12. Ułomność pamięci
Real Alcázar de Madrid, listopad 1683
Pani Álvarez patrzyła z uśmiechem na ustach, jak Marie Louise odganiała się od podążającej za nią krok w krok księżnej Terranovy oraz plączącej się między nogami kozy, która zawsze dziwnym trafem znajdowała się w centrum jakiegoś zamieszania. Mademoiselle d'Orléans od czasu do czasu odwracała się, by powtórzyć, iż udaje się do Argandy del Rey i nie zmieni zdania, choćby miał skończyć się świat. Chwilę później ponownie unosiła krawędź sukni, po czym uparcie brnęła przez błota w stronę karocy, nie zważając na rozpaczliwe protesty Juany.
— Wybacz mi spóźnienie, ale dzisiaj chyba każdy przyjął sobie za punkt honoru zaczepienie mnie po drodze — rzuciła do Gabrieli przez ściśnięte gardło, wsiadając do karocy. — Odradzają mi opuszczanie Alcázaru bez dziecka w łonie. Ponoć lud się niecierpliwi. Ja to wszystko rozumiem, lecz z całą pewnością stracę zmysły, jeśli będę musiała patrzeć na te same ściany przez następne tygodnie. A wtedy z kolei zaczną plotkować, że nie mogę być brzemienna, bo jestem szalona! Albo lepiej! Że specjalnie oszalałam, by nie być przy nadziei i zrobić im wszystkim na złość!
Marie Louise wniosła ze sobą zapach deszczu, mokrej koziej sierści, francuskich perfum oraz czegoś, co od razu zaskoczyło panią Álvarez: namiętności. Wnet uderzyła ją myśl, że królowa musiała być rano z mężem, co przecież samo w sobie było doskonałą nowiną. Każde takie intymne spotkanie zwiększało szanse na narodziny następcy i uzyskanie upragnionego przez Mademoiselle d'Orléans świętego spokoju. Gabriela nie potrafiła zatem pojąć, dlaczego budziło to w niej jakiś nieokreślony żal, a nawet wrażenie doświadczenia głębokiej zdrady.
— Wiem, że bardzo chciałaś mi towarzyszyć podczas otwarcia winnicy w Argandzie del Rey, señora. Nie zasmucisz mnie więc, jeśli z wiadomych powodów z tego zrezygnujesz. Osobie o twoim statusie nie wypada się narażać.
— Bez przesady, chyba nie obrzucą naszego powozu kamieniami, czyż nie? — zażartowała, ale w jej głosie nie czuć było dawnej figlarności. — Cieszę się łaską króla. Carlos szczerze mnie miłuje i wcale tego nie ukrywa. Lud powinien to respektować.
— Ce n'est pas Versailles, madame. Tutaj przychylność Jego Wysokości nie wystarczy. Liczy się to, kim jesteśmy, a nie to, za kogo on nas uważa.
Marie Louise wzięła głęboki wdech, ledwo powstrzymując się od przewrócenia oczami. Od pewnego czasu nie zachowywała się już teatralnie, byleby tylko zademonstrować całemu światu, jak olbrzymie było jej cierpienie. Coraz dobitniej uświadamiała sobie, że w obliczu tragedii nie mogła polegać tylko na miłości monarchy. Wszystkie taktyki przetrwania, jakie poznała we Francji, w Madrycie nie miały niemal żadnego zastosowania. Od razu wykreśliła więc w głowie kolejną z nich. Nie była pierwszą, na jakiej się zawiodła, ale też nie ostatnią, jaką dysponowała.
— A ja jestem nikim. Bezdzietną królową, czyli nikim... Do tego bratanicą ich największego wroga, co bynajmniej nie poprawia sytuacji i nie czyni mnie kimś z nikogo — westchnęła, okrywając się szczelniej płaszczem. — Wojska mojego wuja walczą z Hiszpanami w Niderlandach, nierzadko pod dowództwem księcia orleańskiego, mojego własnego ojca. Obawiam się, iż to nie jest najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać w tak trudnym położeniu, prawda?
Gabriela wahała się przez dłuższą chwilę, czy dolewać oliwy do ognia za pomocą niełatwych słów. Ostatecznie uznała jednak, że najpierw należało skonfrontować Marie Louise ze wszystkimi złymi wieściami, a dopiero potem próbować podnosić ją na duchu.
— W trakcie wojny ludzie wszędzie widzą polityczne intrygi. Również tam, gdzie ich nie ma... Nie zdziwiłabym się, gdyby po Alcázarze już od dłuższego czasu krążyła plotka, że Louis XIV zamierza wysunąć roszczenia do hiszpańskiego tronu po bezpotomnej śmierci Carlosa. Słyszałam z ust dworzan teorie, według których zakazał ci wydania na świat następcy, byś przypadkiem nie pokrzyżowała mu planów... Co gorsza, wszyscy mają świadomość, że podobne żądania z jego strony nie byłyby nieuzasadnione, więc tym bardziej w nie wierzą. Jak wiesz, twój wuj ma solidne podstawy do ubiegania się o hiszpańską koronę na wypadek wygaśnięcia dynastii.
— W takim razie nic dziwnego, że Król Słońce przestał wysyłać do mnie dziesięć listów dziennie mówiących głównie o tym, jak wybitnie jestem bezużyteczna, bo nie potrafię dokonać tego, do czego Bóg stworzył niewiastę — zadrwiła Marie Louise. — Jak widać, kobieta nawet nie musi wiedzieć o spisku, a on rzeczywiście istnieć, by poniosła za niego konsekwencje. Całkiem ironiczne.
Mademoiselle d'Orléans podniosła ciężką zasłonę i spojrzała ostrożnie przez okno karocy. Pamiętała, jak cztery lata temu po raz pierwszy wjeżdżała tymi drogami do skąpanego w zimowym słońcu, gwarnego Madrytu. Jak spośród tumanów kurzu, niby pustynna fatamorgana, wyłaniał się przed nią jej nowy, przymusowy dom. Wychylała się wówczas tak mocno, że była w stanie dostrzec znajdujący się za nią powóz doñy Mariany, machała do poddanych tak żywo, że niemal odpadła jej ręka, a ona sama, pomimo wszelkich obaw i nieprzyjemności, w głębi duszy cieszyła się, iż została najprawdziwszą królową. Czyż to nie marzenie wielu dziewczynek, które aż do śmierci mieszkają w dorosłych kobietach?
Teraz patrzyła na to miasto ze strachem w sercu, skulona w kącie powozu jak skazaniec wieziony na miejsce egzekucji. Od czasu do czasu mieszkańcy odwracali głowę w jej stronę, przypatrywali się podejrzliwie, po czym z reguły wracali do własnych spraw. Marie Louise to jednak nie uspokajało — miała wrażenie, że wszyscy i tak wytykali ją palcami. W stolicy panowała niepokojąca cisza, niebo przykrywały czarne chmury, pod butami przechodniów i końskimi kopytami chlupotało monotonnie błoto. Nawet nie przyszłoby jej do głowy, by odsłonić kotarę na więcej niż kilka sekund. Gabriela nie kwapiła się specjalnie z zapewnieniem, że w Madrycie było nadzwyczaj bezpiecznie dla bezdzietnej królowej.
— Czy przyszedł może jakiś list? Zeszłej nocy spotkałam się z mężem i, jak na pewno zauważyłaś, nie zdążyłam odebrać mojej korespondencji.
Pani Álvarez uniosła kącik ust w wyrazie tłumionej irytacji. Nie dość, że przyjaciółka właśnie potwierdziła jej przypuszczenia, to jeszcze oczekiwała czyjejś wiadomości z podejrzanym błyskiem w oku. A ona, jej najwierniejsza towarzyszka, nie wiedziała o niczym, co byłoby warte choć ułamka ekscytacji.
— Nie mam wieści od delfina, jeżeli to o niego się rozchodzi. Nic dziwnego, że porzucił pomysł pisania do ciebie, kiedy jego słowa z reguły lądują z przekleństwem w kominku i rzadko kiedy doczekują się odpowiedzi.
Marie beznamiętnie skinęła głową, wydłubując pojedyncze nitki z końcówki czerwonej wstążki. Wyglądała jak skarcone dziecko, które spuściło wzrok natychmiast po usłyszeniu surowego upomnienia rodzica, po czym zaczęło szukać sobie w najbliższym otoczeniu jakiejś zabawki, aby za wszelką cenę zająć czymś niespokojne dłonie.
Nie myślała już tak często o swojej młodzieńczej miłości, której twarz rozmyła się wśród bezlitosnej ulewy czasu. Odbicie Wielkiego Delfina, w którym kochała się całe dotychczasowe życie, spłynęło miarowo po szybie powozu i wsiąknęło w obcą, hiszpańską glebę. Czuła wstyd. Przecież obiecywała sobie, że o nim nie zapomni! Przepełniła ją trwoga, gdy uświadomiła sobie, jak ułomna jest ludzka pamięć.
Uczepiła się jedwabnej wstążeczki jak kompasu. Znów gubiła się w paryskich pałacach, gdy przemierzała je w głowie. Dokąd prowadziły tamte drzwi? Na co wychodziły tamte okna? Którędy szło się jako dziecko do matki, by usłyszeć od niej, że w zasadzie jej nie rozpoznaje? A do ojca? Gdzie należało skręcić, by śmiech jego licznych kochanków stał się głośniejszy?
Jeśli nie pamiętała Palais Royal, to może chociaż Louvre? Albo Saint-Germain? Nic z tego. Niezliczone korytarze królewskich rezydencji tworzyły nieprzenikniony labirynt, północ mieszała się z południem, dzień budził się do życia na zachodzie tylko po to, by umrzeć we wschodnim skrzydle pałacu. Pomimo pielęgnowania wspomnień, obfitego podlewania ich łzami, te i tak zwiędły w madryckim mroku, pozbawione ciepłych promieni słońca.
— Napisała jedynie twoja macocha, Liselotte von der Pfalz — oświadczyła Gabriela.
— Doskonale, przeczytaj na głos. Jeśli już mam płakać, jak marne, nudne i pozbawione kolorów jest moje życie w Hiszpanii, chcę to robić właśnie z tobą.
Przymknęła powieki. Przy akompaniamencie szeleszczącego papieru oraz spokojnego, kojącego głosu pani Álvarez, powracała marzeniami do domu, który każdego dnia coraz bardziej rozpływał się za widnokręgiem jak łódź niesiona porywistymi wiatrami losu.
Kochana Marie Louise!
Myślałam, że María Teresa jedynie żartowała sobie z tą całą chorobą, ona zaś nagle wzięła i umarła. Doprawdy zadziwiające. Mogła chociaż uprzedzić mnie wcześniej, bo nie zdążyłam zamówić sobie nowej żałobnej toalety, żeby te wszystkie francuskie lafiryndy spadły z wrażenia prosto na kamienne schody, szczególnie stara Maintenon.
Odejście królowej Francji rozeszło się bez większego echa: życie towarzyskie toczy się dalej nie tylko tak, jakby nie wąchała kwiatków od spodu, lecz jakby nigdy nie gościła w tych murach. Nie pamiętają jej ani ludzie, z którymi miała stworzyć tu dom, ani ściany, w których spędziła dwadzieścia trzy lata. Ot, francuskie zwyczaje! Nie zdołasz ich pojąć, jeśli sam nie jesteś Francuzem!
Chyba nikt tak naprawdę nie zauważył jej śmierci, a już na pewno nie mąż. Mówi się, że to kobiety lubią wdowieć, bo spadek działa na nie stymulująco, ale nic nie zdołało odmłodzić naszego króla tak bardzo, jak wyzionięcie ducha przez Hiszpankę. W ostatnich słowach do małżonki wspomniał co prawda, iż tak wczesny zgon to jedyna przykrość, jaką mu kiedykolwiek wyrządza. Jednakże każdy, kto zna go bliżej (wśród ofiar kopnięcia tym wątpliwym zaszczytem jestem i ja), doskonale zdaje sobie sprawę, że okłamał tę umęczoną życiem kobietę, byle tylko zdychała szybciej. Gdy następnego dnia poproszono go o rozkazy w sprawie żałoby, zapytał zdziwiony, któż to taki niby umarł. Po dłuższej naradzie uznano za stosowne, aby nie odpowiadać na to pytanie.
Cały świat zwraca teraz oczy ku Francji, choć niesłusznie. Król Słońce nie przejawia bowiem najmniejszego zainteresowania kolejnym ożenkiem dla politycznych korzyści. Prawdopodobnie ma ku temu powód, który trudno byłoby zignorować: słyszałam z pewnego źródła, iż nie jest już stanu wolnego, lecz wydaje mi się to niedorzeczne. Węszę, jak tylko mogę, ale ostatecznie chyba nie zdołam się dowiedzieć, czy poślubił tę przeklętą Maintenon, czy nie. Nie sposób jednoznacznie stwierdzić, jak sprawy się mają w istocie: jedni powiadają, że arcybiskup związał ich w sekrecie węzłem małżeńskim w obecności brata markizy, inni zaś utrzymują, że to wierutna bzdura. I komu tu wierzyć? Ale czy ktokolwiek słyszał, by królowie Francji żenili się z przypadkowymi, zrzędliwymi dewotkami z ludu? Cóż, możliwe! Gdzie diabeł nie może, tam starą babę pośle!
W zasadzie to nikt nawet nie próbuje zgadywać, co Louis w niej widzi. Ani to ładne, ani zgrabne, ani nie ma z tego większego pożytku. Każe mi z nią od czasu do czasu rozmawiać ze względu na jej pozycję, ale ja grzecznie odmawiam, twierdząc, że trzeba mi pędzić na śniadanie z mężem. Jak wiesz, nie lubię ani jadać śniadań, ani rozmawiać z Twoim ojcem. W zasadzie to od jednego i drugiego zbiera mi się na wymioty, ale jeszcze się w tym wszystkim nie połapali. Jeśli zaś chcesz wiedzieć dokładniej, jak miewa się Monsieur, powinnaś napisać raczej do kawalera lotaryńskiego, bo pozostaje nadal w łaskach księcia jako jego umiłowany faworyt. Jak widać, gówno nie tonie.
Skoro jesteśmy już przy temacie ekskrementów, Twój wuj zarządził ostateczną przeprowadzkę całego dworu do Wersalu. Ładnie tu, ale zawsze powtarzam, że złotem łajna nie przykryjesz. Gdybym miała opisać to miejsce w trzech słowach, wybrałabym brud, smród i splendor. Znacznie cieplej wspominam nasze wspólne chwile w Paryżu niż ten tłoczny chlew. Poniekąd zazdroszczę Ci nawet tej nudnej Hiszpanii, bo przynajmniej masz gdzie się wypróżnić, kiedy najdzie Cię na to ochota. Musisz mi wybaczyć ten ordynarny język, lecz jestem nadal tym, kim byłam całe życie. Francja mnie nie oszlifowała, bo przyjechałam tu zbyt późno.
Na zakończenie przypomnę Ci tylko: żeby mieć dzieci, trzeba zaganiać męża do łoża. Skoro nawet Twój ojciec sodomita zdołał jakimś cudem dochować się kilkukrotnie potomstwa, wszak jesteś tego żywym i wcale takim nie najgorszym przykładem, to chyba każdy mężczyzna jest w stanie.
Liselotte
PS Tej wersalskiej gnidzie, która jako pierwsza przechwyci mój list, w zamian za ujawnienie tożsamości oferuję najprawdziwszy diamentowy różaniec z kolekcji księcia orleańskiego.
PSS Książę orleański nie musi o tym wiedzieć.
Mademoiselle d'Orléans uśmiechnęła się przez łzy. Skoro jeden dzień wystarczył, by wszyscy zapomnieli o Maríi Teresie, dlaczego mieliby pamiętać akurat o niej i to aż cztery lata później? Czy reprezentowała dla nich wyższą wartość niż hiszpańska infantka? Zważywszy na to, że jedyną pisującą do niej regularnie osobą była Liselotte, która i tak słała listy na potęgę do każdego, Marie mogła ze spokojem założyć, iż nikt o niej na co dzień nie myślał. I myśleć nie zamierzał, póki znów nie stanie się użyteczna.
Życie we Francji płynęło rwącym strumieniem w rytm energicznych tańców, mknęło jak kula wystrzelona w stronę zwierzyny na polowaniu, wybuchało, świeciło i nikło niczym pokaz fajerwerków. Wśród tego całego pośpiechu, spektakularności ulotnej chwili, która wyślizgiwała się spomiędzy palców, po czym goniła dalej, by przeżywać kolejne uniesienia, nie wystarczało miejsca na wspominanie tego, co było kiedyś.
Głowa Marie Louise pochyliła się bezwiednie do przodu, aż wreszcie spoczęła na współczującym ramieniu Gabrieli. Za drzwiami karocy rozhulał się już uliczny gwar, ale wciąż daleko mu było do zwykłego, miejskiego zgiełku. Królowa naciągnęła kaptur, rozpaczliwie próbując zakryć uszy. Nie wiedziała, czy był to jedynie wytwór wyobraźni, czy ktoś naprawdę rozpoznał jej powóz i śpiewał prześladującą ją po nocach, satyryczną pieśń:
Parid, bella flor de lis,
Que, en aflicción tan extraña,
Si parís, parís a España,
Si no parís, a París! [1]
Miała ochotę krzyknąć, że w Paryżu nikt już na nią nie czekał. Że jedyną osobą, która nadal o niej myślała, był Carlos. Cały świat wydał jej się nagle upośledzony przez swoją ułomną pamięć. Cały świat z wyjątkiem schorowanego El Hechizado.
Marie Louise dała się znów oczarować Argandzie del Rey. Czuła jej smak zaklęty w trunku z rosnących tam winorośli oraz zapach porastających ją astr, begonii i chryzantem, niesiony przez łagodny wietrzyk. Podziwiała otulający glebę, miękki dywan z wrzosów, wsłuchiwała się w opowieści szeptane szumem liści, którym akompaniowały rozśpiewane instrumenty. Nie widziała nieprzychylnych spojrzeń biesiadników, gdy cały świat wirował po niezliczonych kielichach wina, a razem z nim tańczyła też ukochana Gabriela.
Kilka tygodni w nowej ojczyźnie wystarczyło, by uświadomiła sobie, że upijanie się do nieprzytomności stanowiło doskonałą ucieczkę od przerażającej rzeczywistości. Odkąd wyszła za mąż, nie przypominała sobie ani jednego dnia całkowitej trzeźwości. Piła na rozrywającym serce weselu, podczas gorzkiego miesiąca miodowego w Burgos, po każdym surowym upomnieniu księżnej Terranovy w Madrycie. Wlewała w siebie alkohol na lepszy sen, na znośniejszy poranek, na ciekawszą pogawędkę, na nudę, na złość wszystkim dookoła. Upijała się, bo była smutna, bo się bała, bo chciała się dobrze bawić, bo nie wolno jej było niczego innego. Obiecywała sobie, że kiedyś z tym skończy, ale jeszcze nie teraz.
Bez zastanowienia pozwoliła porwać się do pijackiego, bliżej nieokreślonego układu jakiemuś wąsatemu szlachcicowi. Nagle zawrzała w nim gorąca, hiszpańska krew, niestłumiona nawet przez największe wysiłki Inkwizycji. Gdy jegomość zaczął całować ją po szyi, Marie wybuchła głośnym śmiechem, dała mu złudną nadzieję pełnym namiętności spojrzeniem, po czym z największą kokieterią odsunęła go od siebie. Otępiała swoje przesycone zmysły kolejnymi pucharami wina, by bezkarnie zatopić się w ramionach Gabrieli, z którą ruszyła do następnego tańca. Alkohol tłumaczył wszystkie jej nieprzystojne zachowania, a ona miała na nie niewyobrażalną ochotę.
Bezceremonialnie położyła dłoń na talii pani Álvarez i zacisnęła ją tak mocno, jakby zależało od tego jej życie. Zamknęła oczy, chłonąc jak gąbka tą nową, przedziwnie ekspresyjną hiszpańskość, która, zamiast zamykać się w mrocznym klasztorze, galopowała po piaszczystych drogach na narowistym andaluzie, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Zamiast pobożnie haftować przy religijnych pieśniach, strzepywała w stronę byka czerwoną płachtę, rozsmakowując się w tryskającej krwi i spływającym po karku pocie. Zamiast rzucać na stos następnego heretyka, paliła wioski na wszystkich kontynentach i podporządkowywała sobie cały świat prochem ulatującym z pistoletu konkwistadora. Zamiast pościć, upijała się doskonałym, mocnym winem z Malagi. Ten rozgrywający się w Real Alcázarze, religijny spektakl był tylko maską ascetyzmu, za którą kryła się prawdziwa, nieposkromiona natura wychowanych przez letnie słońce Hiszpanów.
To właśnie ta zerwana z powrozu, nieokiełznana przez żadne konwenanse hiszpańskość biła w tamtym momencie od Gabrieli. Kobieta odważnie podciągnęła krawędź sukni i zacieśniła niewielki okrąg, po którym aż nosiło ją palące pragnienie. Wykonała razem z Marie Louise energiczny obrót, od razu odszukała wzrokiem jej rozszerzone z podniecenia źrenice i nie przestawała się w nie wpatrywać, póki nie zmusiła ich do tego kolejna figura taneczna. Wówczas również łaknęła jej obecności, odwróciła więc głowę przez ramię. Spostrzegła z zadowoleniem, że towarzyszka pomyślała o tym samym. Zmrużyła oczy z rozkoszy, zasłaniając sobie obraz wachlarzem gęstych rzęs.
Nie potrzebowała jednak niczego widzieć. Bezbłędnie poruszała się po omacku, czując bijące od Marie ciepło. Splotły ze sobą palce, choć muzyka napierała bezlitośnie do przodu. Nie miały ochoty na rozłąkę. Obróciły się więc razem w idealnej harmonii. Bijące jak oszalałe serca same nadawały im odpowiedniego, jednakowego rytmu.
Dyszały ciężko, ale ani myślały się zatrzymać. Jeszcze nie teraz. Tańczyły zwrócone do siebie przodem, zamieniając się od czasu do czasu miejscami. Ocierały się wówczas swoimi rozpalonymi ciałami, rozgrzewały oddechami i zachęcały do dalszej muzycznej corridy intensywnymi spojrzeniami. Ani Gabriela, ani Marie nie wiedziała, która z nich przyjęła rolę torreadora, a która byka, ale to nie miało większego znaczenia. Obie chciały jedynie poczuć zapach nieodzownej w tym przedstawieniu krwi. Podobne romanse, tak jak i walki na arenie, najczęściej kończyły się brutalną tragedią, której pragnęły.
Na razie śledziło je zbyt wiele par oczu, by zatracić się całkowicie. Musiały zadowolić się kilkoma subtelnymi gestami, złagodzić napięcie, po czym błyskawicznie o wszystkim zapomnieć. Dobrze przy tym wiedziały, że to tylko etap przejściowy – grzebały w sobie uczucie aż do następnego razu.
Po powrocie do Madrytu miały trochę pobłądzić w przerośniętym domku dla lalek, pobierając ogłupiające, niewieście wychowanie, a potem znów wyruszyć na łowy. Któż mógł im czegokolwiek zabronić, gdy były gotowe zapłacić każdą cenę?
Mademoiselle d'Orléans z trudem oderwała się od Gabrieli. Czując palącą potrzebę zaspokojenia pragnienia kolejnym łykiem wina, uparcie brnęła naprzód po wibrującej od pasji, żyznej ziemi.
Kręciło się jej w głowie. Muzyka cichła ogłuszona przez pożądliwie szumiącą w uszach krew. Ona zaś rozpaczliwie szukała choć kropli alkoholu, który otrzeźwiłby zasnuty mgłą umysł. Wszechświat spowalniał, a opróżnione do dna kieliszki brzęczały żałośnie, kiedy przestawiała je w pogoni za ulgą, którą mógł jej przynieść tylko następny trunek.
Aż nagle w jednym ze szkieł odbiła się znajoma postać. I Marie Louise od razu przestała chcieć dalej pić.
— Mi reina... — szepnął czule wysoki głos, instynktownie ukochany przez jej serce, odkąd usłyszała go po raz pierwszy. [2]
Odwróciła się, myśląc, że oto zdradziły ją zmysły. Nieświadomie otworzyła usta z zaskoczenia. Początkowo nie wierzyła własnym oczom, podeszła więc bliżej.
Widziała go wyraźnie, był jedynym ostrym punktem, który dostrzegała wśród rozmazanego, ruchomego tła tworzonego przez dziesiątki biesiadników. Pierś falowała jej jak oszalała, a dystans kilku kroków zdawał się nie do pokonania.
Wreszcie położyła dłonie na twarzy ojca. Badała wszystkie jej zakamarki, jakby pragnęła poznać go również po dotyku. Głaskała z niedowierzaniem gładko ogolone policzki i puszyste, opadające w zgrabnych falach, kruczoczarne włosy. Wciągała intensywny, nieco duszący zapach perfum. Wino co prawda zupełnie odpłynęło jej z głowy, ale wciąż nie potrafiła się wysłowić. Tak, to był naprawdę on!
— Myślałaś, że o tobie zapomnę? Że już cię nie kocham?
Marie uśmiechnęła się przez łzy, patrząc ze wzruszeniem na jego piękną, nietkniętą przez ostatnie cztery wiosny sylwetkę. Wyglądał całkiem śmiesznie, jak najzwyklejszy Francuz przebrany za Hiszpana. Spod rękawów kaftana wystawała nieco zbyt obfita koronka, a habsburska czerń nie pasowała mu do upudrowanej cery.
— Przyjechaliście, papo... — odezwała się w końcu Marie Louise, odzyskawszy kontrolę nad trzęsącym się ciałem. — Zamiast wysyłać puste słowa jak reszta, wy jedni do mnie przyjechaliście...
Nie protestowała, gdy stanowczo wziął ją pod ramię i zaprosił do tańca, choć czuła, że na samą myśl miękły jej nogi. Natychmiast uświadomiła sobie, że to o tym przecież zawsze marzyła. To właśnie tego brakowało jej do pełni szczęścia. Przez całe swoje życie chciała z nim po prostu zatańczyć.
Nagle zapomniała o ognistym uczuciu do Gabrieli Álvarez, dla której jeszcze przed chwilą spłonęłaby na stosie. O wszystkich subtelnie namiętnych nocach w łożu hiszpańskiego króla, dla którego była gotowa uratować dynastię. Jej pamięć też była ułomna, a czerwona wstążka błyszcząca w warkoczu wiązała ją rubinową kokardą z umiłowanym Paryżem. Marie biegała po utworzonej przez ten jedwabny węzeł pętli, a jej taneczny partner kręcił się razem z nią w błędnym kole, próbując znaleźć jakiś wyłom, którym mogliby wspólnie wydostać się na wolność.
W kilka minut reina consorte stała się tak francuska, jakby nigdy nie postawiła stopy w Hiszpanii. W zasadzie to reina czego? Consorte kogo? Nie przypominała sobie, ani kto był jej mężem, ani czym władała. W tamtym momencie wirowała gdzieś ponad granicami wszystkich państw w bezpiecznych ramionach ojca.
Śmiała się do niego jak kilkuletnia dziewczynka, a on beztrosko odwzajemniał każdy jej gest. Razem wracali we wspomnieniach do jednego z tych licznych dni, kiedy bawili się w Paryżu w bal. Do jednego z tych licznych dni, który nigdy nie wydarzył się naprawdę, ale który odbierali sobie wówczas z nawiązką. Oboje cofnęli się w czasie, po czym wyrwali dla siebie chwilę z przeszłości i przeżyli ją na nowo, tym razem w swoich objęciach, nie ukrywając łączącej ich miłości.
— Przyjechałem zabrać cię z powrotem — oświadczył książę Philippe.
Kiedy ja już jestem w domu! — niemal wyrwało się z gardła Marie Louise.
Mogłaby przysiąc, że znajdowali się w ociekającej zbytkiem, złoto-marmurowej sali, a za oknem pokaz fajerwerków rozświetlał francuskie ogrody feerią barw. Gdzieś nieopodal dyrygował orkiestrą Jean Baptiste Lully, niewidoczny, choć doskonale słyszalny wśród szumiącego morza gości przystrojonych w koronki, pióra i brokatowe tiule. Spomiędzy dworzan wyłaniał się baletowym krokiem wielki król, odziany w słoneczne szaty, które mieniły się w płomieniach tysiąca świec i jaśniały w kryształowych kandelabrach. A ona, Mademoiselle d'Orléans, nie miała wątpliwości, iż los nadzwyczaj ją sobie umiłował, pozwalając jej doświadczać każdym ze zmysłów tego nowego, spektakularnie wschodzącego imperium Europy.
Ale gdy tylko otworzyła oczy, uzmysłowiła sobie, że nadal przebywała w Argandzie del Rey. Że została sprzedana Hiszpanom za nędzny, nietrwały pokój, którego akurat potrzebował jej niegdyś ukochany wuj. Zaczęła wątpić, czy nie wymyśliła sobie tych licznych, szczęśliwych scen z dzieciństwa, kiedy ten zabierał ją wraz z siostrą na lody, wstawiał się za nimi u ojca, pozwalał im całymi dniami bawić się na świeżym powietrzu albo uczęszczać na poważne przyjęcia dla dorosłych. Marie była wszak dzieckiem jego jedynego brata i zasługiwała na wszystko, co ofiarowałby również swojej spadkobierczyni. W tym na hiszpański tron oraz nierozerwalnie związane z nim małżeństwo z Carlosem.
Jak sam kiedyś powiedział Louis, lepszego mariażu nie mógłby zapewnić nawet swojej własnej córce — choć bez dwóch zdań dałoby się rozsądniej wyswatać królewską bratanicę, która przecież nie musiała doświadczać tak wielkich, lecz jednocześnie przerażających zaszczytów, gdyby nie jego przerośnięte ambicje.
— Czy on wie o waszych zamiarach, papo?
Nie rzekła nic więcej. W języku francuskiego dworu on był tylko jedną osobą.
Orleański książę uśmiechnął się zawadiacko. Ten łobuzerski błysk w oku za każdym razem odmładzał go o jakieś dwadzieścia lat. Może to dlatego uwielbiał sprzeciwiać się bratu? Choćby dla samej rozkoszy płynącej z tego ryzykownego aktu, który budził w nim od czasu do czasu młodzieńczą werwę?
— A czyją ty jesteś córką, co? Moją czy jego?
— Waszą, tatusiu. Tylko waszą — odpowiedziała, bez zastanowienia zwracając się do niego tak czule jak nigdy przedtem. — Wszędzie za wami pójdę, dokądkolwiek mnie zabierzecie.
Philippe ujął dłoń Marie Louise. Odsunął ją na odległość wyciągniętej ręki i, nie poluźniając silnego uścisku, zaczęli wirować w szybkim tempie po nieco większym okręgu. Gdy na twarz królowej wpływała niepewność, ściskał mocniej jej palce, ona zaś znów śmiała się do niego jak mała dziewczynka. Mogła być pewna, że była zupełnie bezpieczna, nawet jeśli wino na powrót uderzyłoby jej do głowy. Monsieur nie zamierzał jej puścić.
— Pojedziemy do Saint-Cloud albo do Palais-Royal. Po Wersalu już nie płacz, zmienił się nie do poznania. Wszystko to, co kochałaś w tym miejscu, bezpowrotnie przepadło — wyjaśnił, ledwo łapiąc oddech. — Dwór pod rządami nowej maîtresse régnante [3] to teraz ostoja nudy i pobożności, bo królowi przypomniało się na starość, że bardzo lubi się modlić!
— Mniemam, iż od niedawna modlą się razem?
— I to z jakim zapałem! A gdzież się podziewa twój mąż? Też się z kimś modli? Bo z tobą chyba modlił się jakoś wyjątkowo nieskutecznie!
Marie Louise pragnęła całą sobą gorąco zaprotestować, ale głos ugrzązł jej w gardle. Każde ciepłe słowo, jakie wypowiedziałaby na obronę Carlosa, jedynie utrudniłoby ucieczkę z tego przeklętego królestwa. A ona musiała wyjechać, ponieważ zasługiwała przede wszystkim na to, by dalej żyć.
Zamiast odpowiedzieć, bezceremonialnie wskoczyła w ramiona ojca i rozpłynęła się w jego gorących objęciach. Nie obchodziło ją, że tak nieprzyzwoitym gestem mogła ściągnąć na siebie uwagę pozostałych gości lub Gabrieli. Marzyła o tym, by znów być dzieckiem, móc bez konsekwencji tulić się do papy i nie podejmować więcej żadnej decyzji.
— Uciekając z Hiszpanii, jedynie przyspieszymy nieuniknione. Lud cię nienawidzi. I tak w końcu odesłaliby cię z powrotem... Louis jest gotów zostawić cię tu na pastwę losu, ale nie ja. Dlatego nie interesuje mnie, jak zareaguje na twój przyjazd. Niechże sobie mówi, że wielokrotnie straciłbym głowę, gdybym nie był jego bratem. Zapomina, że gdyby to on nie był moim bratem... ja byłbym królem.
Marie wyglądała na lekką jak piórko, kiedy obracała się powoli w rytm muzyki, uwieszona na szyi Monsieur. Wydawało jej się, że szybowali wysoko nad ziemią, mimo że ledwo oderwała stopy od gruntu. Instrumenty znów grały jakby wolniej, tło rozmazało się w wielobarwną, nic nieznaczącą plamę, a rubinowa wstążka zupełnie zsunęła się z jej warkocza. Nie potrzebowała symbolu wiążącego ją z domem, skoro zaraz miała do niego wrócić. Nic nie było jej już w zasadzie potrzebne, gdy obejmowała ojca.
Delikatnie wylądowała u jego boku. Odgarnęła opadające na czoło, rozwichrzone włosy, zauważając z niepokojem, że Philippe przedziwnie zesztywniał. Podążała więc za jego wzrokiem, aż napotkała na trzymaną przez niego w dłoniach wstążkę. Identyczną jak ta, którą zawsze nosiła jej matka.
— Nie podzielisz losu Henrietty... — wyszeptał książę, bezwiednie przesuwając między palcami rubinową wstążeczkę. — Nie oddam cię na zmarnowanie, córuś.
Mademoiselle d'Orléans ostrożnie ujęła jego twarz. Uniosła pięknie skrojony podbródek i otarła mu spływające po policzkach łzy. Tamtego dnia po raz pierwszy napawała ją duma, że to on powołał ją na świat. Kiedy tak patrzyła jak urzeczona w jego oczy, zresztą niezwykle podobne do jej własnych, spostrzegła z przerażeniem, że odbijał się w nich ktoś jeszcze.
Philippe przyciągnął ją instynktownie do piersi. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, kim była rzucająca mu wyzwanie samym spojrzeniem Juana de Terranova, ale już wiedział, że nie odda jej dopiero co odzyskanej córki.
[1] Parid, bella flor de lis, que, en aflicción tan extraña, si parís, parís a España, si no parís, a París! – Ródź, piękna fleur-de-lis, któraś jest w tak dziwnej przypadłości. Jeśli urodzisz, urodzisz dla Hiszpanii. Jeśli nie urodzisz, wracaj do Paryża!
[2] Mi reina – moja królowo.
[3] Maîtresse régnante – kochanka panująca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro