała się, że hiszpańskie przyjęcia nie będą obfitować w żywe tańce, ale wszechobecna cisza ciążąca wśród gości przyprawiła ją o niemałe zdziwienie. Panowie nie poczuwali się zanadto do zabawiania pań rozmową, a kiedy już ktokolwiek odważył się odezwać, zdawkowa wymiana zdań ginęła śmiercią naturalną, nim zdołała się na dobre zacząć. Czym wypełnimy dnie, skoro nikogo nie uczy się tutaj sztuki konwersacji? — rozmyślała, czując po raz kolejny przygniatający ciężar obcości.

Wkrótce miała się dowiedzieć, że króla z dynastii Habsburgów nie nauczono nie tylko dworskich obyczajów: tak naprawdę nie wykształcono go w żaden, choćby najbardziej elementarny sposób. Po kilku nieudanych próbach wszyscy nauczyciele, jakich kiedykolwiek do niego przysłano, stwierdzili, że nie ma sensu go męczyć, bo i tak jego ułomność nie pozwoli mu pobrać żadnych nauk. Nie potrafił nawet pisać, dlatego też wszystko, co uznawał za istotne, musiał zapamiętywać. O ile jego ręka okazała się na tyle niezgrabna, że nie sposób było skreślać nią liter, niezawodnej pamięci mógł mu pozazdrościć niejeden uczony. Czasami Carlos zastanawiał się, czy pamiętanie wszystkiego ze szczegółami, kiedy wiedzie się życie pełne bólu i trudów, jest błogosławieństwem, czy przekleństwem.

— Zarozumiała lisica się odwróciła? — wyszeptała panna młoda do dwórki, która wróciła właśnie z flakonikiem z laudanum. Jasnowłosa potwierdziła, spojrzawszy na Gabrielę. — A Cerber?

— Kto?

— Moja teściowa.

— Ach, Cerber pilnuje Hadesu. Bez obaw, nie patrzy na ciebie, madame.

— A zatem na zdrowie.

Królowa jednym ruchem przechyliła do dna zawartość buteleczki. Gdy przełknęła lekarstwo, nie powstrzymała skrzywienia, jej ciałem wstrząsnął spazm, a z jej oczu pociekły łzy. Wytarła je wierzchem trzęsącej się dłoni i ze świstem złapała powietrze.

Obdarzyła zaniepokojonego męża tak pozbawionym radości, nietrzeźwym uśmiechem, że jego serce roztrzaskało się na tysiące kawałeczków, podobnie jak fiolka, którą właśnie bezwiednie upuściła na kamienną posadzkę. Rozchyliła wargi, by coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich najcichszy dźwięk. Carlos patrzył jak zahipnotyzowany w jej ciemnobrązowe tęczówki, w których odbijał się cały korowód świec niczym w najprawdziwszym zwierciadle.

— Teraz możemy tańczyć choćby i do końca świata — obwieściła Marie Louise słabym, ledwo słyszalnym głosem. Skierowała w dół otoczone wachlarzem gęstych rzęs oczy, prosto w stronę potłuczonej buteleczki. — To tylko laudanum... na krwawiącą duszę oraz na melancholię. Niegdyś pomagało mojej matce przetrwać największy ból.

— Cierpi pani na melancholię? To chyba jedyna choroba, która jeszcze nas nie dotknęła... A więc razem mamy już wszystko! Wspaniale się uzupełniamy! To tak jakby stworzono nas dla siebie nawzajem.

Panna młoda popatrzyła na Carlosa powątpiewająco, choć z wyraźną, wcześniej nieobecną w jej oczach łagodnością. W uszach zaryczały mu rozbrzmiewające z całą mocą po ulicach Burgos dzwony. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, kogo tym razem spalą na stosie, a kogo uduszą tuż za nim, ofiarowując mu mniej okrutną śmierć w zamian za wyznanie katolickiej wiary. Przez wiwatujący tłum i dochodzące z oddali krzyki skazańców przebił się przepełniony bezradnością, pijany szept Marie Louise:

— Wiele słyszałam i o was, i o waszym surowym dworze... Znalazłam się w kraju, którego nie znam. Wśród ludzi, którzy są dla mnie obcy. Otoczona zwyczajami, których nie rozumiem. Powiedzcie mi, jakże mogę nie chorować na melancholię?

Carlos wsparł się na chudych ramionach, ale nie przyjął laski, którą podał mu służący. Spojrzał porozumiewawczo na muzykantów, dając im tym samym znak, by zmienili muzykę na taką, jaką wcześniej u nich zamówił. Ponieważ nie miał żadnego pojęcia o francuskich utworach, zdał się zupełnie na artystów. Zaproponowali mu wówczas, że zagrają jakiegoś menueta skomponowanego przez Jeana Baptistę Lully'ego, osobistego skrzypka Louisa XIV. Carlosowi było wszystko jedno, byle spodobało się jego żonie i wywołało uśmiech na jej twarzy, przypominając rodzinne strony.

— Proszę nie obawiać się Hiszpanii ani panujących tu zasad. My zawsze będziemy przy pani — zapewnił życzliwie, wyciągając do niej kościstą, trzęsącą się dłoń. Instrumenty milkły coraz bardziej z każdą sekundą. Wiedział, że muzycy już na nich czekali.

Tego właśnie boję się najbardziej — odpowiedziała w myślach Marie Louise.

Powoli wkroczyli na parkiet, trzymając się za ręce. Zewsząd witały ich promienie krwawiącego, zachodzącego słońca, które odbijały się tysiącami iskier i spalały w kandelabrach niczym heretycy na stosach. Wraz z zapadającą nocą, dominującą pozycję zajmowały stopniowo świece i księżyc, zarzucając na całą salę płachtę nastrojowego półmroku, w którym podrygiwały nieliczne pary tancerzy. Ich skromne, wyjątkowo tego dnia jasne i zdobione klejnotami szaty, połyskiwały z każdym ruchem i upodabniały ich do wędrujących na atramentowym niebie komet. Carlos nie miał jednak wątpliwości, że najjaśniejszą z gwiazd była jego ukochana i to ona najpiękniej przesuwała się wśród wirujących sylwetek dworzan, jakby płynęła po sklepieniu niebieskim na niewidzialnych, anielskich skrzydłach.

Oboje wykonywali drobne kroki, którymi krążyli po sporym okręgu, pozostając cały czas zwróconymi przodem do siebie nawzajem. Od czasu do czasu zatrzymywali się, ale przystawali tylko po to, by za chwilę znów gonić się subtelnie w kółko, odbierając sobie zupełnie szansę na spotkanie się w jednym punkcie. Będąc trzeźwym, Carlos wciąż nie potrafił tańczyć tak zgrabnie jak Marie po wypiciu wielu kielichów wina, ale Mademoiselle wcale to nie interesowało. Jej wzrok utkwiony był gdzieś w oddali, co nie przeszkadzało jej w najmniejszym stopniu w utrzymaniu równowagi i płynności. Skupiała się na mężu tylko wtedy, gdy zbliżali się do siebie po linii prostej, łączyli dłonie i zwężali kolistą figurę, po której wirowali eleganckim, zwiewnym krokiem, niczym planety wokół nieistniejącego słońca. Marie Louise to centrum mojego wszechświata — pomyślał upojony tym tańcem Carlos — gwiazda, która będzie świeciła na wieki nad królestwem moich przodków.

Ledwo zdążyli na moment zamienić się parami, a już na horyzoncie pojawiła się księżna Terranovy, co mogło zwiastować tylko jedno — ktoś złamał jakąś zasadę etykiety. Ta podstarzała dama przyjęła sobie za punkt honoru strzeżenie panujących na dworze zasad i zapowietrzyłaby się ze zgorszenia, gdyby nie wytknęła każdemu jego uchybień. Do jej ulubionych rozrywek należało spacerowanie po całym pałacu i karcenie przebywających w nim osób za mówienie zbyt donośnym głosem (o ton głośniej niż szept), niezachowywanie odpowiedniego dystansu między osobami przeciwnej płci (minimum dwie wary), czy nawet nieprzyzwoite, zalotne mruganie do rozmówcy (niemal każda forma mrugania). Wkrótce po sali rozniosło się więc oburzone syknięcie księżnej:

Królowej Hiszpanii nie wolno nikogo dotykać, a tym bardziej żadnego mężczyzny... Nie powiedziano wam o tym? Por el amor de Dios... Mi señora, no estamos en París! [1]

Juana de Terranova dwoiła i troiła się w oczach orleańskiej księżniczki przez nadmiar alkoholu. Rozbawiona Marie powiodła dłonią po pomieszczeniu, po czym wskazała na okno, zza którego nie sposób było nie słyszeć kościelnych dzwonów. Auto-da-fé trwało już w najlepsze.

— Doprawdy? Nie jesteśmy w Paryżu? Nie zauważyłam! Już myślałam, że okiennice tego pałacu wychodzą na Sekwanę! — zażartowała pijanym głosem, zanosząc się donośnym śmiechem.

¡Su majestad! [2]

— Niechże się tak pani już nie denerwuje! Proszę sobie wypić kieliszek czy dwa, to się pani od razu lepiej zrobi!

Przez całe swoje osiemnastoletnie życie Carlos nie widział na twarzy Juany wyrazu tak silnego niedowierzania. Ręce niewiasty opadły, jak to zwykła mawiać, z szelestem do ziemi. Otworzyła szeroko usta, ale nie znalazła odpowiednich słów na skomentowanie tak jawnej bezczelności. Zarówno król, jak i Marie Louise, nie byli w stanie powstrzymać się od dyskretnego chichotu. Księżna obudziła się z otępienia, wykonała pośpiesznie znak krzyża i zniknęła w tłumie gości, szepcząc pod nosem słowa modlitwy.

Jak gdyby nigdy nic, nowożeńcy kontynuowali przerwany taniec. Marie wygłupiała się z mężem od czasu do czasu, dotykając naumyślnie koniuszkiem palca podrygujących nieopodal młodzieńców, byleby tylko złamać narzucone jej zasady. Gdy ofiara czuła delikatnie muśnięcie na ramieniu, ona natychmiast odwracała wzrok i udawała zajętą wachlowaniem się w rytm muzyki. Na wargi Carlosa wpływał uśmiech, który jego ukochana natychmiast odwzajemniała. Znów krążyli niczym dwie planety wokół nieokreślonego epicentrum, ale mieli przy tym nieodparte wrażenie, że ich orbity się do siebie przysunęły. Nawet jeśli wykonywany przez nich układ nie pozwalał im się dogonić, złamać tego błędnego koła, to i tak udało im się już przełamać pierwsze lody.

Szósty zmysł króla podpowiedział mu, że matka obserwowała go ze wzmożoną intensywnością. Nie mylił się, królowa Mariana faktycznie spoglądała na młodą parę wyjątkowo uważnie, choć w niecodzienny sposób. W jej zaszklonych oczach malował się bowiem taki rodzaj wzruszenia, który Carlos ostatni raz dostrzegł u niej jako niespełna czteroletni chłopiec, kiedy patrzyła na jego ojca. Wydawała mu się wówczas najpiękniejszą kobietą na świecie. Nigdy potem nie zatopiła już identycznie spojrzenia w nikim i w niczym innym. Aż do tej chwili.

Po jej wciąż gładkich policzkach spływały strumieniami krystaliczne łzy i ściekały miarowo do pełnych, bezwiednie rozchylonych ust. Jej powieki nie mrugały, jakby nie chciały przegapić ani sekundy z rozgrywającego się przed nią spektaklu. Nie zwracała uwagi na brzęczącą jej nad uchem księżną Terranovy ani na wino wylewające się kropelka po kropelce z kielicha. Była pewna, że przeniosła się w czasie. W tamtym momencie widziała swoje wesele i siebie samą tańczącą przed trzydziestoma laty z mężem.

— Doña Maria Anna... — Felipe zwrócił się do niej tkliwym, przyjemnym dla ucha głosem.

Nie był jej księciem z bajki. Liczył sobie trzy dekady więcej niż ona i swoje najlepsze lata miał już za sobą. Mimo wszystko kilka godzin temu odbyły się przecież ich zaślubiny, na które zgodę musiał wyrazić sam papież ze względu na wyjątkowo bliskie pokrewieństwo między małżonkami. Mimo wszystko mieli spędzić razem resztę życia, bo tak właśnie ułożyły się ich losy i tego właśnie chciał Bóg. Mimo wszystko stali przed sobą jako mąż i żona i wypadało im wykonać wspólnie choćby jeden taniec.

Królowa matka przetarła oczy ze zdumienia. To musiała być naprawdę ona! Jakże śmiesznie wyglądała w tej za dużej, hiszpańskiej sukni i za ciężkiej biżuterii! A to... naprawdę on! Czy aby na pewno? — zwątpiła w myślach. Mój Felipe był aż tak wysoki, że przerastał mnie o głowę? Ach, pewnie ta Mariana, którą właśnie widzę, nie zdołała jeszcze do końca dorosnąć i nabrać kobiecych kształtów. To dlatego ginie w połach swojej ślubnej kreacji, a jej mąż wydaje się takim rosłym mężczyzną!

Kiedy dziewczyna nieśmiało podała mu drobną, drżącą ze stresu dłoń, on pocałował ją od razu z czułością. Już przymierzali się do rozpoczęcia tańca, drogę zagrodziła im jednak młoda księżna Terranovy:

— Proszę was o wybaczenie, Jaśnie Panie! Doña Maria Anna nie wiedziała jeszcze, że damie w Hiszpanii nie przystoi wyglądać przez okno. Mam nadzieję, że nikt nie zauważył, jak przed chwilą złamała tę zasadę etykiety. Jednakże bez obaw, już ją o wszystkim uprzedziłam, Wasza Wysokość. Nie pozwolę na kolejne skandale na dworze, nie na mojej warcie!

Felipe IV podniósł nienaturalnie wysoko brwi i obdarzył rozmówczynię zdziwionym spojrzeniem. Niektórzy naprawdę zbyt gorliwie angażują się w swoje obowiązki! Jak można być tak pozbawionym wyczucia? — rozmyślał zawiedziony. Czy ta zagubiona w obcym kraju dziewczynka, której kazano poślubić dojrzałego, budzącego w niej lęk człowieka, trwoży się niewystarczająco?

— Oczekuje księżna, że damy jej za to order? — zadrwił, ściskając dla otuchy palce panny młodej. — Widzimy, że ma księżna zadatki na szpiega! Księżna się tutaj marnuje. Może powinniśmy wysłać księżną z tajną misją do Paryża?

Monarcha przygładzał rudawego wąsa, wysłuchując żarliwej, przypominającej kazanie odpowiedzi Juany de Terranovy, której głównym celem życiowym stało się od niedawna pilnowanie, by każdy na dworze stosował się skrupulatnie do zasad etykiety. Doña Maria Anna przysunęła się bliżej do męża, wyczuwając w nim z ulgą obrońcę i sojusznika.

— Doprawdy wzruszające. Nie ma księżna nic lepszego do roboty? Księżna pójdzie sprawdzić, czy księżnej nie ma w ogrodzie. Tylko niech księżna koniecznie zapuka w okno i nam stamtąd pomacha, żebyśmy wiedzieli, że księżna wypełniła naszą prośbę — rzucił zniecierpliwiony, ciągnąc za sobą młodziutką królową. Zwolnił kroku, gdy Austriaczka przestała nadążać za narzuconym przez niego tempem. Przeprosił ją wzrokiem i zwrócił się do niej czule: — Nie należy się nią zanadto przejmować, pani. Za kilkadziesiąt lat pewnie też będzie zrzędzić każdemu nad uchem... Ale cóż to za łzy?

Mężczyzna sięgnął natychmiast do kaftana, wyjął z niego chusteczkę i podał ją dziewczynie. Doña Maria Anna wytarła zapłakane oczy i wydmuchała głośno nos, przepraszając gorączkowo za okazywanie tak silnych emocji w obecności władcy.

— Nie, nie musi jej pani oddawać. — Król ledwo ukrył rozbawienie, gdy ta wyciągnęła do niego doszczętnie zasmarkany materiał. Nie uśmiechnął się jeszcze ani razu, choć jego oczy wydawały się wiecznie błyszczące z sympatii do oblubienicy, a ton głosu zaskakująco ciepły. — Proszę się nie obawiać. Nie musimy wcale razem tańczyć, jeśli to przyprawia panią o dyskomfort. Możemy udać, że skręciła pani kostkę. Pokażemy pani, jak to się robi...

— Zatańczmy, Najjaśniejszy Panie — przerwała stanowczo Maria Anna, badając otoczenie przestraszonym, rozbieganym wzrokiem. — Martwi mnie tylko to, co później... wieczorem.

— Doña Maria Anna... Będziemy mówili do pani doña Mariana, żeby nie nadwyrężać naszej habsburskiej szczęki tym podwójnym a, dobrze? Nie ma takiej potrzeby, by się pani czymkolwiek zamartwiała. I tak nie planowaliśmy... zbliżać się do pani... w każdym razie nie do czternastoletniej panienki, nie zdołalibyśmy... Niech się pani zadomowi, przywyknie. Poczekamy, aż będzie pani gotowa. Położymy się dzisiaj daleko od siebie, tak żeby czuła się pani bezpiecznie. Ostrzegamy tylko, że głośno chrapiemy. To najbardziej przerażająca rzecz, jakiej powinna się pani spodziewać.

Kąciki jego ust wciąż nawet nie drgnęły, natomiast oczy śmiały się tak pogodnie, że dziewczynę ogarnęło gorące jak hiszpańskie powietrze poczucie bezpieczeństwa.

Królowa Mariana wstała gwałtownie z miejsca i wyciągnęła szyję niczym ciągnące na południe żurawie, by dostrzec tę tańczącą na weselu parę, którą oglądała jeszcze przed chwilą i której mogła się przysłuchiwać. Ku swojej rozpaczy, zorientowała się prędko, że ona sama i jej mąż zniknęli gdzieś wśród tancerzy, zupełnie jakby rozpłynęli się w powietrzu. A więc to koniec tego pięknego z perspektywy czasu wspomnienia, które jak żywe stanęło jej przed oczami w dniu zaślubin syna.

— Zdawało nam się, że go widziałyśmy — wymamrotała do starej już księżnej Terranovy. — Miał taką ciepłą barwę głosu... Wyjątkowo kojącą i życzliwą, a my o tym zapomniałyśmy na tyle lat... Tak, to bez wątpienia głos ulatuje z pamięci jako pierwszy.

— Mówicie niemal tak, jakbyście go kiedyś kochały — zauważyła z pobłażliwym uśmiechem Juana.

Królowa matka zasiadła powoli przy stole, marszcząc brwi. Jej zapłakane oczy i policzki ujawniały już nie wzruszenie, lecz głęboki zawód. Straciła ich, czternastoletnią siebie i swojego małżonka, wśród wirujących na parkiecie par. Bała się, że nigdy więcej ich już nie zobaczy.

— Niech księżna nie będzie głupia. Księżna wie, jak było... Nie kochałyśmy go przecież ani trochę.

Marie Louise wyglądała tak, jakby uchodziło z niej życie. Podpierała się z obu stron na damach dworu, wchodząc do sypialni chwiejnym krokiem, z ociężałymi powiekami i wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Pozwoliła zdjąć z siebie peniuar przykrywający jej nocną koszulę, nie ruszyła jednak przy tym żadną z kończyn. Dwie kobiety musiały zatem naprowadzać jej ręce w odpowiednim kierunku, zupełnie jakby była porcelanową lalką. Nagle odżyła, uniosła w zdziwieniu brwi i rozejrzała się dookoła po nieznanym sobie pomieszczeniu z największym możliwym otępieniem.

Upewniła się, że w jej włosach znajdowała się wciąż rubinowa wstążka. Zacisnęła na niej gorączkowo palce, niczym na talizmanie, po czym położyła się powoli do łoża. Carlos zasiadł na nim niezgrabnie, podał lokajowi laskę, z trudem wyprostował nogi i przysunął się na rękach nieco bliżej środka posłania. Niebawem oboje zostali przykryci pościelą. Każdy ich ruch był czujnie obserwowany przez zgromadzonych w apartamentach duchownych, weselnych gości oraz królową matkę. W powietrzu unosiło się obrzydliwie duszące kadzidło i rozbrzmiewały coraz bardziej usypiające modlitwy. Gdy Carlos już prawie zaczął chrapać, uderzyły w niego chłodne krople wody święconej, które podziałały pobudzająco jak orzeźwiający, wiosenny deszczyk.

Pomieszczenie stopniowo pustoszało, wszelkie odgłosy milkły. Kotary łoża zostały zasłonięte. Zrobiło się dziwnie ciemno i głucho. Od czasu do czasu do uszu docierały tylko podniecone szepty tych, którzy wedle zwyczaju podsłuchiwali pod drzwiami. Król splótł ze sobą trzęsące się dłonie i popatrzył łagodnie na małżonkę.

— Woli pani leżeć po prawej czy po lewej stronie? Podobno niektórzy umieją zasnąć tylko na jednym krańcu łoża.

Marie Louise nie odpowiedziała. Uparcie trwała bez ruchu z zaciśniętymi w wąską linię wargami i martwym, obojętnym spojrzeniem wbitym w baldachim. Chyba jest jej wszystko jedno, choć wolałem i tak zapytać — pomyślał Carlos.

Minęło jakieś piętnaście minut. Mademoiselle d'Orléans osuwała się wyczerpana na poduszkę, jakby żegnała się ze światem nie na jedną noc, ale na zawsze. W międzyczasie mąż przysuwał się do niej coraz bliżej, by przyzwyczaiła się do jego obecności i nie odczuwała paraliżującego strachu. Widział, że Marie więdła podobnie jak wyrwany z żyznej ziemi kwiat. Złożył na jej czole pocałunek, gładząc ją czule po włosach.

— Czy bardzo byście cierpieli, gdybym umarła? — wydusiła niespodziewanie, dławiąc się łzami.

Carlos położył głowę na drżącej piersi królowej. Mocno chwycił jej dłoń, by nawet nie próbowała oddać się w ramiona śmierci. Choć brzmiało to paradoksalnie, wierzył, że jego najsłabszy, najwątlejszy uścisk najlepiej ochroni ją przed kostuchą.

— Czekaliśmy na ciebie całe nasze życie. Widzieliśmy cię w snach, miłowaliśmy cię, nim poznaliśmy twoje imię, walczyliśmy z chorobami, by móc cię kiedyś spotkać... Bez ciebie nie moglibyśmy już ani kochać, ani cierpieć... Gdybyś nie istniała, musielibyśmy wymyślić wszystko od nowa, a myślenie idzie osobie naszego pokroju bardzo opornie. Zlituj się zatem i nie każ nam zbyt wiele myśleć... Dzieło stworzenia jest takie trudne...

Marie Louise ścisnęła dłoń męża, rozumiejąc nagle ogrom tego, co wcześniej było przed nią zakryte. Podczas gdy on był dla niej jedynie dramatem ostatnich kilku miesięcy, ona stanowiła już element jego tożsamości. Wszystkie kropki zmierzały ku niej od lat, jej imię, choć tak długo nieznane, było wpisane w każde równanie jego życia. Gdyby nagle zniknęła, Carlos nie znalazłby nic, czym można by ją zamienić.

Chwilę później podjęła ostateczną decyzję. Wstała z łoża i zdecydowanym krokiem podeszła do okna. Włożyła do ust dwa palce, po czym zwróciła całą zawartość żołądka, w tym przedawkowane laudanum.

— A więc z litości dla mnie wybierasz życie? — zapytał, powoli się do niej zbliżając.

— Póki to my nie wybierzemy, co się dzieje, wszystko może wydarzyć się naraz.

Carlos zamknął Marie w szczelnym uścisku. Był jej wdzięczny, że zgodziła się dać mu szansę. Nie wiedział, ile czasu stali tak przy oknie, wtulając się w siebie nawzajem i obserwując wędrujące na niebie gwiazdy oraz leżącą poniżej treść żołądkową. Nie miał wątpliwości, że jego żona była najpiękniejsza na świecie, nawet kiedy wymiotowała. Oboje zapomnieli o tym, co się wydarzyło, by móc otworzyć się na to, co dopiero miało mieć miejsce.

Ich oddechy stawały się coraz spokojniejsze. Przynajmniej do momentu, gdy wiedziony jakąś nieznaną mu wcześniej potrzebą, Carlos zaczął składać na jej szyi namiętne pocałunki. Pragnął czegoś z całej siły, ale nie wiedział, czego. Przecież trzymał już w ramionach ukochaną, a mimo to jego ciało zalewała wciąż podejrzana fala gorąca. Kwadrans później położyli się na powrót do łoża. Jego żądza tego niezdefiniowanego przedmiotu jedynie wzrastała. Opowiedział o tym Marie Louise, lecz ona tylko popatrzyła na niego skonfundowana. Zamknęła oczy, zbliżyła się do męża i wyszeptała speszona:

— I tak prędzej czy później będzie trzeba to zrobić. Miejmy to już za sobą. Czyńmy to, co do nas należy, skoro masz na to taką ochotę.

[1] Por el amor de Dios... Mi señora, no estamos en París! – Na miłość Boską! Moja pani, nie jesteśmy w Paryżu!

[2] ¡Su majestad! – Wasza Wysokość!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro