Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. Kochankowie (VI)

Arganda del Rey, wrzesień 1688

Dzwony biły na pogrzeb lata. Przebrane w żałobne barwy chmury spieszyły na pochówek, przepychając się przed matowiejący brylant słońca. Pozbawione jego ciepła kolejne połacie zieleni gasły więc pod przykryciem zarzucanego coraz dalej całunu mroku, nacierającego na jaskrawobiałe prześwity jak płynąca po piasku fala. Na ostrej granicy wstęgi światła kłusowały dwa konie, świadome skradającego się od tyłu tsunami ciemności, a jednak zawzięcie biegnące naprzód w nadziei na niespodziewane przejaśnienie.

Jeźdźcy także pragnęli za wszelką cenę uciec przed chłodnym preludium zimy, która despotycznie wykluczyła jesień z kwartetu pór roku. Czy w Hiszpanii będzie jeszcze kiedykolwiek złoto, czy skradzione z Ameryki kruszce będą musiały wystarczyć? W razie gdyby zima miała nigdy nie przeminąć, Carlos i Marie Louise rozkoszowali się ostatnimi blaskami lata, ostatnimi przebłyskami wśród kładących się na ich szczęściu, coraz głębszych cieni.

— Księżna Terranovy padnie na zawał, jeśli cię tak zobaczy — zaśmiał się król na tyle promiennie, na ile pozwalała mu zaciśnięta szczęka. — Mówi się, że do Hiszpanii przyjechały jej dzieci. Przynajmniej będzie miał ją kto łapać, jak zemdleje z oburzenia.

W zarumienionych z radości policzkach Mademoiselle d'Orléans ukazały się niewielkie dołeczki, po czym zginęły wśród burzy rozwianych włosów, okiełznanych jedynie symbolicznie pojedynczą wstążką. Wykonane z rana eleganckie upięcie nie wytrzymało podmuchów podróżującego w stronę Wersalu wiatru, natarczywości spragnionych dotyku gałęzi i pełnego młodzieńczej werwy cwałowania po lasach. Jadąc wyciszającym kłusem u boku męża, Marie prezentowała zatem z dumą wyjątkowo nieprzyzwoitą, a zarazem wyjątkowo francuską fryzurę, którą w jej ojczyźnie spopularyzowała z kolei Marie Angélique de Fontanges — zresztą w identycznych okolicznościach. Ona także wracała z przejażdżki w improwizowanym uczesaniu i także miała sobie za towarzysza umiłowanego monarchę.

— Nie doceniasz naszej drogiej Juany. Żyje już tak długo, że z pewnością widziała obrazy daleko bardziej mrożące krew w żyłach niż nieudolną próbę odtworzenia fryzury à la Fontanges. Chociażby dekolt mojej francuskiej sukni ślubnej albo trzykrotnie przeżuty przez Señoritę kawałek La Gazette, którą czytałam przy unoszącym się z cygara dymie... A dziś zobaczy tego jeszcze więcej.

— Nie dawałaś jej chwili wytchnienia, szczególnie podczas swoich pierwszych miesięcy w Madrycie. Jakże to było niedawno i dawno zarazem — wspominał z rozrzewnieniem król. — Im dłużej chodzę po tym świecie, tym śmielej zaczynam wątpić w linearność czasu. Zwłaszcza wtedy, gdy zdaje mi się naraz, że nasza historia rozpoczęła się bodaj wczoraj, a jednocześnie trwała od zawsze... To musi być coś na kształt cyklicznie budzącego się do życia i umierającego mitu. Nie sposób bowiem kochać tak żarliwie kogoś, kogo dopiero co się spotkało, oraz pamiętać go nadal tak żywo, jeśli zna się go tylko z mglistej wieczności.

Konie zwolniły do stępa. Słońce jeszcze przez chwilę błogosławiło kochankom, po czym pobiegło dalej, aby świecić nad tymi, którzy nie rozumieli wciąż wielkich arkan miłości. Skąpana w nagłym mroku Marie Louise złapała Carlosa za rękę, jak gdyby podświadomie szukała ciepła podczas rytuału przejścia w ostatnią, najmroźniejszą z pór roku. Spletli ze sobą palce w ciasnym uścisku, próbując stworzyć więzy zdolne połączyć ich w jedność w każdej z możliwych rzeczywistości. Jak na przepełnionym aniołami niebie, tak i na rojącej się od węży ziemi.

— Nie wiem, co było przed nami, ani co będzie po nas. Jedno wiem jednak na pewno: skoro wyruszyliśmy w tę podróż razem, musimy ją też razem zakończyć — podsumowała Marie, ściskając wątłą dłoń męża.

Na odartej z resztek urody twarzy tej, która niegdyś była zjawiskową Mademoiselle d'Orléans, jaśniał ładny w swojej szczerości uśmiech. Niepełna dekada w Hiszpanii podkrążyła jej oczy, zmatowiła i przerzedziła lśniące włosy, zmieniła ponętne kształty na wzdętą, niezdrowo pulchną sylwetkę. Ociężała, zszarzała i apatyczna, stała się najzwyczajniej w świecie pospolicie brzydka, a wszystkie te zwiewno-śliczne niewiasty, które zwykła bez wysiłku przyćmiewać swoim blaskiem, teraz skrzyły się przy niej eterycznym powabem, jedna bardziej nimfia od drugiej.

Carlos nie udawał ślepego na stan królowej. Żałował, że jej piękno odpłynęło tak szybko i bezpowrotnie, zabrane strumieniami nerwowo rwącego potoku zamiast leniwie wijącej się rzeki czasu. Z drugiej strony wiedział, że i tak wszystko płynie. Tak jak księżniczki na Wyspie Bażanciej płynęły w charonowych łodziach.

Nie wątpił, iż tamtego dnia, na granicy dwóch światów, pokochał Marie Louise na zawsze, a jednocześnie zaakceptował, że nie zawsze będzie ona jego Marie Louise.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, ma belle, że nie musisz stawać się kimś, kim nigdy nie chciałabyś być? Ani pozostawać dłużej taką, jaką już być nie potrafisz?

Mademoiselle d'Orléans obdarowała go nieco intensywniejszym spojrzeniem niż zwykle. Jej przekrwione oczy, ze źrenicami zwężonymi jakimś nowym, wymyślnym otępiaczem, spoczęły na sylwetce małżonka w wyjątkowo obecnym wyrazie. Zupełnie jakby patrząca przez nie na świat, zmęczona tym żałosnym wcieleniem dusza dostrzegła nagle coś poruszająco pięknego i jakby paradoksalnie tym poruszająco pięknym elementem był Carlos.

Czyż potężny duch drzemiący w więdnącym ciele Marie nie miał jednak racji? Oto jawił się przed nią bodaj jedyny na tym okrutnym świecie mężczyzna z wielkiej dynastii, który nie posługiwał się swoją żoną, aby cokolwiek zdobyć. Wręcz przeciwnie, posługiwał się absolutnie wszystkim, żeby zdobyć właśnie ją.

— Nie zdołałabym ci się odpłacić za całe dobro, jakie mi okazałeś, nawet gdybym miała żyć wiecznie. Pozwól mi więc rzucić choć jedną monetę na moją stronę szali, żeby nie była pusta... Pozwól mi to zrobić, dając ci dziecko. Jeśli tylko nie zmieniłeś zdania i wciąż podtrzymujesz swoją zgodę na to, co nieuniknione, pragnę wyświadczyć tę przysługę i tobie, i Hiszpanii.

— Twoja szala nie jest pusta — zaprotestował Carlos. — Ciąży na niej wszystko to, co złożyłaś dla mnie w ofierze. Leżą tam piękne francuskie suknie, leży pałac w Wersalu, leżą te radosne wspomnienia, które mogłaś przeżyć, a które przeżył za ciebie ktoś inny. Dzieci, które byś miała, lud, który by cię miłował, twoja uroda, twoje zdrowie, dekada z twojego życia. Na mojej szali znajduje się tylko miłość. Ja nie musiałem poświęcić nic, żeby cię kochać.

— Mój najmilszy, nie po to biorę cię na spotkanie z tym... mężczyzną, byś porównywał teraz wagę naszych małżeńskich poświęceń i przekonywał mnie, że jestem dla ciebie wartościowa i bez dziecka. Chcę się tylko upewnić, czy aby na pewno pojmujesz następstwa tego, na co się piszesz, czy aby na pewno nie pęknie ci serce. Cała reszta, łącznie z samym Bogiem, nic mnie nie obchodzi. Modliłam się już zbyt wiele i do niego, i do całego dworu z twoją matką na czele. Teraz pomodlę się ten jeden raz do siebie, biorąc sprawę hiszpańskiej sukcesji we własne ręce. I tylko ty możesz mnie przed tym powstrzymać... bo tylko ty naprawdę się o mnie troszczyłeś.

Marie Louise ścisnęła boki konia. Niektórzy ludzie tak długo czołgali się w stronę swojego przeznaczenia, że poczuwszy na skórze pierwsze chłodne powiewy śmierci, mogli już ku niemu jedynie galopować na złamanie karku.

Arganda del Rey zagalopowała więc i przed oczami Carlosa. Od razu zakręciło mu się w głowie. Dynamicznie migające z końskiego grzbietu obrazy nabrały takiego tempa, że zamiast konsekwentnie posuwać się naprzód, rozpędziły się wystarczająco, by kilkukrotnie wrócić do punktu wyjścia. Wreszcie zapętliły się w jakimś dziwnym bezczasie między początkiem a końcem, między przyczyną a skutkiem, gdzie nikomu i niczemu nie przypisano należytego mu miejsca. Prawdziwe sceny z przeszłości wymieszały się z alternatywnymi scenariuszami, z niewypowiedzianymi myślami i obawami przebywających tu dusz, a prawa przyrody stały się równie symboliczne co sama przestrzeń tej pozaziemskiej enklawy.

Carlos wstrzymał oddech z wrażenia. Po przylegającym do murów posiadłości drzewie wspinał się Felipe IV, przyodziany w krwisty kaftan wyszywany srebrnymi nićmi oraz graniczącą z głupotą odwagę. Wyczynom króla z rozczuleniem przyglądała się donna Giovanna, obojętnie głaszcząc po grzywie wystającego z okna komnaty lwa, który przypałętał się tu z jeszcze innej bajki. Kiedy z czarnego nieba trzasnął w budowlę świetlisty piorun, wychyliła się z łagodnym zaciekawieniem, przytrzymując opleciony warkoczami wieniec laurowy. Felipe niestrudzenie kontynuował wspinaczkę, jak gdyby podobne sytuacje nie były na hiszpańskim dworze niczym nadzwyczajnym, jak gdyby każdego dnia pod naporem żywiołu runęła tu jakaś wieża.

Koń Carlosa podjechał bliżej zupełnie niewzruszony. Ledwie oderwany od stronic Boskiej Komedii Baltasar ziewnął przeciągle i łaskawie podniósł spojrzenie na chylący się ku upadkowi pałac. Zacisnął palce na trzymanym w prawej dłoni mieczu i kołyszącej się w lewej wadze — wyglądał trochę jak Salomon zdolny wydać sprawiedliwy wyrok, nawet przecinając dziecko wpół. Szala z grzechami dynastii poszybowała z hukiem ku ziemi i roztrzaskała się na drobne kawałeczki. Książę pokornie zaakceptował ten osąd. Nie cofnął się przed lecącymi w jego stronę kamieniami, które zdążyły już pogrążyć go w złowróżbnym mroku. Przyzwyczajony do takiego obrotu zdarzeń ojciec i tak nie zauważy, że śmierć zebrała kolejne żniwo.

Na razie kostucha wylegiwała się jednak w złotym zbożu, próbując zapleść zlewające się z nim włosy Marii Anny. Mała arcyksiężna patrzyła na swoją przyszłość w starannie wypolerowanym ostrzu kosy. Leniwymi ruchami, trochę od niechcenia, zbierała kule ognia, spadające z płonącej wieży pod postacią orzeźwiającego deszczu. Formowała je w gwiazdy, nawlekała na cieniutką nić, po czym układała w koronę. Wiedziała już, że kiedyś będzie królową, a roztropne królowe musiały wszak przyjaźnić się ze śmiercią i zawczasu przygotować dla siebie godną wyprawę do trumny.

Carlos powiódł wzrokiem w poszukiwaniu Marie Louise. Jej sylwetka stopniowo wyłaniała się z chmur opadającego po katastrofie pyłu. Mademoiselle d'Orléans uśmiechała się do męża rozświetlona obfitymi strugami ognistej ulewy niby wirującym w powietrzu, niegroźnym stadem świetlików. Łapała krople płomieni do srebrnego dzbana, a potem bezskutecznie usiłowała nalać z pustego i napoić spragnioną, bezpłodną ziemię. Zboże, zamiast budzić się do życia, płonęło pod jej nogami. Z tym symbolicznym obrazem upadającego imperium w tle, na gruzach dawnej świetności, było jej niezwykle do twarzy.

— Podjąłeś decyzję? — zapytała. — Księżna Terranovy już tu jest... wraz z nim. Widziałam ich.

Uniosła delikatnie spódnicę i ruszyła w stronę małżonka. Carlosowi zdawało się jednak, że brnęła nie przez błota, a przez ciała tych, którzy runęli z trafionej piorunem wieży. Niemal słyszał chrupiące pod jej obcasami kości. Oto jak razem bezcześcili pamięć budowniczych wielkiej dynastii, zamierzając rozcieńczyć ich szlachetną krew. Co pomyślałby o nim ojciec, gdyby dowiedział się, że na tronie zasiądzie nie jego wnuk, a co najwyżej jakiś bękart orleańskiej księżniczki?

Nie zważaj na nic. Idź dalej. Nawet po trupach. — Rozeszło się z jego wnętrza pod postacią niewerbalnej, choć dziecinnie prostej do zrozumienia energii.

Spojrzał po raz ostatni na Marie Louise. Wszystko w niej krzyczało, że nie zniesie więcej bezczynności. Jeśli jeszcze raz ktoś powiedziałby o niej królowa dziewica albo puta francesa, zabolałoby ją to bardziej niż dwunastogodzinny poród. Jako mąż musiał chronić ją od podobnych okrucieństw, a skoro sam nie mógł doczekać się z nią następcy, należało uciec się do podstępu.

— Nieważne, kto powoła to dziecko na świat. I tak będzie nasze. Moje i twoje. Nikt ani nic nie zdoła tego zmienić — zapewnił.

Ostrożnie wykonał ku niej kilka pierwszych kroków, początkowo starając się nie nastąpić na żadne zwłoki. Szybko okazało się jednak, że im dalej sięgał wzrokiem, tym gęściej ścieliły one ziemię. W końcu stały się jedyną możliwą drogą naprzód, jedynym mostem oddzielającym stare od nowego. Chociaż Carlos wiedział, że ta ścieżka ze szczątek przeszłości istniała tylko w jego wyobraźni, kroczył po niej z trudem. Gdy dotarł już do Marie Louise, jej obecność dodała mu otuchy i bez wahania, wspólnymi siłami, zaczęli wspinać się na górę z ciał przodków, zostawiając na dole wszystko to, co było wcześniej.

Nieopodal szczytu wielkiego, zbiorowego grobu minionych lat z obrzydzeniem uczepił się utuczonego cielska pewnego inkwizytora, któremu z brzucha sączyła się krew. Potem król podciągnął się po kolei na kilku mężczyznach i kobietach o habsburskich rysach. Wzdrygnął się, kiedy naraz otworzyli szeroko oczy, rozchylili wargi i zaczęli śpiewać coś o dzieciach Escorialu cieniutkimi, piszczącymi głosami, przypominającymi nieco płacz niemowląt. Następnie przepłynął przez morze, ludzkie morze, które zalewało za jego życia madryckie pałace — jedni z rozpoznanych przez niego dworzan zawsze rzucali mu cukierki, inni posępne, zaniepokojone spojrzenia.

Aż wreszcie złapał za ramię swojego własnego ojca. Felipe zastygł w szczerym, pośmiertnym uśmiechu. Być może dlatego, że znów trzymał za rękę ukochaną córeczkę, Margaritę Teresę, a może dlatego, że uwolniwszy się od wymagań świata materii, wreszcie wolno mu było szczerze się roześmiać. Carlos chciał zatrzymać się przy nim na dłuższą chwilę, ale jakaś troskliwa, ciepła energia pchała go dalej.

Wyżej. Wspinaj się po drabinie z naszych ziemskich powłok. Zdepcz nasze błędy, a z nas samych stwórz fundament, na którym zbudujesz się na nowo.

Usłuchał. Odepchnął zmiażdżone stertą gruzu skrzypce Baltasara, chwycił znajdującą się ponad nim żeńską istotę i już prawie wczołgał się na sam szczyt olbrzymiej góry wszechczasu, gdy niechcący obrócił głowę niewiasty i z przerażeniem dostrzegł jej twarz.

Niemalże odskoczył. Jego nogi ześlizgnęły się z czyjegoś karku i zawisły bezwiednie w powietrzu. Do oczu napłynęły mu łzy, a przez ciało przebiegł promieniujący ból rozchodzący się od barków, którym nagle kazano podźwignąć całą sylwetkę, a może i całą Hiszpanię. Przez moment rozważał rzucenie się w tył. Zanim jednak zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, coś mocno szarpnęło go w górę. Chwilę później znajdował się już w bezpiecznych ramionach Marie Louise.

— Stanowczo nie powinieneś spacerować bez laski! Boję się, że kiedyś upadniesz i zrobisz sobie krzywdę — skarciła go łagodnym tonem, po czym delikatnie pociągnęła za sobą. — Chodźmy, czekają na nas!

Carlos odwrócił się i zauważył z ulgą, że gruzy starego świata zniknęły razem z grającymi w nim niegdyś aktorami. Poczuł, jakby właśnie wydostał się z ciemnego, głębokiego dołu. Z zasadzki, w którą wiele lat temu złapał go polujący na Habsburgów los-myśliwy. Jak cudownie było znów widzieć światło dnia i oddychać świeżym powietrzem pozbawionym wilgotnej zgnilizny.

— Bez względu na to, co się dalej wydarzy, czuję, że nasza dynastia narodziła się dziś na nowo.

Oparł się na Marie Louise i razem ruszyli w stronę ludzkich figur majaczących w oddali.

Zatrzymali się przed starym drzewem, którego gałęzie pięły się dumnie po murach posiadłości, to zaglądając do okien, to wijąc się coraz bliżej nieba. Pod baldachimem z szumiących liści stała wyprostowana jak struna Juana de Terranova w czarnej jedwabnej sukni z tradycyjną spódnicą typu guardainfante. Kiedy wiatr rozchylał listki i dopuszczał do niej na audiencję pojedyncze promienie słońca, natychmiast rozbłyskiwały złote nici zdobiące baskinę misternymi haftami ukazującymi herby Sycylii, Kastylii, Leónu i Aragonii. Jej grzebień w kształcie okrętu przytrzymywał mantylę [1] z koronki sprowadzanej z Nowej Hiszpanii, a całości dopełniały zamykające przestrzenie między rękawami broszki — dwugłowe, cesarskie orły gotowe w każdej chwili poderwać się do lotu.

W przeciwieństwie do nich księżna Terranovy nie zamierzała nawet drgnąć. Tkwiła zwrócona tyłem do króla, królowej i przyprowadzonego przez siebie na spotkanie mężczyzny. W wyciągniętej dłoni trzymała jednak lusterko, za pomocą którego uważnie obserwowała całą scenę, zupełnie jakby Marie Louise zmarniała na tyle, że stała się mityczną Meduzą, zdolną przemienić człowieka w kamień samym spojrzeniem.

Na widok swojej podopiecznej Juana zwyczajowo zmarszczyła czoło. Obudziła się w niej już nie dusza dziedziczki rodu wielkich konkwistadorów, a odpowiedzialnej za wszystkich zarządczyni dworu.

— Włosy się upina. W przeciwnym razie przypominają ogon kundla — upomniała, na co Mademoiselle d'Orléans zarumieniła się całkiem ładnie jak na niewiastę, którą życie tak bezlitośnie odarło z urody.

— Kto wie? Może przy odrobinie szczęścia wprowadzę modę na fryzurę à la Fontanges.

— Wątpię — odparła księżna dziwnie czułym, pozbawionym złośliwości głosem. — Ale próbuj, ptaszynko, próbuj. Ja jestem już za stara, żeby ci czegokolwiek zabraniać. Ludzie i imperium przekwitają na moich oczach... Gdybyś mogła wiedzieć, jak kiedyś wszystko ślicznie budziło się do życia na wiosnę. To jedna z tych rzeczy, za którymi tęsknię najbardziej, a w moim wieku gromadzi się ich przecież tak wiele.

— Właśnie dlatego tu dzisiaj przyszłam. Chciałabym zobaczyć radosną Hiszpanię, jakiej nigdy wcześniej nie dane mi było poznać.

— Czasami wszystko, co musimy zrobić, to popatrzeć w lustro.

Wzrok Marie Louise odruchowo ześlizgnął się po szklanej tafli w stronę wysuwającego się na pierwszy plan odbicia Carlosa. Był najjaśniej promieniującym punktem całej zwierciadlanej kompozycji, wydzielał najwięcej ciepła, do którego od razu zapragnęła pofrunąć jak ćma do ognia. Gdy tak wpatrywała się w niego z tkliwością, natychmiast to zauważył, uniósł rękę i niewinnie pomachał do żony, zupełnie ignorując obecność wszystkich innych na przezroczystym płótnie.

Zza księżnej Terranovy, na prawo od biegnącego po lustrze pęknięcia, wyłonił się kandydat wybrany przez nią dla królowej. Mademoiselle d'Orléans nie zwracała na niego dotychczas większej uwagi, pozwoliła więc sobie uchylić rąbka tajemnicy. Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment w bezpiecznej przestrzeni szklistej bariery, po czym błyskawicznie prysnęły spłoszone poza ramy zwierciadła.

— Za moich czasów można było patrzeć z oddali tyle, ile się tylko miało życzenie — podjęła Juana z zawadiackim uśmiechem — a ja byłam znana z korzystania z tego przywileju do granic absurdu.

Marie Louise ostrożnie zerknęła z powrotem na zwierciadło. Obserwowany przez nią mężczyzna szarmancko odpłynął gdzieś wzrokiem, zostawiając jej przestrzeń, w której mogła zarówno nacieszyć się intymnością, jak i zaspokoić ciekawość.

Dobrze znała te surowe, charakterystyczne rysy, choć w jego przypadku maskował je cieniutki płaszcz gorącej, południowej łagodności. Najpierw pomyślała, że musiał być koniecznie Sycylijczykiem, gdyż przypominał w pewnym stopniu księżną Terranovy. Szybko odrzuciła ten pomysł, nosił się bowiem wyraźnie po hiszpańsku. Miał przy tym ciemne, głębokie jak bezdenna studnia oczy, takie same jak infantka María Teresa, oraz miedziane włosy jak babka Marie Louise, Anna Austriaczka.

Jakby jakiś Habsburg, Mendoza i włoski książę spotkali się w jednym ciele. Tego pierwszego nie sposób pomylić z kimkolwiek innym. Ten drugi zdaje się bezgłośnie wykrzykiwać swoje herbowe motto: to nie my pochodzimy od królów, a królowie od nas! A ten trzeci, Sycylijczyk... Ten trzeci...

Orleańska księżniczka wstrzymała oddech. Przeniosła zdumione, oświecone spojrzenie na donnę Giovannę, z której narodziła się doña Juana. Na doñę Juanę, z której, tym razem dosłownie, musiał narodzić się ów tajemniczy hijo de la tierra. [2]

Księżna Terranovy niemal niewidocznie skinęła na znak potwierdzenia. Na jej naznaczonej latami twarzy malował się spokojny, dostojny triumf. Wyglądała tak, jakby właśnie wygrała decydującą o wszystkim partię w szachy. Zanim przemówiła, napawała się chwilą wypełnioną absolutną ciszą, zmąconą jedynie subtelnym szelestem powiewającej za nią koronki.

— Chyba nie sądziłaś, że nie trzymałabym w rękawie jakiegoś asa? Widzisz... to zawsze była też moja dynastia.

Marie Louise wyraźnie się zamyśliła. Nagle, zdecydowanym ruchem, zsunęła z włosów rubinową wstążkę. Odwróciła się do zdezorientowanego męża.

Tego dnia postanowiła, że już nigdy więcej jej nie założy.

— Moja również. To będzie również moja dynastia — oznajmiła, wciskając mu w dłoń jedwabną wstęgę. Kiedy milcząco zaprotestował całym ciałem i spróbował oddać żonie jedyną rzecz wiążącą ją z domem, odsunęła się stanowczo. — Nie, Carlos. Dojrzałam do tej decyzji. Chcę, żeby to była również moja dynastia, bo naprawdę cię kocham.

Po tych słowach opór króla zelżał w ułamku sekundy. Zastygł w pełnym niedowierzania otępieniu, z bezwiednie wyciągniętą w jej stronę ręką, resztkami świadomości zmuszając palce do przytrzymania tańczącej na wietrze wstążki.

W oczach Mademoiselle d'Orléans rozbłysły złote iskry. Włożyła całą siłę woli w podtrzymanie tlącego się w nich ognia, gdy z wyuczoną dyskretnością zerkała przez ramię na mężczyznę, który aż do tej pory trzymał się uparcie swojej strony zwierciadła. Zadarła dumnie głowę, po czym ruszyła ku niemu w sposób niespieszny, choć nadzwyczaj pewny siebie.

Szła z triumfalnym uśmiechem na ustach, stawiając długie, mocne kroki. Przez całą drogę ani na moment nie przerwała intensywnego kontaktu wzrokowego. Kiedy przekroczyła swój osobisty Rubikon, pokaźne pęknięcie na tafli lustra, złapała już jednostajny rytm. Czuła, że gdyby tylko zechciała, mogłaby wzbić się w powietrze i pofrunąć. Albo poprowadzić rydwan w zwycięskim pochodzie jak antyczny wódz. Jej umysłu nie mąciła ani jedna powątpiewająca myśl. Wszystko wydawało się w zasięgu ręki.

Pierwszy raz w życiu była prawdziwą królową. Panią swojego losu.

Zatrzymała się płynnie. Dygnęła, ale nie z hiszpańską skromnością, a w taki sposób, jak uczono dygać Mesdames i Mesdemoiselles de France [3] — nie spuszczając oczu i bezwstydnie wymuszając ukłon z drugiej strony. Hiszpanie z reguły nie potrafili reagować na tak butne pozdrowienia, ich przepełnione uniżeniem pokłony zdawały im się nagle śmieszne w porównaniu z tymi francuskimi, kończyli więc często ze spontanicznym, niezręcznym kiwnięciem.

Marie Louise nie pozwoliła nawet do końca wyprostować się rozmówcy, kiedy wyrzuciła z siebie na jednym wdechu:

— Darujmy sobie formalności, señor. Jesteśmy gotowe, będziemy czekać na górze. Proszę do nas przyjść tak szybko, jak to tylko możliwe.

I już jej nie było. W powietrzu unosił się jedynie nienadążający za nią nigdy zapach paryskich perfum. Woń utraconego raju.

Carlos popatrzył z czułością na powierzoną mu rubinową wstążkę. Złożył ją na pół i z czcią schował do kieszeni. Lustro powiedziało mu, że jegomość wciąż nie ruszył się z miejsca, jak gdyby z szacunku czekał, aż to monarcha odejdzie pierwszy.

— Traktuj ją jak królową, panie. Nasza najdroższa Marie Louise miała dotychczas tak niewiele okazji, by nią być.

Odpowiedziało mu milczenie. Carlos zdał sobie sprawę, że ów señor nie odezwał się ani razu w trakcie całego spotkania.

Doskonale. Z takim człowiekiem bezpieczna jest każda tajemnica. Słowa pozostałych zabierze wiatr.

Zapragnął pożegnać jeszcze księżną Terranovy. Z powierzchni zwierciadła uśmiechała się jednak do niego nie poczciwa staruszka, lecz młoda, piękna Włoszka, beztrosko zaplatająca warkocze w koronę na czubku głowy. Chwilami odpływała w dal rozmarzonym wzrokiem, śledziła szybujące nad wierzchołkami drzew ptaki i ani przez sekundę nie wątpiła, że latanie zostało stworzone także dla niej.

Juana uniosła powoli kościstą, pomarszczoną dłoń, a jej odbicie uczyniło to samo. Wtem, bez najmniejszej ingerencji z zewnątrz, pomachało do niej zalotnie, jakby było istotą o własnej woli i rozumie. Widząc, że rozbawiło swoją obserwatorkę, z wielkim samozadowoleniem poruszyło figlarnie brwiami.

— Mogłabym patrzeć na nią godzinami... Ostatnio widujemy się coraz częściej. Chyba woła mnie do siebie, na drugą stronę lustra — przyznała księżna, muskając palcami policzek, który na szklanej powłoce zachwycał młodzieńczą gładkością. — Nadal w głębi duszy czuję się donną Giovanną. Nigdy się jej nie wyrzekłam.... Byłam jedyną dziedziczką ogromnej fortuny, żywym dziełem sztuki, spełnioną kochanką mężczyzny, którego miłowałam nad życie. Miałam w życiu już wszystko, czasami wszystko naraz... A jednak mimo to wiem, że nic nie jest tak bardzo moje jak ja ona... Nic nie jest tak bardzo moje jak ja.

Usłyszawszy te słowa, Carlos także poczuł nagłą, nieodpartą potrzebę przejrzenia się w swoich oczach. Dokładnie sprawdził, czy przypadkiem nie zaklął cząstki siebie za przejrzystą barierą. Pomimo poszukiwań, nie zauważył nawet rysy, którą z pewnością pozostawiłby dla niego El Hechizado, chociażby niechcący, z własnej ułomności.

A zatem nigdy nie był mną — wywnioskował król. Nigdy nie należeliśmy do siebie nawzajem. Ani ja do niego, ani on do mnie. Jesteśmy sobie całkowicie obcy.

Rzeczywiście, El Hechizado nie odbijał się w jego oczach, nagim zwierciadle duszy. Chował się natomiast w kłamliwych lustrach weneckich, a niektórzy brali je nieroztropnie za coś więcej niż ukryte okno na świat — za odzwierciedlenie spoglądającego nań człowieka.

Dzwony wybiły kolejną godzinę. Godzinę, w której należało od nowa nazwać rzeczy po imieniu.

— Nie jestem El Hechizado. Na imię mi Carlos.


[1] Mantyla – odmiana welonu lub szala zarzucanego na głowę i ramiona, wykonana z koronki lub cienkiej tkaniny jedwabnej.

[2] Hijo de la tierra – syn ziemi. Sposób, w jaki określano w Hiszpanii bękarta króla.

[3] Mesdames de France / Mesdemoiselles de France – tytuł przysługujący córkom / wnuczkom francuskiego króla.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro