10. Demeter i Persefona
Real Alcázar de Madrid, marzec 1681
Za ponad pół roku Carlos miał skończyć dwadzieścia wiosen, ale wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, jak działa polityka. Co prawda starał się brać udział w posiedzeniach rady i przysłuchiwać uważnie rozmowom matki z ministrami. Za każdym razem odnosił jednak wrażenie, jakby dyskutowano jakimś tajnym szyfrem o skomplikowanych prawach fizyki (o których wiedział tylko tyle, że istnieją i mają się dobrze), a nie debatowano po hiszpańsku nad pomysłami mającymi na celu ratowanie upadającego imperium. Być może łatwiej byłoby mu to wszystko zrozumieć, gdyby go chociaż poinformowano, z jakiego powodu królestwo, niby umierający na gangrenę chory, czuło się tak źle. Jako, co by nie mówić, jego władca, powinien był widzieć, która z kończyn została zainfekowana i czy nie należałoby jej odciąć... Miał wszak prawo wiedzieć, kto szkodził jego poddanym. Nawet jeśli tą upośledzoną kończyną był właśnie on.
Tymczasem gdy pytał o to doñę Marianę, ta lakonicznie odpowiadała, że to wszystko wina kryzysu ekonomicznego, zgniłego do szpiku kości, wiecznie rosnącego w siłę króla Francji oraz przyrodniego brata Carlosa, „tego królewskiego bastarda", który niegdyś dokonał „zbójeckiego zamachu na Hiszpanię" i bezprawnie odsunął ją na kilka lat od wpływów. Uważał to za całkiem ciekawe. Nieżyjący już Juan José twierdził bowiem, że przyczyną klęski imperium był kryzys ekonomiczny, zgniły do szpiku kości, wiecznie rosnący w siłę król Francji oraz regentka, „ta kazirodcza nałożnica ojca", która bezprawnie wykorzystała testament swojego męża-wuja, by spróbować odsunąć legitymizowanego syna od należnej mu w państwie pozycji. Król nie mógł zatem ogarnąć umysłem, dlaczego matka i brat nie potrafili się dogadać, skoro zgadzali się ze sobą w aż dwóch z trzech postulatów.
Pomimo wyraźnego upośledzenia udało mu się zauważyć, iż mniej więcej od roku karty w polityce rozdawał niejaki Juan Francisco de la Cerda, książę Medinaceli. Minister miał nawet kilka pomysłów, jak posprzątać ten cały bałagan. A opowiadał o nich z takim przekonaniem, że trudno było nie uwierzyć w powodzenie jego planu, nawet jeśli nie rozumiało się w najmniejszym stopniu, co tak naprawdę zamierzał zrobić.
Co prawda doña Mariana stanęła wobec niego w opozycji, ale nie można było wykluczyć, że po prostu lubiła sprzeciwiać się każdemu, kto nie był jej najdroższym, wygnanym valido i nie nazywał się Fernando de Valenzuela. Inaczej nie wysyłałaby regularnie listów do więzienia na Filipinach, gdzie ten odbywał swój wyrok, nad czym wiecznie ubolewała. Nie pochwalała też otwartej niechęci księcia do całego francuskiego stronnictwa, w tym do osoby Marie Louise.
— Tak jak mi poleciłyście, señora, nie rozkazałem podwyższyć podatków. Jak widzicie, moim zamiarem nie jest wcale się wam sprzeciwiać, mimo że niektórzy wypruwają sobie żyły, byście pozostały w tym błędnym przekonaniu aż do śmierci.
Doña Mariana uśmiechała się życzliwie do ćwiczącej grę na harfie synowej, jak gdyby nie dochodziły do niej słowa pana de la Cerdy. Były to oczywiście tylko pozory. Czujność nie opuszczała jej nawet podczas mniej formalnych posiedzeń. Pełen kobiecej tkliwości wzrok, którym obdarowywała swoją młodziutką następczynię, zamienił się w lodowate spojrzenie dezaprobaty, gdy zwróciła się do valido.
— Do śmierci? To aż tak długo planuje pan mieć tutaj coś do powiedzenia?
— Jak Bóg pozwoli...
— Może Pan Bóg pozwoli, ale z pewnością nie my — przerwała ostro.
Zgromadzeni wokół niej członkowie rady ledwo powstrzymali się od nieprzystojnego prychnięcia. Austriaczka od blisko szesnastu lat rozpychała się łokciami w politycznym świecie, dokładając przy tym wszelkich starań, by nie zważano zanadto na jej niewieścią kondycję. Ponieważ nikt jej nigdy nie przygotował do samodzielnych rządów, musiała otaczać się wykwalifikowanymi ministrami, przystawać na wiele ustępstw i nieraz uginać się pod naporem takich jegomościów jak chociażby książę Medinaceli, gotowy wykorzystać każdą najmniejszą przewagę nad Habsburżanką. Przeciwnicy zawsze mogli jej przecież zarzucić, że regencja już dawno temu dobiegła końca, a ona powinna była usunąć się w cień. Kobiecie nie przystawało rządzić imperium nazbyt długo.
Reina madre nauczyła się jednak nie tylko chodzić na kompromisy. Przede wszystkim nabyła niezwykle cenną umiejętność niekurczenia się wśród mężczyzn, narzucania im swojej obecności i stanowczego zabierania głosu. To ostatnie należało rozumieć jak najbardziej dosłownie. Kiedy przemawiała, zabierała głos, wyrywała dla siebie skrawek ciszy, po czym zapełniała go swoją melodyjną wypowiedzią, niby pierwotnym śpiewem. Kiedy siadała, zagarniała szeroką suknią przysługującą jej przestrzeń. Kiedy się nie odzywała, czyniła to dobrowolnie, traktując milczenie jako prawo, a nie obowiązek. Niezmiennie brała pełnymi garściami to, co do niej należało — słowa, miejsce i ciszę. Nie za każdym razem przepchnęła swoje racje, ale zawsze sprawiła, by się z nią liczono.
— Na pana miejscu zajęłybyśmy się teraz przede wszystkim próbą opanowania chaosu monetarnego, poprawieniem ściągalności już nałożonych na lud podatków oraz przeciwdziałaniem spekulantom, którzy bezkarnie wybijają fałszywe reale. Dokładnie o tym wspominał w ostatnim liście z Filipin Fernando de Valenzuela. Cóż nam po zwiększonych przychodach na papierze, skoro z różnych powodów i tak nie trafiają one do skarbca, a jedynie obciążają ubogich poddanych?
— Możecie być pewne, Najjaśniejsza Pani, że w tym aspekcie będę kontynuował dzieło mojego poprzednika. Wszyscy chyba możemy się zgodzić, iż szykuje się wojna z Francją, na którą potrzeba nam środków... Niestety małżeństwo Jego Królewskiej Mości raczej nie zdoła zapobiec konfliktowi. Nie żeby mnie to dziwiło, ale apetyt Louisa XIV zdaje się przerastać składane przez niego obietnice pokoju — mówił książę Medinaceli, ponownie sugerując, że Carlos powinien był poślubić Habsburżankę, a nie bratanicę Króla Słońce.
— Niektórzy, w tym najwyraźniej pan, chyba zapominają, że te zaślubiny nie były naszą decyzją, lecz intrygą królewskiego bastarda. Gdyby to zależało od nas, Jego Wysokość ożeniłby się z Marią Antonią von Österreich. Podczas gdy Juan José swatał naszego syna z orleańską księżniczką, my przebywałyśmy na wygnaniu w Toledo po zbójeckim przewrocie dokonanym przez jego armię. Kiedy powróciłyśmy, nie wypadało już odwoływać ślubu.
— Jakże mógłbym zapomnieć... To były naprawdę piękne, spokojne czasy. Szkoda tylko, że trwały tak krótko.
Natychmiast zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie pobrzękiwaniem harfy Marie Louise oraz trzepotaniem wachlarzy dwórek. Juan Francisco de la Cerda nie odważyłby się odezwać w taki sposób, gdyby obok siedział Felipe IV. Albo gdyby doña Mariana nie była niewiastą.
Austriaczka zwyczajowo wpuściła tę bezczelną uwagę jednym uchem, a wypuściła drugim. Subtelnym, kobiecym ruchem dłoni głaskała spoczywającego na kolanach spaniela. Świat i tak był zorganizowany w sprzyjający jej sposób — ministrowie przychodzili i odchodzili jak pory roku, a ona, prawowita małżonka zmarłego monarchy, zawsze zostawała na należnym sobie miejscu. Za każdym razem odradzała się jak płodna ziemia, obojętna na ogniste języki niesprzyjających jej validos, którymi ci próbowali ją spalić.
Była nie tylko matką, ale też matką naturą. W jej włosach błyszczały promienie słońca, w jej łzach zawierały się wszystkie oceany świata, a jej oddechem przemawiał wiatr. Rozkwitała po każdym zwiędnięciu, istniała w nieskończoności gwiazd i ziaren piasku, kochała wszystkie swoje owoce. Nawet te nieidealne, nadgniłe. Nawet Carlosa.
— Austria bezsprzecznie udzieli nam pomocy w nadchodzącej wojnie z Francją, jesteśmy bowiem siostrą cesarza. Póki żyjemy, Leopold nie odważy się uczynić czegokolwiek przeciwko naszemu synowi i Hiszpanii — odpowiedziała niewzruszona niedawnym atakiem. — Nieważne, za jak wielkiego przeciwnika Burbonów się pan uważa oraz jak żarliwie będzie pan wspierał cesarstwo, nie zdoła pan osiągnąć nawet namiastki takiego wpływu, jaki my posiadamy na naszego brata.
— Cokolwiek bym nie powiedział, nie będzie mi również dane cieszyć się waszą łaską, a na pewno nie w takim stopniu jak były valido, Fernando de Valenzuela — parsknął książę Medinaceli. — Przynajmniej nie skończę w więzieniu na Filipinach oskarżony o romans z wdową po władcy. Cóż za niepowetowana strata! Zawsze marzyła mi się jakaś dalekomorska wyprawa.
Mnie również! — zawołały oczy króla. Chciał dorzucić coś od siebie, wreszcie zabrać głos podczas zgromadzenia, ale jak zawsze został uprzedzony przez kogoś innego. Niestety, jego uwaga musiała poczekać do następnego razu.
— Doprawdy nigdy nie przestanie nas bawić pana zazdrość o tego człowieka. To, że startuje pan z najwyższej możliwej pozycji, wszak posiada pan książęcą godność, i wciąż nie potrafi zdobyć naszej sympatii, świadczy tylko o panu... By nam zaimponować, nie wystarczy czcić naszej ojczystej ziemi. My przecież... — była regentka zawiesiła na chwilę głos, mrużąc powieki, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiała — my chyba jesteśmy już zbyt hiszpańskie, aby nadal nazywać się Austriaczką.
— Bez obaw. Dla Hiszpanów zaś zawsze będziecie za austriackie, Jaśnie Pani.
— Dlatego królowe nie mają ojczyzny, señor.
Marie Louise podniosła zagubiony wzrok znad harfy. Jej zgrabne palce bezwiednie zjechały po strunach instrumentu, wydając przytłumione dźwięki, które jeszcze przez długi czas niosły się po pomieszczeniu. Tworzyły one przypadkową melodię — chaotyczną, skomplikowaną i niesposkładaną, jakby napisaną przez samo życie. Jakby napisaną przez dwa grające ze sobą w przymusowym duecie żywoty.
Mademoiselle d'Orléans nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania polityką, dlatego wszystkich dziwiło, że w ogóle przysłuchiwała się rozmowie. Jeśli teściowa żywiła nadzieję, iż reina consorte zdoła kiedyś godnie ją zastąpić, trafiła na wyjątkowo jałowy grunt do nauki. Marie nie miała najmniejszego pojęcia o rządzeniu państwem ani nawet minimalnej chęci, by zaangażować się w jego sprawy. Poddanym pozostawało zatem modlić się o oświecenie dla bodaj najmniej kompetentnego władcy w dziejach Hiszpanii albo o wieczne życie dla doñy Mariany.
— A skoro nie mają ojczyzny, nie winny się przejmować stadem baranów, dla których są wiecznie niewystarczające — dodała była regentka, zapraszając tym samym kilka radosnych ogników do zagoszczenia w spojrzeniu Marie Louise.
— Musiałem się przesłyszeć. Czy Jaśnie Pani właśnie nazwała Hiszpanów stadem baranów? — zapytał oburzony książę Medinaceli, niemal krztusząc się winem.
Ku niezadowoleniu rozmówczyni, przeżył atak duszności.
— Nie miałyśmy nic wielkiego na myśli. Ot, tak na pana popatrzyłyśmy i samoistnie przyszło nam to do głowy.
Kiedy po sali rozszedł się dyskretny szmer rozbawienia, w jej niewielkich, okrągłych oczach zatańczyły iskierki triumfalnej figlarności. W tamtej chwili wyglądała naprawdę ślicznie, nawet ze swoim wydatnym podbródkiem, nieco niezgrabnym, kulfoniastym nosem i wąskimi, jakby wiecznie ściśniętymi w wyrazie dezaprobaty wargami.
Carlosowi mimowolnie przypomniał się fragment listu ojca do księżnej Terranovy, w którym napisał: Jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może paradoksalnie uznać ją za zadowalająco ładną, ale doprawdy nie wiem, któż taki. Otóż on wiedział. Każdy, kto za tymi habsburskimi rysami dostrzegał jej dobrotliwy, niewyniosły majestat, a także skrytą jeszcze głębiej nutkę dziewiczej świeżości. Musiał się zgodzić, że matka nigdy nie była młoda, gdyż wydarto jej brutalnie dzieciństwo, ale w tamtej chwili przeżywała swoją młodość w iście łobuzerskim spojrzeniu. Stawała się na nowo infantylną, niewinną panienką, która lubiła bawić się lalkami. Była dziewczęca, była niedoskonała i była piękna.
— Przejdźmy do rzeczy... Jeśli będzie pan kontynuował swoją politykę, wkrótce doprowadzi pan do katastrofy. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat znacznie się ochłodziło, zasiewy wydają niższe plony, a poddani głodują pomimo spadku cen. Cóż z tego, że wyroby rzemieślnicze i żywność staniały, skoro ludzie nie mają zajęcia, a więc żadnej pensji? Gospodarze oraz mistrzowie fachów zatrudniają coraz to mniej pracowników, wszak koszty produkcji utrzymały się na stałym pułapie. Niemal nie opłaca się już brać pod swoje skrzydła parobków lub czeladników!
— Obniżenie cen było naszym priorytetem, Wasza Królewska Mość.
— Każda cena będzie za wysoka dla człowieka bez grosza przy duszy, señor. W Toledo nie wytwarza się broni, w Kastylii i Andaluzji jedwabnego odzienia, a Katalonia wciąż gniewa się na monarchię za niedostateczne wsparcie militarne w walce z Francuzami.
— Dlatego zachęcamy gospodarzy do uprawy ryżu, kukurydzy i lnu, jako alternatyw dla pszenicy. Wprowadzamy krosno, by przyspieszyć produkcję jedwabnych pończoch. Od niedawna eksportujemy też więcej wełny i prowadzimy handel nasionami kadyksu z Ameryką... A tak poza tym sądzę, że Kartagina powinna zostać zniszczona. To ostatecznie rozwiąże wszystkie problemy — podsumował książę Medinaceli, wywołując pomruki aprobaty wśród austriackiego stronnictwa. — Należy za wszelką cenę dążyć do przymierza z cesarstwem, Anglią i Zjednoczonymi Prowincjami, aby wreszcie położyć kres hegemonii Francji, nim ta poczuje się zbyt pewnie.
— Uprzejmie uprzedzamy, że jeśli chce pan pogrążyć królestwo naszego zmarłego męża, musi pan najpierw pogrążyć nas. Możesz być pewien, Wasza Książęca Mość, że rozliczymy cię z każdego najmniejszego potknięcia — powiedziała na koniec doña Mariana, wyczuwając wiszące w powietrzu napięcie. Kiedy odeszła od stołu, zima za oknem zaczęła szaleć ze zdecydowanie większą swobodą.
Nadchodzą trudne czasy dla mojej umiłowanej żony — pomyślał król. A ja, nieszczęsny El Hechizado, nie potrafię temu w żaden sposób zaradzić.
Gdy Carlos wszedł do komnaty żony, poczuł się jak w okrutnie pięknej bajce. W kryształowym wazonie kwitnęły czerwone maki, które w środku marca dopiero co zasiewało się przecież na polach. Skąd się tu wzięły? Czyżby jego ukochana odnalazła je gdzieś na skraju świata, zerwała upojona ich zapachem pomimo zakazu Demeter i trafiła za karę do krainy zmarłych — wprost na hiszpański dwór? Wszystko było tam takie ciemne, takie martwe, takie pozbawione radości. Dlaczego Alcázar miałby więc nie być Hadesem, do którego porwano biedną Persefonę na złotym wozie zaprzężonym w kare rumaki wśród rozstępującej się ziemi?
Od przyjazdu Marie Louise do Madrytu bywało wyraźnie chłodniej. A jednak pory roku następowały po sobie, podczas gdy dziewczyna nie wracała na powierzchnię, nie widywała świata żywych. Może nie skazano ludzi na wieczną zimę, bo w tym micie Demeter tkwiła razem z córką w podziemiach? I ona podzieliła kiedyś jej los. Obie przeznaczono do tułania się po iberyjskim Hadesie, nawet jeśli nigdy nie zerwały ani jednego kwiatu, a maki okazałaby się jedynie wytworem wyobraźni Carlosa. Dlatego też ta historia była według niego jeszcze mniej miłosierna dla kobiet i jeszcze bardziej odarta ze sprawiedliwości niż oryginał.
W blasku płomieni pojedynczych świec sypialnia zdawała się refleksem potępionej otchłani. Cienie splatały się z drgającym powietrzem w nastrojowym półmroku, do nozdrzy króla docierał piekielny popiół z kominka, a on sam patrzył na to wszystko zahipnotyzowany, jakby miał przed sobą co najmniej wielobarwną zorzę polarną, o której dotychczas słyszał jedynie w opowieściach. Podobnie zresztą kojarzył Marie Louise — głównie ze snutych na dobranoc baśni o walecznych książętach i pięknych królewnach, wymyślanych naprędce przez rodziców i służbę. Wnet uświadomił sobie, że lepiej znał swoje wyobrażenie o niej niż ją samą w sobie. Jakże niewiele wiedział! Nigdy nie skonfrontował ze sobą tych dwóch Marie Louise. Skoro on nie był taki jak w bajce, ona też mogła być zupełnie inna. Cóż za przykre niedopatrzenie! Może to dlatego wcale mnie nie kocha.
— Dzisiaj zaczął się Wielki Post. To może nie być najlepszy moment na podjęcie takiej decyzji — wyszeptała señora Álvarez, układając na ramionach swojej pani pasma kruczoczarnych włosów. Jej ruchy były pełne jakiegoś niezrozumiałego niepokoju lub nawet niewytłumaczalnej zazdrości.
Małżonka spoglądała na odbicie króla wojowniczo świecącymi oczami, jakby rzucała mu coś na podobieństwo wyzwania. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, wybrała spośród leżących na talerzyku owoców granat, po czym nieuważnie przecięła go nożem.
— Nie martw się, Gabrielo. Cokolwiek mnie czeka, z całą pewnością nie będzie przyjemne, a więc i grzeszne. W tych murach człowiekowi bynajmniej nie zagraża nadmierne szczęście... Nie mogę marnować więcej czasu. Kiedy urodzę następcę, dadzą mi wreszcie święty spokój. Pokochają mnie za to, że wypchnęłam z siebie nowego księcia Asturii. Stanę się dla nich prawdziwą królową, prawdziwą kobietą, a może i prawdziwym człowiekiem. Pewnego dnia będę jak doña Mariana... Czasem nawet pozwolą mi się odezwać do valido albo nie posłuchać księżnej Terranovy... Tylko najpierw trzeba urodzić syna. To nie może być takie trudne, prawda?
Gabriela przytaknęła bez większego entuzjazmu. Dwie przyjaciółki uśmiechały się do siebie oczami z przedziwnym smutkiem. Prędko odwróciły jednak wzrok, zanim wilgoć przysłoniła im całkiem pole widzenia.
Pani Álvarez kończyła zaplatanie warkocza za pomocą rubinowej wstążeczki. Charakterystyczny dla Marie Louise paseczek jedwabiu ciągnął się jak szkarłatna, dwoista opowieść, łącząc ze sobą światło i cień, jak zwykł czynić to na płótnie mistrz Caravaggio. Gdy znajdowała się bliżej świec, wstążka odbijała promienie paryskich, słonecznych lat. Chwilę później rozpływała się w madryckim mroku, przygasając z godnością. Pomiędzy tenebrae a lux trwała nieustająca walka, w której nie było prawdziwych zwycięzców. Taka była już natura człowieczego losu: raz jaśniał on w złotych promieniach, a innym razem zawijał się w nocny płaszcz. Dlatego też Mademoiselle d'Orléans nie rozstawała się ze wstążką. Pozwalała, by pochmurne zmierzchy jej życia przeplatały się ze świetlistymi porankami grubą nicią, którą na sam koniec ucinała jedna z trzech mitycznych prządek. Nie wyrzekała się więc ani sielskich, dziecięcych lat, ani bolesnego preludium dorosłości.
Gabriela zgasiła na odchodne kilka świec, rzucając coraz to więcej cieni na swoją panią. Kiedy przechodziła obok, usiłowała rozjaśnić rubinową wstążkę ognistym odbiciem swoich włosów, ale ta uparcie bladła, nie robiąc sobie wiele z jej desperackich wysiłków.
— Podarowałeś mi kiedyś Argandę del Rey, pamiętasz, mężu? — zaczęła nieśmiało Marie Louise, gdy została sam na sam z Carlosem. — Reina madre powiedziała do księcia Medinaceli, że rejony śródziemnomorskie przezwyciężają kryzys dzięki winiarniom. Może i nasz dwór... winien dać przykład ludowi?
— Pragniesz założyć tam winiarnię, najmilsza?
— Nie ja, lecz Gabriela. Pani Álvarez ma smykałkę do interesów. Odkąd sprzedała drukarnię, snuje się jak duch po pałacu, nie mając lepszego zajęcia. Ziemia też idzie na zmarnowanie. A tak to i Arganda del Rey by rozkwitła... i ona. Może nawet ja wyszłabym czasem z tej krainy zmarłych przypomnieć sobie, że istnieje na świecie jeszcze coś pięknego.
Uniosła dłoń, by wgryźć się w soczysty owoc. Carlos dostrzegł kątem oka, iż musiała się zranić, kiedy przekrajała granat z godną potępienia lekkomyślnością. Przyglądał się, jak po skórze jej dłoni wiła się strużka krwi, przecięła drogę ściekającemu sokowi i odebrała mu słodycz. Ziarenka atrybutu Persefony mieniły się niczym rubinowe gwiazdy na niebie. A więc postanowione — właśnie została na zawsze związana z Hadesem.
— Ty jesteś piękna, Marie — wyznał bez większego namysłu.
— Jestem, to prawda... Ale ja już prawie nie istnieję, pod ziemią zaś buzuje wiecznie odradzające się życie. Chcę je poczuć. Objąć całą sobą, nim przecieknie mi przez palce.
— I ja pragnę cię objąć, nim przeciekniesz mi przez palce.
Marie Louise nerwowo wytarła ręce o lnianą ściereczkę, zerwała się z miejsca przed toaletką, po czym jednym, stanowczym ruchem zamknęła od wewnątrz drzwi sypialni. Stała tak przez kilkanaście sekund, patrząc na męża z przerażeniem pomieszanym z zawahaniem, niby wystraszona, przyprószona zimowym pudrem łania. Mimo dzielącej ich odległości doskonale słyszał jej walące jak młot serce oraz widział unoszącą się i opadającą w spazmatycznych oddechach klatkę piersiową.
— A więc mnie obejmij... — poprosiła niepewnie. — Jestem nie tylko piękna, ale też odważna. Bardzo... bardzo odważna.
Szła na drżących nogach, przyspieszając z każdym krokiem, aż niemalże pognała w stronę łoża. Nie był to co prawda bieg stęsknionej dziewczyny udającej się na spotkanie z kochankiem, raczej pęd skazanego ku szubienicy, który chciał jak najprędzej odbyć swoją karę i tym samym wreszcie się od niej uwolnić.
Gdy tak mknęła, przypominała Carlosowi uciekającą przed Apollinem Dafne, tylko że nad nią nikt nie zlitował się na tyle, by zamienić ją w drzewo. Podejrzewał jednak, że była to kwestia czasu. Zamknął więc oczy, gotowy poczuć na ustach jedynie suche gałązki lub zwiędłe liście, ale nic takiego się nie zadziało. Zamiast tego pocałowała go po raz pierwszy druga żywa istota, od której biło wilgotne ciepło ludzkich warg.
Przyciągnął ją do siebie, obawiając się, że za chwilę rozpłynie się w nicość. Mimo wszystko miał pewność, iż obściskująca się z nim Marie Louise była zupełnie prawdziwa, jakkolwiek nie wydawałaby mu się nierealna. Słone, spływające po jej policzkach łzy żalu osładzał smak granatu, symbol ich nierozerwalnej miłości, ślubowanej sobie nawzajem w królestwie zmarłych. Jedynie przesycone zapachem alkoholu, wydychane przez królową Hiszpanii powietrze kazało mu się o nią martwić. Ostatnio piła stanowczo za dużo, jakby nie mogła już więcej znieść nawet sekundy trzeźwości.
Wtem Marie oderwała się gwałtownie, by złapać kilka oddechów. Patrzyła na Carlosa zniewalającymi, sarnimi oczami o ciemnych konturach, głaszcząc jego tors lodowatymi dłońmi. Cała aż drżała, piersi odznaczały się jej wdzięcznie na nocnej koszuli, a na skórze skraplał się zimny pot. Król pragnął z całej siły rozgrzać ją buchającym z niego niespodziewanie gorącem, czym prędzej objąć każdy skrawek jej zmarzniętego ciała swoimi wargami.
Paradoksalnie oboje zdali sobie sprawę, że najcieplej będzie im bez ubrań, jeśli tylko nie przestaną przywierać jedno do drugiego. Carlos odnajdywał w tym niewysłowioną przyjemność, która próbowała wypłynąć z niego pod postacią cichych jęków. Marie Louise wcale to jednak nie przeszkadzało, wręcz zdawała się zadowolona z takiego obrotu spraw. Zachęcała go do składania kolejnych pocałunków na jej szyi i piersiach.
— Czuję, jak wszystko we mnie wrze — wyjęczał równie zaintrygowany, co rozpalony. Jego głos stał się podejrzanie niski, zupełnie jakby należał do kogoś innego.
— To z pożądania — wyszeptała Mademoiselle d'Orléans, wtulając się mocniej i przesuwając jego palcami po swoim łonie. — Nie martw się. Zaraz się dowiemy, o co w tym wszystkim chodzi.
Carlos dotykał małżonki dokładnie w taki sposób, w jaki sobie tego życzyła, oczarowany tym nowym rodzajem bliskości. Nie protestował, kiedy odwdzięczała się tym samym, pozwalając mu zasmakować coraz to nowych zmysłowych przyjemności.
Marie Louise spoglądała na niego lśniącymi z determinacji oczami. Przez ułamek sekundy widział w nich łagodne zaufanie, ale prędko przyćmiły je dawne wojownicze ogniki. Ponownie wpiła się w jego usta z pasją, chociaż pasja ta bardziej przypominała szał żołnierza szturmującego twierdzę na cwałującym rumaku niż poryw miłosnego pragnienia. Królowa brała udział w tragicznej walce z samą sobą. Rzucała się w ramiona męża jak morskie fale stęsknione za piaszczystym brzegiem, chociaż, w przeciwieństwie do nich, nie wycofywała się w popłochu, gdy zdołała go już objąć. Zmuszała się do pozostania w tym odbierającym jej tchnienie uścisku, do podtopienia wszystkiego, co stanęło jej na drodze. Carlos zaczął się nawet bać, że ten bezkresny ocean wkrótce utonie we własnych łzach.
Ale jak zatrzymać potężny żywioł, gdy zasiadał na jego biodrach i nagle stawał się z nim nie tylko jedną duszą, ale też jednym ciałem? Z grymasem bólu na ślicznym licu, zagryzionymi do czerwoności wargami i kropelkami potu na czole, Marie poruszała się na nim w zmysłowym tańcu. Jej sylwetka falowała rytmicznie, z kolei martwy wzrok odpływał w dal, niby niesiona przez sztorm łódź. Wyłaniała się z morskiej piany, rodziła się w cierpieniu razem z otaczającym ją światem, wiedząc z góry, jak wyglądało jej przeznaczenie. Ledwie się stworzyła, a już widziała rydwan zaprzężony w białe gołębie, który mijał w powietrzu złoty powóz ciągnięty przez piekielne rumaki. Nim rozbiła się z Carlosem o skały, słońce zaszło w jej rubinowej wstążce, a gwiazdy zapaliły się na granatowo.
Przyciągnął ją znowu do siebie, mimo że namiętny dotyk parzył mu skórę. Całował płomienne łzy wędrujące po rumianych policzkach, zaciskał gorączkowo palce na jej biodrach, podczas gdy ona unosiła się i opadała w desperackim transie. Pomagał jej zatracić się w piekielnie przyjemnym tańcu, myśląc bez przerwy o tym, jakże okrutnie ją wówczas zwodził, udając ślepca.
Kiedy tylko dotarł na sam szczyt błogości, Marie Louise jednym ruchem wyrwała się z jego ramion. Okryła swoją sylwetkę jedwabnym peniuarem i natychmiast odtrąciła pożądające jej dłonie, które poszukiwały chociaż kawałka nagiej, jedwabistej skóry. Pośpiesznie zebrała zakrwawione prześcieradło, przeciągnęła je przez całą komnatę jak zdobyty sztandar wroga, a na koniec z impetem wyrzuciła za drzwi. Oparła się o drewniane wrota, dysząc, jakby tuż za nimi skrywało się właśnie zażegnane niebezpieczeństwo. Carlos podszedł do niej chwiejnym krokiem, ale uciekła przed nim jak mknący po niebie obłok.
Pilnując wystraszonymi oczami, by się do niej nie zbliżał, Mademoiselle d'Orléans powoli skierowała się w stronę łoża. Zawinęła się szczelnie w pierzynę w taki sposób, że spod ciepłego nakrycia nie wystawał jej nawet nos. Drżała przez pewien czas jak płomień dopalający się w kominku, aż zgasła z cichym westchnieniem.
Carlos popatrzył z obrzydzeniem na swoje odbicie w lustrze. Wciągnął przez głowę koszulę, ucałował otulone pościelą ciało żony i ułożył się na sofie.
Cienie w komnacie przestały tańczyć, gdy wewnątrz zapadł nareszcie madrycki mrok. Z niedawno palących się świec ulatywała para, duchy spokojnie spacerowały po Alcázarze, a on podziwiał otulające Hiszpanię płatki śniegu.
Persefona przebywała w Hadesie. Trwała zima.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro