Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Portret rodzinny

Real Alcázar de Madrid, lipiec 1665

Margarita Teresa przystanęła niespodziewanie w antyszambrze, zamiast wkroczyć dziarskim krokiem do komnaty ojca. Była jedyną osobą na całym bożym świecie, która cieszyła się niepisanym przywilejem niepokojenia króla Hiszpanii bez zapowiedzi. Carlosa zdziwiło zatem, że z niego nie skorzystała, tylko położyła palec wskazujący na usta, nakazując mu milczenie, po czym delikatnie uchyliła drzwi.

Usłuchał, choć dał jej bezgłośnie do zrozumienia, że dyskrecja z jego strony miała swoją niewygórowaną, lecz z góry ustaloną cenę. Uwiesił się na jej ramieniu, a ona westchnęła cichutko i zrezygnowana puściła go przodem, by również mógł obserwować to, co działo się wewnątrz sypialni.

— Czy tak dobremu mężowi wypada gniewać się na żonę? — zapytała matka, kładąc na ramionach władcy szczupłe dłonie, które nigdy nie zaznały pracy, ale wydawały się wówczas niezwykle zmęczone. — Okrutnie karać ją milczeniem za wysłanie do rodzonego brata jednego portretu córki bez wiedzy małżonka? Ależ señor, czyż to nie nazbyt surowe z waszej strony?

Felipe siedział sztywno na twardym, drewnianym krześle z takim majestatem, z jakim spoczywa się na tronie świata. Bodaj jedynym ruchem na jego posągowej sylwetce było połyskiwanie skromnych szat z czarnego aksamitu w drżącym płomieniu świecy. Gdyby jakiś podrzędny malarz uwiecznił go w stanie tego głębokiego, statycznego zamyślenia, mógłby uchodzić za zubożałego kupca z holenderskich obrazów, któremu nie powodzi się w interesach. Gdyby jednak za pędzel chwycił Diego Velázquez, ów niepozorny drobnomieszczanin otrzymałby królewskie spojrzenie właściwe wszystkim hiszpańskim Habsburgom, ale też niewysłowioną pustkę w oczach, właściwą tylko jemu. Mistrz płótna oddałby w jego wyrazie twarzy świadomość upadku dynastii pomimo nadludzkich wysiłków, a z leżących nieopodal owoców utworzyłby martwą naturę — alegorię marności.

— Nie dworuj sobie z nas. Doskonale zdajesz sobie sprawę, co czynisz, wysyłając Leopoldowi kolejny portret Margarity. Chcesz zabrać nam naszą najdroższą córkę — mruknął Felipe, wbijając swój niewidzący wzrok w jeden punkt. — Kiedy Pan na chwilę zapomina, że powinien upomnieć się o garstkę dzieci, która nam pozostała, wtedy to ty zaczynasz bawić się w Boga, tak? Margarita jeszcze nie dojrzała na tyle, by nie zwiędnąć na obcej ziemi. Jest zbyt delikatna, aby wytrwać mocniejsze podmuchy wiatru poza łagodną enklawą Hiszpanii. Równie dobrze już dziś możesz brutalnie uciąć nić jej życia, zamiast ją stąd odsyłać i narażać nas na bolesną rozłąkę.

— Ja tylko pragnęłam, by dobrze wyszła za mąż. Nie ma w Europie lepszej partii dla waszej stokrotki niż cesarz Austrii. A i on nie będzie czekał wiecznie, pomimo najgłębszego pragnienia, by...

— Niechże czeka! Łajdak przeklęty, ostrzy sobie kły na czternastoletnią panienkę! A ty próbujesz zerwać ją przedwcześnie jak niedojrzały kwiat i ofiarować człowiekowi o niejasnych intencjach, ot co — wycedził szorstko.

Doña Mariana popatrzyła zszokowana, jakby nie mogła pojąć, dlaczego Felipe nie wierzył w szczerość uczuć Leopolda, skoro ona dorastała przecież u jego boku i dzieliła z nim tę samą krew. Mimo wszystko ostry łuk jej brwi złagodniał w mgnieniu oka, co oznaczało, że bynajmniej nie wzięła do siebie tej nieprzyjemnej uwagi. Pochyliła się mocniej nad mężem, oparła mu głowę na ramieniu i zsunęła blade, kościste dłonie na jego klatkę piersiową. Wtuliła się od tyłu w królewski posąg małżonka, którego ta drobna iskra rozpaliła tak, że aż wzdrygnął się wbrew swojej posągowej naturze.

— Wybaczcie, panie, ale nie wątpię w dobre intencje własnego brata. Nie popadłam jeszcze w paranoję.

— Nie widziałaś go od piętnastu lat, był wówczas jedynie dzieckiem... Ludzie nie zostali stworzeni z trwałego kamienia, lecz z plastycznej gliny. Zmieniają się nie do poznania. Może to najwyższy czas, by zacząć podawać w wątpliwość czystość jego zamiarów.

Margarita odciągnęła Carlosa od drzwi, gdy ich matka wyprostowała się i podeszła niebezpiecznie blisko kryjówki. Chwilę później usłyszeli szuranie krzesła po podłodze, a kiedy znów zajrzeli przez szparę, siedziała już na kolanach ojca, obsypując go czułymi pocałunkami, na co ten jedynie kręcił głową z udawanym politowaniem.

— Cóż to za niespodziewana fala czułości? Nie przypominamy sobie, byśmy na nią zasłużyli — wymamrotał mimowolnie serdeczniejszym tonem, zsuwając jej palce z pozłacanych guzików swojego kaftana i sztywnego białego kołnierza okalającego szyję.

Kochał ją zbyt mocno, by długo unosić się gniewem, a poznał zbyt późno, by marnować czas na spory. O upływie kolejnych lat niemiłosiernie przypominały mu włosy srebrzące się na rudej czuprynie, stygnięcie coraz to nowych ciał w krypcie Escorialu i ciągle rosnąca obawa, że nie zdąży usłyszeć z ust Mariany, iż ta również darzy go uczuciem — choćby ułamkiem tej bezkresnej, niezdrowej obsesji, którą karmiły się jego warczące na łańcuchach demony.

Lód topniał mu więc w oczach pod wpływem ciepłych, pełnych wycofanej miłości warg żony. Tym razem jednak zimne iskierki zamajaczyły jeszcze na moment w jego spojrzeniu, chodziło wszak o dobro najmilszej mu na świecie Margarity, a na nieświadome krzywdzenie tej delikatnej istotki nie można było pozwolić nawet ukochanej Austriaczce.

— Powiedz nam... Jakie intencje może mieć człowiek, który prosi o portret nie kobiety, lecz dziecka? Jak myślisz, co Leopold robi później z tymi obrazami? Wiesza je sobie w bawialni, by pochwalić się obiecaną mu infantką przed każdym, kto go odwiedza? Ogląda przed pójściem spać, mając nadzieję, że spotka naszą córkę w grzesznych marzeniach sennych?

— Mój panie, wystarczy...

— Modli się do nich? Buduje z nich ołtarzyki? A może jeszcze lepiej, usiłuje sobie za ich pomocą...

— Błagam, przestańcie, señor!

— My tylko ci uświadamiamy, na co narażasz naszą stokrotkę swoimi nieroztropnymi praktykami i co trzeba mieć w głowie, by tak ekscytować się widokiem niedojrzałej panienki. Na świecie jest więcej zwyrodnialców, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Każdy może okazać się bezwstydną szumowiną, każdy! Także ludzie, których byśmy o to nie podejrzewali. Na przykład księża. Ba, kardynałowie! Albo nawet nasi... dajmy na to... validos. Dlaczego więc nie rodzeni bracia?

Dlaczego więc nie rodzeni bracia naszych matek?! — wrzasnął każdy mięsień na twarzy królowej, żaden jednak nie przyczynił się do werbalizacji tego wewnętrznego krzyku, który w mgnieniu oka zamienił się w szept, a potem zdechł gdzieś wśród szumu innych myśli.

— Margarita skończyła czternaście lat. Nie jest dzieckiem. A przynajmniej nie jest nim według waszych standardów — zaprotestowała doña Mariana, ściągając na siebie tymi słowami półprzytomne spojrzenie męża, w którego głowie właśnie rozszalała się burza nagłego uświadomienia. — Ja też miałam kiedyś czternaście lat... Nikomu nie przyszło wtedy do głowy, a w szczególności wam... żeby traktować mnie jak niedojrzałą panienkę. Dlaczego więc litujecie się nad córką, skoro nade mną nie mieliście żadnej litości?

Carlos i Margarita jednocześnie wstrzymali oddechy, oczekując reakcji swojego padre na rzecz całkowicie w madryckim pałacu nieprawdopodobną: rzucenie bezpośredniego oskarżenia o hipokryzję w stronę władcy przez ich niemal świętą, wiecznie uległą mu matkę.

Reakcja tatusia zdała się im bodaj jeszcze dziwniejsza. Zamiast oburzyć się na takie traktowanie, unieść gniewem, czy ostentacyjnie opuścić apartamenty, rozszerzył naznaczone zmarszczkami oczy w niemym zdumieniu, po czym schował twarz w dłoniach. Siedział tak przez dłuższą chwilę w milczącej rozpaczy, nie zważając na ciągłą obecność królowej na swoich kolanach ani na obwąchującego go z zapałem jamnika.

Dzieci nie pamiętały, ile minęło czasu, zanim ponownie wyprostował się jak struna, piękny i majestatyczny jak zwykle. Jeżeli się rozpłakał, ba, nawet zwariował z żalu albo właśnie po tamtych słowach włożył pierwszą nogę do trumny, z zewnątrz nie był nikim więcej niż obojętnym człowiekiem zajętym trzymaniem zamszowej rękawiczki.

— Kto jak kto, ale akurat my doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z twojego położenia — odezwał się wreszcie, powoli ważąc słowa. — Wiemy, że sprzedano nam ciebie niczym bydło i wysłano w długą podróż po pogrążonej w wojnie Europie, a potem zrzucono na twoje wątłe barki odpowiedzialność za hiszpańską sukcesję. Rozumiemy, iż próbujesz zrekompensować sobie teraz tę krzywdę wizerunkiem przykładnej, pięknie cierpiącej Habsburżanki, odrzucając każdy przejaw czułości z naszej strony... Dobrze, czyń tak dalej, jeśli naprawdę tego pragniesz. Obnoś się z obojętnością wobec naszej miłości nawet do końca świata.... Ale jeśli kogoś tym krzywdzisz, krzywdzisz przede wszystkim samą siebie.

Kąciki ust arcyksiężnej Austrii drgnęły. Zatrzęsła się też jej dłoń, którą próbowała przysunąć do policzka męża tak nieśmiało, jakby wciąż nie była pewna, czy miała do tego prawo. Musnęła go delikatnie opuszkiem palca, po czym wycofała się jak przestraszona zwierzyna. Próbując się bronić przed potencjalnym zagrożeniem, zaczęła na nowo wstrzykiwać do jego żył kropelki jadu.

— Jestem bezgranicznie oddana moim obowiązkom i całkowicie wam posłuszna, señor.... Ale sami wiecie, w jakich okolicznościach się pobraliśmy. Sami wiecie, jak źle by to publicznie wyglądało, gdybym ja, słaba, trzydzieści wiosen od was młodsza kobieta, nagle odważyła się obdarzyć mojego króla miłością. Habsburżanki nie pozwalają sobie na tak silne uczucia, bo te potrafią przysłonić cały świat, odebrać wrodzoną dumę, a nawet sprawić, że niewiasty zapominają, po co przede wszystkim wychodzą za mąż. Spoufalają się z mężem tak bardzo, że nieraz usprawiedliwiają się głupio miłością. My, kobiety wielkiej dynastii, nie zostałyśmy stworzone po to, by być kochane... To zatem naprawdę nie moja wina, że nie wolno mi was miłować.

— To też nie nasza wina, że jest nam z tego powodu przykro.

Felipe zacisnął blade palce na rękawiczce. Wciąż sprawiał wrażenie, jakby jego największym zmartwieniem nie było kolejne odrzucenie, nie było wpuszczenie węża do rajskich wspomnień tych czasem trochę namiętnych, a czasem idiotycznie naiwnych dni ze słońcowłosą fräulein. Nie, jego ciało mówiło: jestem królem i nie wolno mi za żadne skarby upuścić mojej królewskiej rękawiczki. Tak jakby wiedział, że w rzeczy samej pozował wówczas do portretu, który oleistymi farbami myśli malowały w swoich mało jeszcze pojętnych główkach jego dzieci.

— Wciąż nie pojmuję, jak może być wam przykro. Nigdy was nie zasmucałam. Wręcz przeciwnie, z pokorą wykonywałam wszystkie wasze rozkazy — nie dawała za wygraną królowa.

Ryknął wewnętrznym, niepohamowanym śmiechem. Wraz z nim zaryczały naraz płonące z tej występnej miłości trzewia i zmrożona obrzydliwością tego uczucia dusza. I jamnik by ryknął, gdyby potrafił, i ta nieszczęśnie zamszowa rękawiczka, gdyby w jakimś świecie miała ku temu sposobność, aż tak daleko od sedna padła wypowiedź Mariany.

— Kiedy tu przyjechałaś, mimo że początkowo byliśmy tobą zawiedzeni, postanowiliśmy dać ci wszystko. Nawet to, czego nie mieliśmy. Podarowaliśmy ci czas, tak niełaskawy dla monarchy bez następcy. Ofiarowaliśmy delikatność, niemal niemożliwą do wykrzesania po pogrzebaniu większości bliskich. Obdarzyliśmy cię zrozumieniem, choć zgorzkniałego mężczyzny w naszym wieku nie łączyło sporo z młodziutką, zagubioną panienką. Dlaczego nie możesz więc kochać nas jak swojego męża, jeżeli wszyscy, którym nie chciałabyś dać satysfakcji swoim szczęściem, dawno nie żyją? Dlaczego nie zdecydujesz się kochać już nawet nie nas, lecz... m-mn... mnie?

Doña Mariana zamarła, głęboko zszokowana nagłym odrzuceniem formalnego tonu przez władcę. Po tych wszystkich latach nie posądzała go o umiejętność mówienia bez użycia pluralis maiestaticus, które przylgnęło do niego tak mocno, że stało się niemal nim samym. Przybliżyła się do jego ust, na wypadek gdyby postanowił powtórzyć to zwykłe słowo, które tak przedziwnie brzmiało wypowiedziane jego głosem. Musiała je usłyszeć, ba, wszyscy, łącznie z tymi za drzwiami, musieli usłyszeć je jeszcze raz, aby nabrać całkowitej pewności, iż faktycznie obiło się ono o ściany komnaty.

Jej wargi rozchyliły się mimowolnie i, jakby same w to nie dowierzając, postanowiły znaleźć się bliżej jego warg. Zmrużyła instynktownie niewielkie, okrągłe oczy, sprawiając wrażenie niewiasty, która nigdy nikogo nie pocałowała, a jedynie przez całe życie była całowana, czy tego chciała, czy nie. Z lekkim wahaniem musnęła jego usta, po czym uśmiechnęła się nieśmiało. Nie unosząc powiek, powtórzyła ten gest jeszcze kilka razy, coraz odważniej z każdą kolejną próbą.

Gdy podarowała mu już te wyjątkowo niewinne jak na kobietę po pięciu porodach pocałunki, odsunęła się nieco, patrząc nań skonfundowana swoimi własnymi czynami. Jej pierś unosiła się i opadała, palce trzęsły wplecione w rudawe, przyozdobione siwymi nićmi włosy, a głowa była ciężka od buzujących myśli. Postanowiła położyć ją na ramieniu męża, jednocześnie przyciągając go do siebie, by przywłaszczyć sobie kolejne zmysłowe doznania. Któż by pomyślał, że człowiek potrafi tak bardzo zaskoczyć się zwykłym, jakże ludzkim pragnieniem bliskości?

Wtem szarpnęła się gwałtownie w bok. Ledwo trzymając się na nogach, zeszła z kolan małżonka. Odsunęła się w najodleglejszy kąt komnaty, odwróciła do króla tyłem i założyła ręce na piersi, nie dbając już zupełnie o zachowanie pozorów etykiety. Ty zwodniczy rozpustniku, tylko byś mamił pokwitające dziewczęta słodkimi słówkami, już ja cię znam. Byłam śliczna, świeża, dowcipna i co ze mnie zrobiłeś? Miałam rodzić dla Hiszpanii, miałam być królową, a nie się w tobie plugawie kochać jak dziewka z ludu w parobku.

— Niezmiernie mnie w was zadziwia wasza ciągła potrzeba wywracania do góry nogami wszystkiego, co mi kiedykolwiek powiedziano. Czyż nasze życie nie może toczyć się tak, jak mnie do niego przygotowywano? — rzuciła, starając się brzmieć na jak najbardziej sfrustrowaną, mimo że jeszcze nie tak dawno całowała go z niepodważalną, choć nieoczywistą namiętnością.

Margarita zachichotała cichutko pod nosem, wyczuwając sprzeczność w zachowaniu matki. Carlos również poszedł w jej ślady, uznawszy, że to siostra musiała znać się lepiej na relacjach między dorosłymi, gdyż sama była jego zdaniem całkiem stara ze swoimi czternastoma wiosnami na karku.

— Oczekiwano ode mnie, że zostanę waszą żoną, urodzę wam dzieci, ale się w was nie zakocham. Byłoby to wszak co najmniej nieprzyzwoite! Poślubić was, owszem, można. Oddawać się wam nawet trzeba. Ale zakochać się nie wypada i już! Jeśli więc kiedykolwiek zapałam do was przypadkiem jakimkolwiek uczuciem, możecie być przekonani, że zatrzasnę je na samym dnie pierwszej lepszej szkatułki, jaka wpadnie mi w ręce — powiedziała niemal na jednym wdechu, trzepocząc nerwowo jedwabnym wachlarzem. — Ja też czuję się nieszczęśliwa, iż nauczono mnie miarkować swoje szczęście. Dlatego, jeśli macie dla mnie resztki litości, błagam was, byście mi tego wszystkiego jeszcze bardziej nie utrudniali.

— Ty się po prostu boisz, gołąbeczko, że runie jedyny porządek świata, jaki kiedykolwiek znałaś. Jedyna rzecz dająca ci złudne poczucie bezpieczeństwa w tych szalonych czasach.

— Nieprawda, nie boję się niczego — odparła tak butnie, jakby miała nie trzydzieści, lecz trzynaście lat. — Tylko każdy robi to, co chce. Otóż ja... nie chcę robić tego, co chcę.

Felipe odłożył wreszcie zamszową rękawiczkę, po czym wstał i wyszedł z ram nieistniejącego portretu. Królewskość odpłynęła mu z twarzy na ostatniej desce ratunku, na którą on sam nawet nie próbował się już załapać. Zamiast tego chwycił się dłoni żony, przycisnął do niej rozpalone wargi, wysuszone na wiór od tej nieznośnej, szalejącej w jego żyłach pożogi, i z bezsilności runął przed nią na kolana. Ucałował po kolei wszystkie jej palce, aż wreszcie wtulił się na klęczkach w to obejmujące go z nagłą czułością, umiłowane ciało.

— Ja na ciebie poczekam, zobaczysz... Przez tyle lat modlę się do Boga, abyś i ty wyznała mi kiedyś miłość. Jeśli tego nie zrobisz, będę żył tak długo, aż mnie pokochasz... Nawet jeśli miałbym żyć wiecznie.

Jego zmysły wezbrały po brzegi, gdy te blade, frenetycznie przez niego wcześniej czczone dłonie zaczęły głaskać go po przerzedzonych włosach, niegdyś błyszczących miedzianym złotem. Po tłustych, bezlitośnie obciążonych czasem policzkach, które tak żałośnie spoczywały na kobiecym łonie.

Zanurzeni w wieczności, czekali milcząco w swoich ramionach na ostatni spokojny zachód słońca. Felipe klęczał wśród jedwabnych fal żałobnie czarnego płaszcza, uczepiwszy się ciepłego oddechu żony. Aż nagle jego melodyjny, łagodny głos przeszył kojącą ciszę, mącąc ją jak świszcząca strzała:

— Dlaczego nie powiedziałaś mi jeszcze o dziecku, najmilsza? Naprawdę mam się od teraz dowiadywać tak wspaniałych wieści od księżnej Terranovy?

Doña Mariana niewątpliwie odskoczyłaby w bok, gdyby nie dłonie króla, które najpierw zacisnęły się mocniej na jej talii, a potem powędrowały w stronę brzucha. Nie wyczuły nic oprócz ciężkiej, bogato zdobionej sukni oraz nagiego miecza fortugału. Verdugado wyjątkowo skutecznie uniemożliwiało dotykanie kobiecego ciała nawet przez jej własnego męża, a zatem nic dziwnego, że zachowało się w niezmienionej formie głównie w Hiszpanii.

— Wciąż urządzacie sobie nocne pogaduszki z Juaną, Jaśnie Panie? — zapytała kokieteryjnie. — Niestety, nie jestem o nich informowana. Co za niepowetowana strata... Pozostaje mi tylko zachodzić w głowę, z jakiej przyczyny tak się dzieje.

— Dobrze wiesz, jak to jest między mną a księżną. Nie otwieram jej drzwi, jeśli nie ma nic nowego do przekazania. Inaczej wiecznie rozwodziłaby się nad przeszłością i na cóż to, kiedy ona i tak bez przerwy poluje na każdego człowieka? Wiem, że prędzej czy później mnie dopadnie, ale nie zamierzam ułatwiać jej tego zadania.

— Odnoszę wrażenie, że to nie przeszłość, lecz Terranova niezmiennie nas prześladuje. Snuje się za nami jak cień.

— Mówisz, jakbyś znała ją od wczoraj. Po tylu latach przy jej boku nie powinnaś odnosić takiego wrażenia. Powinnaś być absolutnie pewna, że jesteśmy przez nią bez przerwy śledzeni — zażartował, wstając z kolan. — Gdybym spróbował posiąść cię w piątek albo, nie daj Boże, w Wielki Post, ta czekałaby już pod drzwiami, by zaprowadzić mnie za ucho do spowiedzi. Musiałbym więc mieć doprawdy nadzwyczajne preferencje, by odwiedzać po nocach starą Juanę, kiedy... kiedy sam dźwięk twojego imienia doprowadza mnie do szaleństwa.

Przysłuchująca się rozmowie Margarita spłonęła rumieńcem jak dorodny burak. Jej wyjątkowo śliczna jak na Habsburżankę twarz, zazwyczaj dumnie napięta pod koroną ze złotych warkoczy, w tamtym momencie wykrzywiła się w zawstydzonym uśmiechu. Mimo wszystko nawet w tym niekorzystnym grymasie prezentowała się o stokroć lepiej niż Carlos, zupełnie jakby odziedziczyła po rodzicach wszystkie najlepsze cechy, a jemu zostawiła jedynie nędzne ochłapy. Nic dziwnego, że cesarz Leopold nie chciał słyszeć o innej narzeczonej, odkąd ujrzał ją na jednym z licznych portretów.

— Na nas już pora. Nie wolno ci słuchać o takich rzeczach — syknęła, usiłując odciągnąć brata od drzwi. — Nie upieraj się, przecież nie zdołasz wrócić do łóżka bez mojej pomocy.

Carlos był tak zszokowany wiadomością o błogosławionym stanie matki, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa jeszcze dobitniej niż zwykle. Uczepił się zatem framugi jak rzep psiego ogona, dając Margaricie znać, iż nie opuści tego miejsca, póki nie dowie się wszystkiego, czego tylko można było się na ten temat dowiedzieć. Wizja posiadania młodszego brata lub malutkiej siostrzyczki ekscytowała go do tego stopnia, że udało mu się nawet wydukać słowo przypominające rodzeństwo, na co infantka jedynie lekceważąco prychnęła.

— Naprawdę myślisz, że będziemy mieli rodzeństwo? — zadrwiła. — Ależ ty jesteś naiwny, Carlos. Nie rób sobie nadziei. Te dzieci zawsze rodzą się martwe albo żyją dwa, góra trzy lata. Z reguły padają jak muchy, zanim w ogóle zapamiętasz, jak się nazywają. Przypominają małe, półżywe laleczki, których sprowadzanie na świat nie ma najmniejszego sensu. Trzeba im organizować pogrzeby, kupować trumienki, nosić po nich czerń, a potem patrzeć przez kilka miesięcy na cierpienie matki i posępną minę ojca. Lepiej, żeby w ogóle nie istniały. One są w gruncie rzeczy jak takie roślinki, jak t-ty... t-tylko mi tu nie rycz, przecież nie mówiłam o tobie!

A jednak rozkleił się na dobre. Margarita próbowała uciszyć go za wszelką cenę, nie chcąc, by rodzice złapali ich na podsłuchiwaniu, ale w tamtym momencie Carlosa zupełnie przestało to obchodzić. Miał ochotę krzyczeć i nic nie mogło tego zmienić.

— Nie, ty nie umrzesz, obiecuję! Za bardzo cię polubiłam, żebym mogła pozwolić ci odejść. Już zawsze będziemy razem i na pewno nie oddam cię śmierci, zobaczysz — powtarzała gorączkowo, składając co jakiś czas obietnice bez pokrycia, niezdolne do przekonania nawet trzylatka. — Nie będziesz umierał, bo... jak się nie chce, to nie trzeba. O! Tak właśnie to działa! Jak się nie chce, to nie trzeba, Carlos. A zatem wcale nie musisz umierać.

Popatrzył na nią nieco ufniej wielkimi, dziecięcymi oczami. Co prawda Margarita Teresa nie dotrzymała słowa i kilka miesięcy później zostawiła go na zawsze, wyjeżdżając do Wiednia, by poślubić cesarza Leopolda. Wkrótce El Hechizado porzucił też wiarę w to, że śmierć można przebłagać siłą woli, nawet jeśli jakimś cudem jemu samemu udawało się to przez lata. Gdyby infantka miała rację, ich papa wygrałby z dyzenterią, a ona sama nie zmarłaby w wieku dwudziestu jeden lat, wycieńczona sześcioma porodami.

Tamtego pamiętnego dnia ostatecznie uwierzył jednak we wszystko, co powiedziała mu siostra. Kiedy matka nadbiegła wraz z ojcem, był już niemal całkowicie spokojny. Mimo wszystko wyciągnął swoje krótkie rączki do królowej, wszak nie przytulali się od blisko trzech godzin i należało absolutnie nadrobić ten stracony czas. Padre zerkał zaś na niego nieśmiało i dopiero gdy syn uśmiechnął się do niego zachęcająco, posadził go na kolana, a Carlos mógł wciągać zapach jego cedrowych perfum, tytoniu oraz czającej się za nim śmierci. Wbijając się paznokciami w poły czarnego, aksamitnego kaftana tatusia, obserwował odbicia drgające na szybie.

Oto i portret rodzinny. Na pierwszym planie król-ojciec, łagodniejszy niż na innych dziełach, nieco mniej przystojny i nieco bardziej ludzki. Nieopodal matka-prawie-regentka wyglądała, jakby pozowała z przymusu, choć bardzo chciała zostać uwieczniona wraz z resztą. Gdzieś między nimi spoczywała Margarita Teresa, której rękę dawano różnym władcom tak wiele razy, iż przestała być częścią jej własnego ramienia. I był jeszcze on, Carlos, taki sam jak zawsze. Patrzył na rodzinę z dystansu, mimo że jego sylwetka też rysowała się na obrazie. Za nimi, w tle, złoty wiek Hiszpanii bezpowrotnie topił się w zachodzącym słońcu. To ich jedyny wspólny portret, który malował czas.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro