Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18. Czarne słońce

Real Alcázar de Madrid, luty 1689

Pani Álvarez zdążyła już odnieść wrażenie, że przeszłość o niej zapomniała. Aż tu nagle runęła na nią całym swoim mroźnym, sypkim ciężarem jak strącony z gałęzi śnieg i bezlitośnie wdarła się pod kołnierz. Wkrótce pozostawiła po sobie tylko lodowatą wodę wijącą się wzdłuż kręgosłupa parzącymi z zimna strużkami.

Minęło tak wiele lat, odkąd ostatni z podążających za Gabrielą cieni zbłądził, gdy za którymś z zakrętów niespodziewanie wypaliły się resztki światła. Szybko zrozumiała, że człowiek może pozbyć się własnego cienia tylko wtedy, jeśli sam zajmie jego miejsce i przyjmie rolę bezszelestnie przemykającego za ludźmi widma, zobojętniałego na losy innych. Wyblakły Alcázar dawał jej więc schronienie, a mrok witał ją z otwartymi ramionami, błogosławiąc promieniami czarnego słońca.

Ciemność zwykła jednak gasnąć, ilekroć señora Álvarez zbliżała się do Marie Louise. Jedenastego lutego po raz pierwszy od długich miesięcy wybierały się na wspólną przejażdżkę — tylko we dwie. Zrobiło się nieznośnie jasno, zdecydowanie za jasno jak na żałobny piątek. Śnieg odbijał spotęgowaną bielą każdą docierającą doń wiązkę światła, zapisywał chrupiącym skrzypieniem koordynaty każdej stąpającej po nim istoty. Opuściwszy swój zacieniony azyl, Gabriela czuła się nieswojo pod tak skrupulatnym nadzorem zimy.

— Jaka to szkoda, iż nie możemy jechać razem z Carlosem. Że też musiał akurat zachorować — mruknęła Marie. Jej odziana w beżową rękawiczkę dłoń pomachała spoglądającemu zza okna mężowi. — Powietrze jest dziś tak przyjemnie siarczyste. Aż ma się ochotę łykać je na zapas.

Pani Álvarez jedynie wzdrygnęła się na te słowa. Mróz od dłuższej chwili szczypał ją w policzki i przyprawiał palce o mrowienie, ale te jego żałosne próby wychłodzenia ciała nie mogły konkurować z ostrym jak sztylet zimnem niewiadomego pochodzenia. Jakaś inna siła, prawdopodobnie przeszłość śledząca swą ofiarę po zdradzieckich śladach na śniegu, wniknęła jej pod skórę i pozamieniała kości w sople lodu. Szósty zmysł prześlizgnął się po zamarzniętej tafli wody, po czym szepnął Gabrieli na ucho, że zza malowanej szronem szyby spoglądał ktoś jeszcze.

W rzeczy samej, to Mariana uśmiechała się doń bez cienia ciepła z rozgrzanego wnętrza pałacu. Wyglądała przy tym nie jak królowa Hiszpanii, ale jak królowa zima. Aż dziwne, że nie rozpuściła się pod wpływem trzaskającego za nią ognia. Albo że wszystko, co wkrótce miało podjąć doroczną próbę wiosennego rozkwitu, nie porzuciło tego zamiaru i nie obumarło od samego jej wejrzenia.

A więc to stąd ten chłód, który wcześniej ogarnął Gabrielę.

Nie mogła oderwać wzroku od Austriaczki, zupełnie jakby ta przemieniła ją w przyprószony śniegiem posąg niezdolny do drgnięcia bez pozwolenia swojej pani. Takie stwierdzenie nie byłoby nawet dalekie od prawdy. Señora Álvarez wiedziała, że przyszło jej stąpać po cienkim, madryckim lodzie. Jeden nieostrożny krok, a lód natychmiast się pod nią załamie.

Ale przecież ludzie o silnym instynkcie przetrwania nie mieli się zwykle czym przejmować. Dla osób umiejących zadbać o swój los gwiazdy zawsze układały się pomyślnie, wiatr dmuchał tylko w dobrą stronę, a morza okazjonalnie rozstępowały się na prostej drodze. Taką też drogą podążała Gabriela, przeskakując co prawda porozrzucane tu i ówdzie kłody, ale konsekwentnie spadając na cztery łapy. Gdy z zimną krwią posyłała na śmierć inkwizytora lub któregoś z kolei męża, powinna była wszak prędzej czy później zginąć — za każdym razem decydowała jednak inaczej.

— Jedźmy już, jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem — poleciła królowej, dosiadając rumaka.

W przypadku pani Álvarez nie dało się uciec przed ciemnością, ale taka była już kolej rzeczy. Noc zdaje się nie mieć końca, kiedy każdego dnia na nowo wstaje czarne słońce.

— Jak to? Nie czekamy na resztę? — zdziwiła się Marie Louise. Niewiele myśląc, wypiła ostatni przed wyjazdem łyk wina i ruszyła w stronę swojego konia.

Zatrzymała się w połowie drogi, jakby przypomniała sobie o czymś bardzo ważnym. Odwróciła głowę ku wciąż stojącemu w oknie Carlosowi, przycisnęła koniuszki palców do spierzchniętych od mrozu warg i posłała mężowi ostatni pocałunek. Miała nadzieję, że poniesie się on do adresata na uciekającej z ust parze, ogrzany jej własnym oddechem.

Natychmiast poczuła na twarzy otulające ciepło złocistych promieni. Marie zaśmiała się na oślep. Wśród rażącej ją coraz intensywniej śreżogi nie sposób było dostrzec nawet tak intensywnego ognia, jaki palił się wówczas w oczach króla. Musiała zadowolić się jedynie pocałunkiem słońca i świadomością, że cokolwiek by się nie wydarzyło, gdzieś po drugiej stronie, za tą cienką woalką ze świetlistej mgły, oczekiwał jej ukochany.

— Nie dziś — odparła sucho Gabriela, patrząc wszędzie tylko nie na królową. — Z tego, co słyszałam, twoje francuskie panny zostały wezwane do doñy Mariany. Straż musi nam więc wystarczyć. Na szczęście nie wybieramy się daleko, na pewno nie w taką pogodę. Dlatego lepiej jedźmy, zanim znów zacznie śnieżyć.

Wyraz mistycznej rozkoszy natychmiast spłynął z oblicza Marie Louise.

— Wezwane? Ach, tak! Jaśnie Pani będzie je zatem przesłuchiwać pod moją nieobecność! Podpyta, czy jest jeszcze sens płacić za utrzymanie tej orleańskiej dziewicy czy tam dziwki — w zależności od wierszyka. Mniejsza o to, mniejsza nawet o tę godną śmiechu rozbieżność między jedną a drugą. Razem ze mną i z Carlosem w alkowie jest też przecież cała Hiszpania. A moja umiłowana teściowa zachowuje się z taką wrażliwością, jakby nigdy nie była sama na moim miejscu.

Nie rozumiała ani kolejnej intrygi królowej matki, ani powodu, dla którego głos załamywał się jej dziś bardziej niż zwykle, zupełnie jakby ktoś co jakiś czas odcinał dopływ powietrza. Wiedziała za to doskonale, skąd wzięła się nagła fala gorąca, która zalała całe jej ciało. Czyżby przebiegła Habsburżanka zauważyła podejrzanie częste wycieczki synowej do Argandy del Rey?

— Zapewne chciała po prostu usłyszeć od twoich dwórek, czy stosujesz się do zaleceń medyków. Wątpię, by sprawa dotyczyła czegoś innego, bo i o co by mogło chodzić?

Marie Louise nie odpowiedziała. Dosiadła konia i wycięła naprzód kłusem, nim zdążyła porządnie usadowić się w siodle. Nie wiadomo, kiedy spojrzenie pani Álvarez ostatecznie przestało sprawiać jej rozkosz, a ucieczka spod tych badawczych ślepi stała się priorytetem.

Gabriela zrobiła z kolei to, co od początku ich znajomości wychodziło jej najlepiej — pomknęła za nią bezrefleksyjnie jak cień.

Po dłuższym czasie, który w upartym milczeniu zdawał się ciągnąć całą wieczność, przekroczyły ogołocone z liści bramy lasu. Gdziekolwiek sięgnęło się wzrokiem, wszystko tonęło w cichej, puszystej bieli. Można było wręcz odnieść wrażenie, że cały las, od czubków stojących na warcie srebrnych iglaków aż po przygniecioną iskrzącym śniegiem ziemię, był jedną wielką kartką papieru gotową do zapisania na nowo. Wystarczyło tylko, by ktoś z obecnych miał odwagę musnąć tę biel kropelką atramentu i zmącić tę ciszę choć jednym słowem, a już mógłby napisać inne, lepsze zakończenie.

Jeźdźcy prowadzili jednak konie po z góry zaplanowanych szlakach. Chociaż orszak pozornie brnął po dziewiczym, nieprzetartym śniegu, obrana przezeń droga nie miała w sobie bodaj nic nieznanego. Nie sposób dotrzeć do innego miejsca, jeśli podąża się wciąż tymi samymi ścieżkami. Nie sposób, by cokolwiek skończyło się inaczej, kiedy każdy ze strażników dworskich dam był jednocześnie strażnikiem tajemnicy, z której sprawę zdawała sobie tylko jedna z nich.

— A teraz powiedz mi szczerze, Gabrielo. Co reina madre chce osiągnąć, pozbywając się mnie dzisiaj z pałacu? — podjęła słabszym głosem Marie Louise. — Zastanawia mnie, dlaczego nie zapytała właśnie ciebie, jak wywiązuję się z małżeńskich obowiązków. Przecież niemal nie odstępujesz na krok doñy Mariany oraz jej austriackiej świty. Twoje słowo by im wystarczyło. Czyż nie chodzicie wszędzie parami jak jakieś nieszczęścia, tak jak i my zwykłyśmy jeszcze niedawno chodzić?

Podobne oskarżenie z pewnością powinno odebrać oddech Gabrieli, a nie Mademoiselle d'Orléans. Tymczasem wypowiedzenie tych słów kosztowało ją znacznie więcej, niż sobie to uprzednio oszacowała. Płuca królowej Hiszpanii zapłonęły pragnieniem powietrza, wszelkie pokłady sił odpłynęły zaś z kończyn i zaczęły zaciskać się w węzeł w okolicy podbrzusza.

Źrenice w jej przekrwionych oczach rozszerzyły się wyraźnie, choć dookoła panowała nieznośna jasność. Popatrzyła na Gabrielę w niemym przerażeniu.

Niewątpliwie w Marie Louise było już coś z bystrości zwierzęcia świadomego jakąś nadprzyrodzoną mocą, że prowadzi się je na ubój.

— To bardzo proste. Jej Wysokość wie, że mi nie ufasz. Teraz wolisz trzymać się ze swoimi paryskimi panienkami i Terranovą, co stanowi dość osobliwe połączenie — wyrecytowała bez zająknięcia pani Álvarez. Żaden mięsień na jej twarzy nie drgnął bez potrzeby, żadna iskierka nie zapaliła się mimo woli. — I jak podoba ci się stronnictwo tej starej szarlatanki?

Marie czuła, że jej własne ciało zaczynało ją zawodzić. Boleśnie intensywna biel śniegu przypominała coraz bardziej jarzącą się z białości plamę, przesuwającą się góra-dół między stożkami postawionych na baczność końskich uszu. Gdyby nie oślepiający promień nagłego oświecenia, który spadł na nią jak piorun, orleańska księżniczka zaczęłaby się modlić, by ktoś zgasił to jaskrawe słońce lub przynajmniej podmienił je na czarne.

— To w Madrycie były jakieś stronnictwa? — rzuciła w najbardziej pogardliwy sposób, na jaki było ją stać. Z wojowniczym świstem podobnym do przecinającej niebo strzały wywalczyła dla siebie kolejny głęboki oddech. — Jak rozumiem, trafiłyśmy do przeciwnych.

— Każdy trafił do takiego, jakie sam sobie wybrał.

— Ja nie dokonywałam... ż-żadnych tego typu wyborów, Gabrielo.

Królowa zaniosła się kaszlem. Odkąd przekroczyła granicę z Hiszpanią, wiedziała przecież, że póki człowiek sam nie wybierze, co się dzieje, podejmuje ryzyko, iż wydarzy się wszystko naraz. Tak jak tego śnieżnego, odartego z kolorów dnia, w którym istotnie zadziało się wszystko jednocześnie. Tak jak w tej chwili, która biegła za szybko, by czas pomalował ją na jeden z wielu odcieni świata.

Mademoiselle d'Orléans stopniowo wiotczała w siodle. Nie potrafiła już określić, czy konie wciąż parły naprzód. Nie była nawet w stanie powiedzieć, czy aby na pewno jej wnętrzności skręcały się w agonii, a ona sama zbliżała się do końca tej nieskończonej, jasnobiałej drogi, krztusząc się własnymi płucami. Wiedziała jedynie, że powinna jechać dalej. Tak właśnie kazały jej postępować wszystkie uśpione przez dwadzieścia sześć zim instynkty ze świata duchowego. Z poczuciem rozpaczliwej bezsilności wplotła więc palce w grzywę swojego wierzchowca i chwyciła się go jak resztek tlącego się w niej życia.

Obiecała sobie, że umrze godnie. Tylko śmierć godna królowej Hiszpanii zdawała jej się właściwa po nie tak właściwym, nie tak królewskim i nie tak hiszpańskim życiu. Musiała jednak płakać, na rzęsach przysiadły jej bowiem lodowate igiełki rzeźbione z łez. Ale czyż to nie była jedna z najbardziej hiszpańskich rzeczy — ten cichy, dla nikogo niewidoczny płacz?

Wtem jej zmysły wyostrzyły się, rozpoznawszy wśród bezkształtnej bieli rubinową wstążeczkę ciągnącą się za nią po śniegu. Marie Louise ledwo trafiła dłonią do warg, po czym zaskomlała na widok śladu krwi na beżowej rękawiczce. Naraz ogarnął ją paniczny, zwierzęcy strach i kazał wbrew rozsądkowi walczyć o każdy oddech pomimo metalicznego posmaku zalewającego usta.

— Doña Mariana zna twoją tajemnicę. Widziała cię w Argandzie del Rey, kiedy sama pojechała spotkać się z cesarzem Leopoldem. Być może mogłabym ci pomóc... Problem w tym, że królowa matka zna też wszystkie moje sekrety — stwierdziło bez cienia żalu pobliskie echo, które zdawało się teraz takie odległe. — Zrozum więc, to mogłaś być albo tylko ty, albo i ja i ty.

— I p-pomyślałaś... że r-równie dobrze... mogłabym to być po prostu ja.

W Gabrieli Álvarez na próżno było doszukiwać się współczucia. Mademoiselle d'Orléans nie umiała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszała cokolwiek podobnego w głosie tej przedziwnej kobiety, którą z niewiadomych powodów tak sobie umiłowała. Zdrada z jej strony, jakkolwiek bolesna, nie była więc zaskoczeniem — była koniecznością.

— Tak właśnie pomyślałam. Wybrałam po prostu ciebie — przyznała Gabriela. — Nasze drogi nareszcie się rozejdą. Ruszymy w dwie różne strony. Ty w górę, ja w dół... Mam nadzieję, że nie będziesz mi mieć tego wszystkiego za złe. Widzisz... jestem tylko twoją przewoźniczką na drugi brzeg rzeki. Tylko niewiastą, która stara się zrobić wszystko, aby przetrwać.

— Dla mnie... nie j-jesteś niczym w-ięcej... niż morderczynią.

Marie Louise nie dostrzegała już nawet konturów ludzi. Beżowa rękawiczka, którą maniakalnie ocierała krew sączącą się z ust, stała się cała czerwona, ale dla niej wypłowiała jak cała reszta. Gdy jednak pani Álvarez odwróciła głowę w stronę dawnej przyjaciółki, ta natychmiast poczuła na sobie jej spojrzenie. Wśród morza płynnej, mlecznej bieli żarzyły się dwa czarne punkty niby skupiska ogromnej energii. Najczystsza forma duszy Gabrieli patrzyła na konającą przez dwoje oczu przypominających dwie czarne gwiazdy.

— Masz takie smutne oczy — wymamrotała Marie. — Zupełnie jakby widziały same smutne rzeczy.

Czarne słońca zaświeciły na te słowa tak silnie, że zapadł zmrok.

A potem zgasły i nie było już niczego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro