Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wish for Shooting Star

Mężczyzna cicho stąpał po dachach budynków Ignis, a w dłoniach trzymał dwa lekkie, krótkie miecze ze specjalnie wytworzonej stali. Poruszał się bezszelestnie i sprawnie; nawet najdłuższe skoki, które wykonywał za pomocą manewru trójwymiarowego pomiędzy budynkami, kończył miękkim, niemalże bezgłośnym lądowaniem. Znał już tę okolicę na pamięć, bo właśnie ten rewir mu przydzielono jeszcze dwadzieścia lat temu.

Stopniowo zwalniał kroku. Nie chciał przegapić tego wspaniałego zjawiska, które oglądał codziennie o tej porze przez ostatnich dwadzieścia lat. Niemniej za każdym razem, gdy przystawał, by spojrzeć na wschód, patrzył na świt z takim zachwytem, jakby widział go po raz pierwszy. Bo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że praca Łowcy zmor jest bardzo ryzykowna i nie miał pewności, że dożyje następnej jutrzenki.

Zwrócił twarz ku niebu, najpierw rozejrzawszy się uważnie, czy w pobliżu nie czają się jeszcze jakieś zmory — złe, krwiożercze istoty, ludożerne potwory, które zamieszkiwały każdy ciemniejszy zakątek tego miasta. Jego podwładni już udali się na spoczynek do Podziemnego Ignis, lecz Thaniel Fox specjalnie zostawał dłużej na powierzchni. Tylko po to, by spoglądać, jak wstaje nowy dzień, jak Księżyc blednie na nieboskłonie, przyćmiewany przez blask Słońca.

Niebo we wschodniej części było już różowe, choć na zachodzie królowała jeszcze noc. Nad głową mężczyzny jednak kolory nocy i świtu mieszały się ze sobą, tworząc barwne, zachwycające widowisko. Głęboki pomarańcz stopniowo przechodził w coraz bledszy róż, by następnie zmienić się w jasną zieleń i delikatny kolor kwitnącego, liliowego bzu. Następnie fiolet stawał się coraz ciemniejszy, zmieniał się w błękit, a potem granat, by na samym końcu, przy linii horyzontu, zmienić się w pełną niepokoju, usianą gwiazdami czerń.

Thaniel przyglądał się temu z lekkim, nieśmiałym uśmiechem; niczym dziecko, które po raz pierwszy widzi wielobarwnego, pełnego piękna, lekkości i gracji motyla, tak czterdziestopięcioletni mężczyzna z równym zachwytem obserwował widowisko na niebie.

Pierwsze promienie słońca dotknęły swymi różanymi palcami najpierw włosów, potem czoła i policzków Łowcy, tak czule, jakby był umiłowanym kochankiem świtu. Słońce powoli otoczyło postać ciepłym blaskiem jak ramionami, którymi piękna kobieta oplatała swego wybranka serca. Thaniel rozluźnił spięte mięśnie, poluzował uścisk palców na rękojeściach mieczy.

Patrzył z podziwem, jak Słońce odgania mrok i zmory z Ignis, jak dobro przyćmiewa zło i samo zaczyna ogarniać świat swoją władzą. To był jeden z najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek zobaczył w życiu. I jeden z ostatnich, ale o tym mężczyzna wiedzieć nie mógł.

Stał tam jeszcze przez kilkanaście minut, dopóki Słońce nie wzniosło się wyżej nad horyzont, jakby się niepokoił, czy ono aby na pewno wyjdzie do ludzi i otoczy ulice miasta swym ciepłym, miękkim blaskiem. Usłyszał pierwsze poranne odgłosy w mieszkaniach poniżej. Zaalarmowany tym wiedział, że musi się pospieszyć. Musiał wrócić pod ziemię, dopóki ulice były jeszcze puste.

Nie zwlekając dłużej, stanął na krawędzi dachu i skoczył w dół. Specjalnie wybrał miejsce przy ścianie, żeby budzący się zwykli obywatele nie spostrzegli samotnego Łowcy, który bezwładnie spadał prosto na spotkanie z asfaltem.

Thaniel wylądował jednak pewnie na ugiętych nogach. Tutaj słońce jeszcze nie dotarło, więc ulicę spowijał nieprzyjemny chłód, chociaż widział już dokładnie wszystkie szczegóły. Na jego szczęście na ulicy nie było ani jednej żywej duszy. Kapitan schował ostrza mieczy do metalowych pochew, które miał przytroczone do uprzęży na udach, a rękojeści bez problemu odłączył od części tnących. Umieścił je w odpowiednim miejscu przy klatce piersiowej; nie będą mu już potrzebne. Wyciągnął natomiast swoją ulubioną broń — zaklęty sztylet, by nie być całkowicie bezbronnym, gdyby jednak na drodze pojawiła się mu jakaś zmora.

Ruszył w stronę zrujnowanej i zdewastowanej kamienicy, która znajdowała się pomiędzy innymi budynkami. Większość ludzi z Nadziemnego Ignis bała się podchodzić do takich budowli; zbytnio bali się narażać swoje życie dla poznania tego, co skrywa ta tajemnicza kamienica. Ich strach działał na korzyść Łowców: wiedzieli, że te kamienice i domy nie zawalą się, ponieważ były zabezpieczone Znakami, dlatego używali ich jako wejść do świata Podziemnego Ignis. Oczywiście zwykli mieszkańcy świata zmor nie mieli o tym pojęcia, sądzili, że budynek może zmienić się w kupę gruzu w każdej chwili.

Thaniel bez wahania wskoczył na parapet wykuszowego okna na parterze i wsunął się w szczelinę pomiędzy deskami, za którymi ukryto okna, by nie straszyły ludzi swoją pustką i mrokiem. Znalazłszy się w środku, ruszył skrzypiącymi schodkami z nieociosanych desek do piwnicy. Do Podziemia.

Dwie godziny później Thaniel Fox z ulgą otworzył drzwi do swojego mieszkania i wszedł do środka. Odkąd skończył dziewiętnaście lat i zamieszkał w tej kwaterze na jednym ze spokojniejszych korytarzy, zmieniły się tylko grzbiety książek w przeszklonej biblioteczce i obrazki, oprawione w ramki i wiszące na ścianach. Lubił w ten sposób upamiętniać ważne chwile ze swojego życia, lecz surowe, kamienne ściany zdobiły prace nie tylko jego autorstwa.

Zamknął za sobą drzwi i od progu począł ściągać elementy, które na polowaniu na zmory były Łowcom niezbędne. Zdjął pochwy z zaklętymi ostrzami z siebie i położył je ostrożnie przy drzwiach. To samo zrobił z bębnem i rękojeściami mieczy.

Mężczyzna ruszył do swojej sypialni, po drodze zdejmując uprząż do trójwymiarowego manewru. Ten element stroju Łowcy wylądował na łóżku. Thaniel ściągnął wysokie, ciężkie oficerki i szybko pozbył się też reszty ubrań. Prawie zupełnie nagi wszedł do łazienki.

Podczas gdy gorąca woda lała się do wanny, Thaniel złapał do rąk ręcznik i rozebrał się całkowicie. Wszedł do wanny i z rozkoszą rozluźnił mięśnie po całej nocy ciężkiej pracy na powierzchni. Zamknął oczy i oddał się swoim myślom.

Thaniel, mimo że miał wielu znajomych i kilkoro przyjaciół, nadal czuł się samotny. Odkąd jego uczeń, Alex, do którego tak bardzo się przywiązał, uniezależnił się od niego, czuł, że coraz bardziej oddala się od ludzi. Brak młodszego o pięć lat mężczyzny go bolał od czasu, gdy Alex definitywnie wyprowadził się z mieszkania mentora i rozpoczął samodzielne życie.

Wtedy Thaniel przez kilka kolejnych tygodni chodził przybity, choć nie uzewnętrzniał tego. Osoba postronna mogłaby powiedzieć, że ta zmiana nie wywarła na nim wrażenia, lecz wprawny obserwator — i dobry przyjaciel Thaniela — był w stanie zauważyć nieco opuszczone kąciki ust, zdecydowanie rzadszy uśmiech na twarzy mężczyzny i specyficzny błysk smutku w błękitnych jak bezchmurne południowe niebo oczach.

Thaniel nigdy nie powiedział Alexowi, co do niego czuje. Nawet po tylu latach zapewne nie miałby odwagi podejść do niego i tak prosto, szczerze powiedzieć dwóch słów. Bo te dwa słowa mogły zmienić kompletnie całe życie mężczyzny. Dlatego Thaniel zaczął udawać, że coraz mniej mu zależy na Alexie. Dlatego teraz odwiedzali się nie częściej niż raz na miesiąc. Alex nie miał pojęcia, jak bardzo bolało to jego mentora. Thaniel zaś sam nie był lepszy. Unikał Alexa, jak mógł; na widok szatyna w jego serce wbijał się emocjonalny nóż. Nadal kochał Alexa. Mimo tej rozłąki, mimo mijającego czasu, który nie grał na korzyść Thaniela — nie przestawał go kochać. Gdyby pewnego dnia Alex przyszedł do niego z prośbą o pomoc, zrobiłby wszystko, by uszczęśliwić swojego ukochanego. Nawet gdyby kosztowało go to wiele wyrzeczeń, cierpliwości i poświęconego czasu.

Niestety, Thaniel zdawał sobie sprawę z tego, że to tylko jego marzenia. Alex już nigdy do niego nie wróci, a przynajmniej nie taki, jaki był dawniej. Dziś Morningstar był już dorosłym Łowcą i szkolił nowe pokolenia zabójców zmor. Tak jak Thaniel dawno temu.

Odkąd Alex się wyprowadził i wybrał zawód dowódcy grupy treningowej, Thaniel zrezygnował z posady nauczyciela. Musiałby widzieć Alexa o wiele częściej, a to za każdym razem sprawiałoby mu ból. Dlatego wrócił do swojego wcześniejszego zajęcia — do bycia zwykłym Łowcą, który nocą zabija zmory na powierzchni i od czasu do czasu tworzy nowe Znaki. Od dwudziestu lat nie przyjął też nikogo więcej na ucznia. Nie chciał, żeby historia się powtórzyła, nie chciał się znów zakochać w nieodpowiedniej osobie, kiedy jeszcze nie wyleczył się z pierwszej miłości.

Woda już dawno stała się zimna, co wyrwało mężczyznę z myśli i marzeń o swoim byłym uczniu. Był jak masochista — wiedział, że Alex go nie pokocha, ale nie potrafił go wyrzucić ze swojego umysłu.

Wyszedł z wanny i owinął się ręcznikiem, stwierdzając, że praca mu nie wystarcza. Musi znaleźć coś — lub kogoś — kto zajmie mu resztę uwagi tak, że przestanie myśleć o tym, co mogłoby być, gdyby wcześniej powiedział swojemu uczniowi te dwa pozornie proste słowa. Powinien rzucić się w wir zajęć, żeby zasnąć, gdy tylko jego głowa dotknie poduszki. Inaczej wkrótce nie wytrzyma psychicznie.

Wytarł się ręcznikiem i zaczął ubierać piżamę, kiedy nagle stało się coś, co nie powinno się nigdy za jego życia stać. Mieszkanie Łowcy pogrążyło się w mroku, tak samo zresztą jak wszystkie pomieszczenia w Podziemiu.

Thaniel spiął się do granic możliwości, zamarł w bezruchu z koszulką na ramionach.

To, co właśnie się stało, nie mogło być przypadkowe. Elektryczność w Podziemiu pochodziła z magii, więc nie miała prawa się zepsuć. Brak światła był sygnałem alarmowym, znakiem, że w Podziemiu lub na powierzchni dzieje się coś, co nie było normalnym zjawiskiem.

Mężczyzna szybko odzyskał panowanie nad sobą. Odrzucił górę od piżamy w kąt łazienki i pobiegł do sypialni. Szybko, w pośpiechu przebrał się w spodnie i koszulkę do polowań na zmory. Drżącymi dłoniami założył uprząż do manewrów, którą nie tak dawno powoli ściągał. Musiał próbować kilka razy, zanim po omacku połączył na sobie wszystkie elementy. Szybko wciągnął na stopy oficerki i zawiązał sznurowadła niestarannie. Nie miał na to czasu.

Wpadł do salonu, w pośpiechu za pomocą zaklęcia stworzył nieduże światełko. Przy jego pomocy znacznie sprawniej poradził sobie z przymocowaniem sprzętu do uprzęży.

Z szafek zabrał wszystkie najpotrzebniejsze przedmioty. Większość zaklętej broni upchnął pomiędzy ubraniami, do kieszeni zaś schował garść stel, parę sześciennych kostek, które Łowcy nazywali „duszołapkami” albo „kostkami bezpieczeństwa” i złapał torbę, którą kiedyś własnoręcznie zabezpieczył Znakami. Zgarnął do niej wszystkie eliksiry z półki, ale zabezpieczone magią, szklane naczynia nawet się nie zarysowały.

Upewniwszy się, że ma wszystko, co może się przydać, wyszedł szybkim krokiem z mieszkania.

— Coś się stało na powierzchni — poinformował Thaniela jeden z przechodzących Łowców.

Thaniel kiwnął głową. Korytarz rozświetlały jedynie magiczne kule światła. Wyglądało to jednocześnie widowiskowo i strasznie przez samo znaczenie ciemności w Podziemnym Ignis, które zawsze było oświetlone o każdej porze dnia i nocy. Widział Łowców, którzy szybko przemieszczają się do najbliższych wyjść na powierzchnię.

Fox już chciał ruszyć z prądem mężczyzn i kobiet, prosto do Nadziemnego Ignis, ale coś mu to uniemożliwiło. Coś w sercu nakazało mu ruszyć w głąb tuneli i uczynił to bez zawahania.

Alex. Nie mógł go tak zostawić i pobiec na powierzchnię. Nie wybaczyłby sobie, gdyby z jego winy mężczyzna by zginął. Nawet jeśliby Thaniel miał poświęcić swoje życie, uratuje Alexa Morningstara. Ponieważ jest osobą, którą kocha i musi zapewnić mu bezpieczeństwo.

I właśnie w tej chwili bezpieczeństwo tego niepozornego mężczyzny było dla niego priorytetem, jedyną troską Łowcy, mimo że wokół ludzie biegli na powierzchnię. Thanielowi jednak zdawało się, że to wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. A może to jemu skoczył poziom adrenaliny?

Pchał się między ludźmi w stronę mieszkania swojego ukochanego. Była niedziela, więc powinien był być u siebie. Uważnie przyglądał się twarzom mijanych osób. Może tuż obok znajdował się Łowca, którego szukał, Łowca, który martwił się o to, czy starszy będzie bezpieczny i z tego powodu ruszył w stronę mieszkania na Prospekcie.

Nie, to niemożliwe. Alex pewnie pod wpływem tych emocji już zapominał o istnieniu kogoś takiego jak Thaniel Fox. A nawet jeśli nie, to pewnie stwierdził, że jego były mentor jest zaradnym Łowcą i sam sobie poradzi z ewakuacją na powierzchnię. Albo miał nadzieję, że spotkają się na górze. W każdym razie prawdopodobieństwo, że Alex będzie w pobliżu, było nikłe.

Po kilku minutach Thaniel był już przed drzwiami mieszkania swojego przyjaciela. Im dłużej go nie widział, tym bardziej jego serce panikowało, a na to nie mógł pozwolić. Musi znaleźć Alexa za wszelką cenę, żeby odzyskać własny spokój i wiedzieć, że nic mu nie grozi.

Nie cackał się z wejściem — od razu narysował na nich Znak Otwarcia, przyświecając sobie kulą. Nacisnął klamkę i wpadł do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Ta sama ciemność, która dwadzieścia lat temu przerażała jego ucznia tak bardzo, że Thaniel musiał dzielić z nim łóżko, by spał spokojnie, ta sama ciemność z każdej strony zalewała pokój.

Nie było tu ani żywej duszy. Mężczyzna przeszedł przez bałagan w pokoju — Alex w pośpiechu nie dbał o utrzymanie porządku. Widocznie nie ma co go tutaj szukać, ale na wszelki wypadek Thaniel poszedł do sypialni szatyna.

Na łóżku leżał czerwony, zamknięty notes. Thaniel bez zawahania wziął go do ręki. Po pościeli, zostawionej w nieporządku, zrozumiał, że Alex właśnie temu poświęcał swoją uwagę, zanim ciemność ogarnęła Podziemie. Przedmiot nie był wielki, Thaniel wsunął go do kieszeni, zauważywszy słowo „Pamiętnik" na pierwszej stronie. Zabrał go, żeby oddać właścicielowi, kiedy... jeśli się spotkają.

Thaniel nie mógł — a raczej nie chciał — dopuścić do siebie myśli o tym, że Alex może już nie żyć. Nie wiadomo, co stało się w Nadziemiu, możliwe, że Alexa już nie ma na tym świecie. Ale Thaniel nie chciał dać temu wiary.

Wybiegł z kwatery swojego byłego ucznia i ruszył spiesznie ku najbliższemu wyjściu na powierzchnię. Nie miał chwili do stracenia. Musiał odnaleźć Alexa i upewnić się, że jest żywy. Inaczej... Inaczej nie wytrzyma i zrobi coś głupiego.

Korytarze były już puste. Widocznie Thaniel był jednym z ostatnich Łowców, którzy opuszczali Podziemie. Po dwóch minutach nadludzko szybkiego biegu mężczyzna znalazł się na powierzchni. Jego noga wyszła poza bezpieczny cień; poczuł swędzenie w miejscu, gdzie padały promienie słońca. Natychmiast cofnął się kilka kroków w zaciemnione miejsce i najpierw doprowadził się do porządku, żeby mógł bez strachu wyjść na środek ulicy.

Ludzie nie widzieli ubranego w dziwny strój mężczyzny, pogrążeni w panicznym strachu. Deptali siebie nawzajem, krzyczeli ze strachu, popychali na ściany, byle uciec jak najdalej. Ale od czego tak desperacko próbowali się uwolnić?

Thaniel spojrzał w górę rzeki przerażonych ludzi. A raczej chciał to zrobić, bo nagle coś z głośnym hukiem wylądowało na środku ulicy — tam, gdzie Thaniel stałby, gdyby nie specyfika ciała Łowcy, tam, gdzie byli ludzie. Naraz stało się okropnie gorąco, Fox odruchowo osłonił twarz ramieniem i odskoczył bliżej muru.

Wrzask jeszcze się wzmógł, hałas był okropny. Blondyn użył zaklęcia, by ochłodzić powietrze wokół siebie i móc zobaczyć, co się stało. Odsłonił twarz.

Jego oczom ukazał się naprawdę makabryczny obraz. Przed nim ściana ognia; jęzory płomieni dwukrotnie przewyższały człowieka i lizały gorącem wszystko, co napotkały na swej drodze. Nawet ludzi, którzy nie zdążyli uciec przed żywiołem. Ulicę szybko wypełniła jeszcze większa panika i smród palonych ciał. Mieszkańcy Ignis wołali o pomoc, stanowili żywe pochodnie i przerażający widok.

Thaniel usłyszał cichy płacz obok siebie. Odwrócił głowę do szlochającego dziecka. Jasnowłosa, sześcioletnia może dziewczynka wpatrywała się w ogień, płacząc. Wyciągała rączkę w stronę płomieni.

— Mamusiu! Pomocy! Mamo! — wołała. Nagle zwróciła umorusaną od popiołu i dymu twarz w stronę Thaniela. — Proszę, niech pan pomoże... Mojej mamusi...

Mężczyzna zerknął na stos z palących się, ludzkich ciał. Jedna z kobiet wyciągała rękę ku dziewczynce; widać było, że cierpiała dwa razy bardziej, niż inni. Konała, szepcząc jakieś słowa, które zgubiły się gdzieś w hałasie panikujących ludzi.

Thaniel nie namyślał się długo. Podszedł do dziewczynki i wziął ją na ręce. Nie wyrywała się; wręcz przeciwnie, objęła szyję nieznajomego i wtuliła swoje drobne ciałko w ciało starszego. Czuł, że drżała. Jedną ręką przytulił ją do siebie i uniósł miecz. Nacisnął spust na rękojeści, a z pasa wysunęła się w górę mocna, stalowa lina, zakończona hakiem.

Kiedy lina zaczepiła się o krawędź dachu, Łowca sprawnie nacisnął drugi spust i, z krzykiem przerażonej dziewczynki, oderwał się od ziemi. Wylądował miękko na dachu, trzymając małą istotkę w silnym uścisku. Lina zgrabnie schowała się z powrotem wewnątrz sprzętu.

— No już, cichutko. Już wszystko dobrze — uspokajał dziewczynkę. — Już nic ci się nie stanie, kochana. Obronię cię.

— Dlaczego...? Dlaczego pan nie pomógł mojej mamie?! — Uderzyła mężczyznę w ramię.

— Ponieważ było już za późno. Nawet gdybym ją stamtąd wyciągnął... I tak by umarła — powiedział mężczyzna.

Nagle świat wokół stał się ciemniejszy, tak jakby deszczowa chmura zakryła słońce. Temperatura powietrza wyraźnie się obniżyła. Oboje spojrzeli w niebo w tym samym momencie. To nie chmura zasłoniła źródło światła. To słońce stopniowo bledło, stawało się szarością pomieszaną z czernią. Zaś niebo, zamiast czystej, błękitnej barwy, ozdobionej gdzieniegdzie białymi, miękkimi chmurami, stało się morzem czerwieni. Jednak ten krwawy kolor nieboskłonu nie był nieprzezroczysty. Można było dostrzeć pojedyncze gwiazdy, które poruszały się po niebie.

Spadające gwiazdy. Gdyby nie groza sytuacji, byłby to wspaniały widok, godny zapamiętania. W Podziemnym Ignis istniała pewna historia. Ponoć życzenie, wypowiedziane po zobaczeniu spadającej gwiazdy, zawsze się spełniało. Thaniel popatrzył w niebo i odnalazł jedną z takich gwiazd.

— Proszę, gwiazdo... Spraw, aby Alex był cały i zdrowy, żebyśmy się wkrótce spotkali... Żeby on był szczęśliwy i by wiedział, że go kocham. Spraw, żebyśmy zawsze byli razem.

Kiedy wypowiadał te słowa, w jego oczach pojawiły się łzy. Teraz spływały spokojnie po ubrudzonej od popiołu Ignis twarzy Łowcy, jakby nie zważając na to, co działo się wokół. A działo się piekło.

Mężczyzna otarł słone krople wierzchem dłoni. Rozejrzał się po otoczeniu. Ulice, ogarnięte ciemnością, stały się idealnym miejscem polowań dla zmor. Po panicznym wrzasku, który stamtąd dobiegał, wywnioskował, że cała gromada krwiożerczych stworów tylko czekała na to, by słońce zgasło. Ogień trawił miasto - niektóre budynki zawaliły się już, grzebiąc pod gruzem dziesiątki ludzi; inne jeszcze się jakoś trzymały, choć jęzory płomieni sięgały wysoko ponad dachy.

Miasto Ignis, które przetrwało ponad dwa tysiące lat, umierało. A razem z nim umierał cały świat.

Dziewczynka pisnęła, wskazując na coś na niebie. Thaniel odwrócił głowę w tamtą stronę i ledwie zdołał wytworzyć tarczę ochronną wokół ich dwójki, kiedy coś uderzyło w dach, na którym stali. Miejsce zaczął pożerać ogień.

Mężczyzna na szczęście wciąż utrzymywał tarczę wokół siebie i dziewczynki; dzięki temu gorąco ich nie skrzywdziło.

— Jak masz na imię? — zapytał, cofając się w stronę krawędzi. Chciał jakoś uspokoić dziecko, a nie miał czasu na to, żeby się zatrzymać i je przytulić.

— A-astral... — wyjąkała.

— Ja jestem Thaniel. — Postawił dziewczynkę na dachu. Kurczowo złapała się jego spodni, jakby się bała, że ją tutaj zostawi. — Wsiądziesz mi na barana, dobrze? Musisz mnie mocno objąć, wtedy nic ci się nie stanie.

Przykląkł i odwrócił się tyłem do dziecka. Szybko wdrapała mu się na plecy i desperacko objęła go nóżkami i ramionami. Thaniel sprawdził, czy trzyma się dostatecznie mocno, by nie spaść podczas manewru trójwymiarowego. Mężczyzna wstał i podszedł do samej krawędzi dachu. Przed nim znajdowała się przepaść na cztery piętra.

Skoczył. Manewrując pomiędzy jeszcze stabilnymi budynkami, leciał nad ulicami pełnymi ognia i zmor. Potwory ignorowały jednak Łowcę; przed sobą miały łatwe, bezbronne ofiary. Były jak wilki, które atakują stado niewinnych owiec, które są pozbawione swojego pasterza. A raczej kilkunastu pasterzy. Jeden Łowca nie dałby rady tak licznej grupie niebezpiecznych istot.

Fox skierował się tam, gdzie jeszcze było w miarę bezpiecznie — na południe, w stronę Muru. Tam znajdowały się wejścia do Podziemia. Zostawi tam Astral pod opieką innych Łowców i ruszy na poszukiwania Alexa. A przynajmniej taki miał plan.

— Nie dam dłużej rady! — wykrzyczała mu do ucha Astral. Jej uścisk zelżał. Łowca nie mógł złapać jej złączonych dłoni, ponieważ jego palce były zajęte przez rękojeści mieczy.

— Dasz radę! Jeszcze chwilka, wytrzymaj!

Niestety, nic to nie dało. Ramiona dziewczynki nagle stały się bezwładne, ciało ciężkie. Jej ręce przyduszały Łowcę, ale on nie mógł się gwałtownie zatrzymać. Zwolniła uścisk.

Thaniel czuł, jak ciężar spada mu z pleców. Spojrzał za siebie; dziewczynka spadała prosto do paszczy dzieciołapa. Ułamek sekundy później jedynym po niej śladem był bucik, który spadł jej z nogi.

Znajoma sylwetka mignęła Thanielowi w tłumie spanikowanych ludzi. Był stuprocentowo pewien, że te włosy, które pomimo wieku nie traciły jeszcze koloru, te silne ramiona, pomiędzy którymi lubił się znajdować jeszcze lata temu i delikatne dłonie, które lubił trzymać pomiędzy swoimi, kiedy zasypiał, należały do Alexandra Morningstara.

Mężczyzna rzucił się pomiędzy przerażone postaci mężczyzn, kobiet i dzieci. Czuł na ramionach i tułowiu dźgnięcia łokci przepychających się w przeciwną stronę mieszkańców Ignis. Na nogach na pewno miał parę siniaków od bolesnych kopnięć. Ale mimo dyskomfortu uparcie parł przed siebie. Do Alexa. Do jego Aleksia. Teraz dla Thaniela liczył się tylko ten niepozorny szatyn.

W końcu zobaczył Łowcę, który desperacko próbował przepchać się pomiędzy ludźmi. Thaniel w tym momencie ruszył w jego stronę, ze zdwojoną siłą taranując ludzi.

Jakiś mężczyzna, ubrany w welwetowy płaszcz i z obłędem w oczach, chwycił go za koszulę. Na głowie miał kaptur, lecz mimo to Thaniel dobrze widział, że mężczyzna płacze. Po jego twarzy ściekała krew.

Krzyczał coś, ale Thaniel nie mógł zrozumieć słów, zupełnie jakby polska mowa była mu zupełnie obca. Blondyn wiedział tylko jedno. Musi znaleźć Alexa. Musi go odszukać i zapewni mu bezpieczeństwo. Żeby przeżył.

Ognista kula uderzyła kilkadziesiąt metrów dalej. Hałas jeszcze się wzmógł przez piski dzieci i krzyki strachu dorosłych. Atmosfera stała się jeszcze bardziej nerwowa i nieprzyjemna, o ile to w ogóle było możliwe. Wszyscy biegali chaotycznie to w przód, to w tył. Z przodu ognisko z żywych istot, zaś z tyłu gromada zmor, które już pożerały łatwe, bezbronne ofiary. Łowcy już nie nadążali z zabijaniem zmor; siły mieszkańców Podziemia powoli się wyczerpywały, a potwory po każdej pożartej osobie stawały się silniejsze.

Thaniel miał przeczucie, że jeśli zaraz nie odnajdzie Alexa, to stanie się coś tysiąckroć gorszego niż ogniste kule, spadające z nieba. Wyszarpnął się mężczyźnie i ruszył w stronę, w którą powinien pobiec Alex. Przez tego człowieka stracił go z oczu.

Z paniką rozglądał się, czy któreś leżących, stratowanych przez setki stóp ciał nie należy do jego ukochanego. Tego by sobie nie wybaczył.

Znów dostrzegł brązową czuprynę czterdziestolatka. Począł znów się pchać w jego kierunku, kiedy zauważył coś, co go przeraziło. Mężczyzna, którego kiedyś uczył, skrzyżował miecze z innym Łowcą.

Krzyknął imię szatyna, ale głos Thaniela zawisnął w przestrzeni, pośród innych głosów. Serce biło mu w szaleńczym tempie, tłocząc do żył hiperadrenalinę. Czas na nowo zwolnił, specjalnie dla Foxa.

W jednej chwili podjął decyzję. Jeśli nie zainterweniuje, w kilka sekund Ursus Venti pozbawi Alexa głowy. Thaniel nie miał ani chwili do stracenia, chociaż dobrze wiedział, że ta próba ratunku ukochanego może go kosztować życie.

Mężczyzna zniknął i rozproszył się, aktywując tryb Łowcy. Cząsteczki ciemności powędrowały pomiędzy nogami ludzi. Kiedy Ursus podnosił dłoń z mieczem, Thaniel w postaci wichta go otoczył i zestalił swoje czarne ciało zmory wokół Łowcy, pozostawiając na zewnątrz tylko dłoń z mieczem.

Zacieśnił się na mężczyźnie, skutecznie go dusząc. Ursus desperacko starał się złapać oddech, miotał się w zacieśniającym się uścisku zmory, ale Thaniel nie dawał za wygraną. Kurczył się, zmniejszając swoją objętość i jednocześnie zwiększając masę. W końcu Ursus padł martwy na ziemię, a Thaniel w tym samym momencie powrócił do swojej człowieczej formy.

— Thaniel. — Alex odetchnął z widoczną ulgą, ale nie pokazał po sobie innych emocji.

Blondyn chwycił mężczyznę w objęcia. Alex był nieco zdezorientowany, ale również objął Thaniela w pasie. Starszy chłonął obecność swojego byłego ucznia; tak bardzo mu go brakowało... Przycisnął do siebie ciało Alexa. Dwie sylwetki stały się jedną.

Thaniel wiedział, że nie mają dużo czasu, że mogą zginąć w każdej chwili. Dlatego nie zamierzał czekać. Liczyła się tylko ta chwila. Nie ma czasu na strach, tylko na miłość.

— Kocham cię, Alex. Tak cholernie cię kocham. Nie odchodź już ode mnie. Nie puszczę cię.

— Thaniel... Kocham cię, ale... Nie mamy czasu... Łowcy... Oni chcą mnie zabić...

Blondyn objął go mocniej. Nie pozwoli go skrzywdzić. Nie teraz, kiedy w końcu go odnalazł. Jego życzenie do spadającej gwiazdy się spełniło; nie mógł tego zaprzepaścić.

Zebrał w sobie magię i przeciął palcem powietrze. Rozdarcie czasoprzestrzeni na kilka sekund wyssało z Thaniela połowę magii, ale nie przejmował się tym, tak samo jak otaczającymi ich ludźmi. Podniósł Alexa delikatnie i zrobił krok w dziurę w czasoprzestrzeni ze swoim ukochanym w ramionach. Natychmiast zamknęła się za nimi, by nikt więcej nie mógł przejść.

Thaniel i Alex znajdowali się na dachu jednego z budynków, który jeszcze się ostał. Od ziemi dzieliła ich wysokość jedenastu pięter. Ludzie w dole byli tylko mrówkami, które miotały się po ulicy, nie wiedząc, co robić. Tu, na górze, wiał wiatr, ale ich obu mało to obchodziło, przynajmniej w tej chwili. Doskonale widoczne gwiazdy spadały teraz nad nimi, niebo zaś oświetlało dwóch mężczyzn swoim szkarłatem.

— Dlaczego chcą cię zabić? — zapytał Thaniel, stawiając Alexa na podłożu. Otoczył go ramionami i spojrzał poważnie w twarz szatyna.

— Dowiedzieli się, że jestem spokrewniony z Zacharym. A to... Ten ogień z nieba, czarne słońce, spadające gwiazdy... Ta apokalipsa ma miejsce, gdyż na rozkaz Gertrude Łowcy zabili ostatniego Bonesa.

— Tu jesteśmy względnie bezpieczni, Alex. Wszystko dobrze. Już nikt cię nie skrzywdzi.

— Thaniel, ja... Ja ciebie bardzo kocham. — Na chwilę spojrzał blondynowi w oczy, by zaraz znów spuścić głowę. — I przepraszam. Jest mi teraz cholernie głupio. Żałuję, że...

Thaniel przerwał mu, kładąc palec na ustach mężczyzny. Patrzył z miłością i oddaniem na Alexa. Od dwudziestu dwóch lat chciał usłyszeć te dwa słowa, wypowiedziane miękkim głosem przez usta, które tak bardzo kochał. Kochał całego Alexa; wszystkie jego zalety równie mocno, co wady, ciało tak bardzo, jak kochał jego duszę.

— Nie ma potrzeby, by wymieniać żale, Alex. Już nie ma powrotu, już nie wrócimy tak po prostu do Podziemia ani do Ignis. Dlatego po prostu mnie kochaj. Będziemy najszczęśliwszymi z ocalałych.

Młodszy kiwnął głową i wtulił się w Thaniela, obejmując szyję ukochanego. Fox spojrzał na północ. Kłębowisko ciemnych chmur w oddali na szczęście nie zbliżało się do Ignis.

Naraz jednak powietrze na horyzoncie przecięła błękitno-srebrna błyskawica; zaraz potem do uszu mieszkańców Ignis dotarł grzmot, który brzmiał jak ponury pomruk zwiastujący koniec wszystkiego.

Obie stojące na dachu postacie naraz odwróciły twarze ku północy. Na horyzoncie rozszalała się burza, prawdziwa wichura. Elektryczne wyładowania słychać było nawet na dachu jedenastopiętrowego budynku. Pioruny cięły niebo niczym zaklęte ostrza ciała zmor.

Thaniel i Alex patrzyli z zachwytem, jak srebrno-niebieskie błyskawice sieją zniszczenie kilkanaście kilometrów dalej. Z daleka wyglądało to spektakularnie i zapierało dech w piersiach. Kłębiące się masy chmur sprawiały wrażenie, jakby chciały przytłoczyć świat, zwalić się na pola uprawne. Grzmoty były tak głośne, że ich trzask zagłuszał wszystkie inne dźwięki, sprawiał, że co wrażliwszym ludziom pękały bębenki w uszach.

I Fox, i Morningstar nie potrafili się poruszyć. Co więcej, nawet nie chcieli wyrwać się z tego transu. Thaniel czuł tylko ciepły uścisk Alexa wokół siebie, zapach jego i swojego potu i podmuchy chłodnego wiatru na ciele. Słyszał tylko głośne grzmoty w oddali i oddech Alexa pomiędzy dźwiękami burzy.

— Thaniel? — Szept Alexa przerwał kilkusekundową ciszę. — Myślisz, że teraz wszystko... Wszystko tak po prostu się skończy?

— Nie wiem, Alekś. — Oderwał wzrok od piorunów i spojarzał w oczy ukochanego. Wyglądały jak diamenty. — Nie wiem. Ale to nie jest sen, tego jestem stuprocentowo pewien.

— Zachary... Zachary był... Wiesz, kim dawniej był „Bóg"? — zapytał Alex.

— Nie mam pojęcia.

— Bóg — zaczął Alex — był taką istotą, która wszystko kontrolowała. Całą ziemię i niebo. Nawet zmory, ludzie i magia. Wszystko mu podlegało. No i Zachary pochodził z takiego boskiego rodu. I miał takie zdolności. Tylko że był ostatnim, który miał w sobie czystą krew Bonesów. I myślę, że razem z jego końcem przyjdzie też koniec świata. Taki definitywny koniec. Że nie przeżyjemy nawet my.

Do nozdrzy obu dotarł zapach spalenizny. Thaniel i Alex spojrzeli w dół. Połowa mieszkańców była już nieżywa — zginęli albo w ogniu, albo pod gruzami, albo w paszczach potworów. Wiele budynków się paliło, równie wiele zawalało się pod własnym ciężarem. Zmory powoli opanowywały Ignis; Łowców ciągle brakowało.

Thaniel chciał pomóc ocalałym, ale dobrze wiedział, że nie zdoła nic zrobić. Przesiąknięte żądzą mordu i głodem monstra miały przewagę liczebną nad swoimi przeciwnikami, którzy jednak nie rezygnowali z samobójczych ataków. Fox był świadomy tego, że Łowcy przegrywają, nie mają już szans na zwycięstwo z rosnącymi w siłę zmorami.

Wielu ludzi i Łowców starało się opanować żywioł ognia, choć była to nużąca i bezowocna praca. Płomienie rozprzestrzeniły się na kilkanaście dzielnic. Zbawcza dla miasta i Łowców byłaby teraz ulewa, ale chmury znajdowały się na północy, zaś wiatr dął z południa, odganiając burzowe obłoki z dala od Ignis.

Thaniel zdawał sobie sprawę z tego, że jego śmierć zbliża się nieuchronnie. To były jego ostatnie chwile, czuł to. Należy je dobrze wykorzystać.

— Nie obchodzi mnie, co będzie, Alex. — Thaniel położył dłoń na policzku mężczyzny. — Interesuje mnie tylko teraźniejszość. To nasze ostatnie sekundy... Powinniśmy uczynić je najszczęśliwszymi w naszym życiu.

— Masz rację, Thanielu. — Młodszy uśmiechnął się, z zachwytem patrząc na ukochanego. Nawet w tym świetle blondyn, mimo już pierwszych siwych kosmyków, wyglądał cudownie.

— Ach, zapomniałbym. — Thaniel zdjął palce z twarzy Alexa, choć drugim ramieniem nadal przytulał go do siebie. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pamiętnik Alexa. Podał mu go z lekkim uśmiechem. — Znalazłem to na twoim łóżku.

— P-przeczytałeś? — zapytał drżącym głosem Morningstar, złapawszy notatnik. Czule pogładził palcami okładkę. Thaniel mógł zauważyć, że ten zeszyt wiele dla niego znaczy.

— Nie. Po pierwsze, to twoja własność i nie mam zamiaru naruszać twojej prywatności. Po drugie, nie miałem na to czasu — odparł niebieskooki mężczyzna. Jeszcze raz sięgnął do kieszeni.

— Mogłeś przeczytać. Są tam wszystkie moje przemyślenia, uczucia i sytuacje z tobą związane.

Szatyn położył głowę na barku Thaniela, który tymczasem wyciągnął dwie duszołapki. Były to dwie nieduże, sześcienne kostki z drewna z narysowanymi na każdej ściance Znakami, połączone srebrnym drucikiem. Czterdziestopięciolatek ujął delikatnie nadgarstek ukochanego i okręcił drucik wokół jego ręki. Splótł metalowe części ze sobą, żeby kostki bezpieczeństwa nie spadły z ręki Alexa. Po stracie tej bransoletki Alex stałby się jedną ze zmor. To samo zrobił na swoim nadgarstku.

— Kocham cię, Alex. — Thaniel musnął ustami włosy Alexa.

— Ja ciebie też kocham, Thaniel. Bardzo, bardzo mocno.

Mężczyzna odsunął głowę od ramienia starszego i objął szyję Thaniela. Spojrzał w oczy blondyna. Thaniel nagle poczuł drgnięcie w sercu i miłe ciepło, które rozeszło się od piersi po całym ciele. Teraz albo nigdy.

Patrząc w oczy Alexa, przysunął twarz do jego twarzy. Szatyn zamknął oczy i delikatnie rozchylił usta, zapraszając Thaniela do pocałunku. Wobec tego Thaniel też przymknął powieki i zbliżył swe oblicze jeszcze bardziej do Alexa. Ich usta się zetknęły.

Ciało Thaniela przeszedł przyjemny dreszcz. Delikatnie, nieśmiało wsunął język między wargi swojego byłego ucznia; Alex mu na to pozwolił. Młodszy przeniósł ręce na plecy Thaniela, Fox położył dłoń na policzku szatyna i przyciągnął go bliżej siebie.

Thaniel czuł się szczęśliwy, nawet w obliczu śmierci. Alex zamienił dla niego ten koszmar w szczęście. Radość grała w duszy blondyna, tak jakby dusze ich obu tańczyły razem, mimo że wokół spadały gwiazdy, a z nieba zamiast deszczu padał ogień. Mężczyzna był pewien, że umrze spełniony. Umrze, czując miłość ukochanej osoby, która stoi tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

Alex w końcu oderwał się od ust Łowcy i uśmiechnął się lekko. Thaniel czule pogłaskał policzek mężczyzny, czując motylki w brzuchu. W końcu zrobił to, co chciał zrobić od dwudziestu trzech lat.

— Kocham... — Thaniel nie dokończył. Szóstym zmysłem wyczuł coś, co napełniło jego serce panicznym strachem.

Mężczyzna spojrzał w stronę północy i rozszalała burza na horyzoncie była ostatnią rzeczą, którą zobaczył.

Zanim którykolwiek z Łowców zdołał zareagować, sporych rozmiarów meteoryt uderzył o dach, na którym stali. W powietrze wyleciały odłamki metalu, skały i betonu. Przestrzeń wokół zajęła się ogniem, a wieżowiec zachwiał się niebezpiecznie.

Thaniel i Alex nie mogli przeżyć uderzenia kosmicznego obiektu o podłoże zaledwie kilka metrów obok. Nie zdążyli nawet wydać z siebie ostatniego oddechu. Siła uderzenia i ognisty ogon komety sprawiły, że ani Fox, ani Morningstar nie poczuli, że umierają. Ich śmierć była nagła i niespodziewana — oraz nieuchronna.

Thaniel jednak nie miał pojęcia, że ten meteoryt był tą samą spadającą gwiazdą, którą poprosił o to, by sprawiła, że na zawsze Thaniel i Alex będą razem.

Jego życzenie się spełniło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro