Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Życie Cole'a 😥🔥

To jest dość smutny rozdział, ale mam nadzieję, że trochę gorętszy finał go rekompensuje. Ale takie właśnie jest życie Cole'a 💞

*********


Nim Cole Rawsmith poznał Jessamine Heyes jego ścieżka ledwo mogła przypominać życie.

Khoel Rawsmith mógł przyjść na świat w rodzinie z bogactwami, lecz była ona kompletnie pozbawiona emocji. W tamtym miejscu miłość była wystawiana za próg dzień w dzień i noc za nocą. Po latach już się nie trudził nawet, by wskazać chociaż jeden pozytywny aspekt: takie w jego otoczeniu nie istniały do momentu...

Nie, nie tylko do momentu poznania Jessamine.

Zaczęło się wcześniej.

Zaczęło się od nich.

Nim jednak mógł zrozumieć, czym prawdziwa przyjaźń oraz niezachwiane oddanie mogło się cechować, Khoel był najbardziej samotnym chłopcem na świecie. Był przestraszonym chłopcem, który udawał o wiele dojrzalszego niż powinien. Niż od niego wymagał ojciec, albo chciały przyjaciółki matki.

Dopóki ich nie poznał wszystko było po prostu niebywale pojebane.

Wychowywał się w połowie lat osiemdziesiątych na przedmieściach Chicago. Ładny dom, solidny płot, duża buda dla psa, w której trzykrotnie sypiał i tylko raz z własnej, nieprzymuszonej woli. Skoro tę umiejscowiono na tylnym ogrodzie pod rozłożystym dębem ojciec nie musiał się obawiać, że ktokolwiek zobaczy w jaki sposób dyscyplinował swojego pokornego, złotego chłopca.

Boże, ależ on się brzydził swoim synem.

Nikt nie mógł dokładnie powiedzieć, czy Jonah Rawsmith w ogóle czuł w życiu coś więcej niż odrazę. Khoel pamiętał, że ojciec z matką związał się dla pozorów, dla wizerunku dbał o siebie w pocie czoła i dla najlepszego poważania wszystko musiało iść po jego myśli.

Dlaczego zatem Khoel, idealny, piękny Khoel sprawiał, że żółć podjeżdżała ojcu do gardła za każdym razem, gdy go widział? Nie wiedział tego, nigdy nie chciał się tego dowiedzieć, a że ten gryzł piach od dwudziestu lat nie miał powodu, by obawiać się prawdy.

Wczesne dzieciństwo Khoela składało się głównie z przebłysków różnego rodzaju upokorzenia, które zakopał bardzo głęboko. Jednak z takimi wspomnieniami już tak bywało, że uwielbiały wypływać na powierzchnię, gdy tylko jakaś rzecz, błaha i durna sprawa, się z tym wiązała. Do tej pory nie znosił melodii z kreskówki ThunderCats. W jego młodości była najważniejszą rzeczą chłopców z jego otoczenia. Khoel mający łagodne, wręcz anielskie usposobienie oraz taką właśnie twarz, wielokrotnie bywał zwyzywany od ciot, cweli, dziewczynek i lalusiów. Czasami nienawidził swojej delikatnej, chłopięcej twarzy – czasem pragnął przeciągnąć po niej nożyczkami i coś, cokolwiek z nią zrobić.

W końcu jeśli słyszał to od ojca, słyszał od rówieśników... dlaczego nie miało być to prawdą?

Zatem gdy tylko ThunderCats stała się najważniejszym tematem w szkole Khoel musiał dowiedzieć się, o co z tym chodziło. Nie spodziewał się, że znajdzie w pospiesznych seansach ukojenie. Chociaż był dzieckiem i nie mieszkali na wsi, tak jak to opowiadał ojciec, zawsze było coś do zrobienia – lepsze oceny, równiejszy trawnik, szybciej zgrabione liście. Gdy nauczył się obsługi magnetowidu problem sam się rozwiązał. Khoel po prostu przepadł dla tej animacji i w końcu miał jakiś punkt wspólny z kolegami ze szkoły.

Do momentu w którym Khoel się zapomniał. Teraz już nie pamiętał, jak tak właściwie się to wszystko zaczęło, ale pamiętał koniec. Wybity ząb, zwichnięty nadgarstek, ból i upokorzenie pozostałe po pasie na tylnej części ud. Trzy tygodnie nie mógł nosić spodenek...

Khoel zagapił się, tak totalnie niezaprzeczalnie zagapił się w ekran telewizora i spanikował dopiero, gdy usłyszał samochód na podjeździe. Poderwał się przy okazji rozlewając szklankę z wodą. Jedyna ulga w tym, że matka od dokładnie trzech tygodni nie dała mu nawet mleka do picia i teraz z obawy przed gadaniem nie wziął niczego innego. Patrząc na zegar zorientował się, że oglądał telewizję od dobrych trzech godzin.

Rzucił się w kierunku okna. Ojciec wyciągnął coś z bagażnika. Dobrze, dobrze Khoel miał jeszcze chwilę. Dał susa w stronę stolika z najnowszym systemem Hi-fi, które pewnie wzbudzałoby zazdrość kolegów, gdyby jakikolwiek do niego przyszedł. Dopiero naciskając rozpaczliwie magnetowid poczuł narastający, nieprzyjemny swąd.

– O nie – jęknął przerażony.

Kineskop telewizora był cały ciepły. Magnetowid wypluł kasetę, a Khoel drżącymi rękoma wepchnął ją do opakowania. Zdążył wsunąć ją pod stolik, zamarł jednak z dłonią nad wyłącznikiem. Telewizor śnieżył, ale wydał też przedziwny skrzek.

Ojciec otworzył drzwi, a że przechodziło się wprost z zewnątrz do otwartego salonu, zastał Khoela przed psującym się na ich oczach sprzętem. W środku kineskopu coś strzeliło, ekran zrobił się czarny, a z otworków wentylacyjnych zaczęła się wydobywać smużka dymu.

– To nie ja! – Khoel zawołał w czystej panice, wiedział że był to błąd, samo odezwanie się było potwornie głupie. – On się sam...

Twarz ojca nigdy nie bywała sina. Pamiętał jaki purpurowy był ojciec Johna, z dołu ulicy, gdy ten przypadkowo wybił im okno w salonie. Wściekłość wybuchnęła niczym gejzer, ale potem... potem oboje zabezpieczali okno, mówił coś do Johna już spokojnym głosem.

Pan Rawsmith nigdy taki nie był. Cisza zawsze zwiastowała najgorszą burzę i tak było w tym przypadku. Spokojnie zamknął za sobą drzwi, torbę sportową zostawiając przy drzwiach. Nie wyglądał na zmęczonego, zatem trening musiał być wyjątkowo lekki. Podszedł do znieruchomiałego Khoela, a gdy zorientował się, że z telewizora nici, uderzył twarzą chłopaka o ekran. Na szczęście miał jeszcze kilka mleczaków do pozbycia się – tak sobie w tamtym momencie wmawiał. Że to tylko ząb, który przecież musiał wypaść. Ból zaś... Ból czuł od zawsze i w tamtym momencie miał wrażenie, że na zawsze będzie czuł tylko to. Nie rozumiał, ale akceptował. Skoro nawet matka patrzyła potem na niego z niezadowoleniem, bo jego ciało nie wyglądało tak jak powinno? Co miał zrobić?

Khoel nigdy nie trudził się wyjaśnianiem, że to wada fabryczna, nie jego nadmierne oglądanie. Linia, którą wówczas wypuszczono z taśm, miała szereg wad i co najmniej dwa domy spłonęły przez spięcia w kineskopie. Pan Rawsmith nawet nie mrugnął powieką, gdy miesiąc później czytał o tym w porannej gazecie.

*

Każdy miesiąc był taki sam, jak w ustawionym cyklu pór roku.

Spokój, oczekiwanie, łomot, obserwacja, wycofanie.

Khoel w pewnym momencie praktycznie zaczął przewidywać, że tak się właśnie będzie rozgrywały jego kolejne tygodnie. W szkole za dobrze się uczył, żeby ktoś się nim przejmował. W popołudniowych pracach był zbyt sumienny, żeby poświęcić mu trochę uwagi.

Kulał? Przecież ma dziewięć lat, pewnie spadł z drzewa!

Tarł oczy? Pewnie znów zarwał noc, żeby poczytać komiksy!

Chwycił się za bok? Chłopcy w jego wieku ciągle wdają się w małe bójki!

Zawsze znajdowała się jakaś wymówka, coś co tłumaczone było wiekiem, czy byciem chłopcem. Khoel czasem marzył, żeby nie być niczym. Ale nie mógł być niczym, był przecież aniołkiem swojej mamusi.

Gdy miał jedenaście lat zaczął rozumieć – dzięki przemyconym pornosom od Gustawa z klasy wyżej – że coś było nie tak. Może nie w jego matce, ona zawsze... po prostu była. Ale w kobietach w jej otoczeniu. Dawno zrozumiał, że musi dostrajać się do rytmu ojca, żeby przetrwać. Żeby więcej nie zgubić zębów, które przecież nie odrosną. Teraz, tamtego lata, zaczął uczyć się, że musi też przebywać z dala od rozgadanej grupki kobiet, które siadywały nad basenem przed ich domem. To była duma jego ojca, coś co Khoel przygotowywał przez bite cztery tygodnie. Musiał zwiesić zarabianie pieniędzy po lekcjach na rzecz tego przedsięwzięcia. Wszystko wyliczone, wymierzone, wystarczyło tylko... kopać.

Dzień w dzień przez dwadzieścia osiem dni, wyjąwszy niedziele, bo przecież ojciec był taki pobożny i Boga by nie obraził pracą w tym dniu. Cztery tygodnie wytężonej pracy, którą potem kończył z panem Alfem, skończyła się nowymi mięśniami na jego ciele. Nie miał łatwo, pracował bez ustanku, wyskoczył także na wysokość metra siedemdziesięciu, co w jego wieku nie było zbyt częste. Ale Cole rósł i rósł, tak jak i zainteresowanie kobiet.

Wtedy jeszcze nie wiedział czym było ego, ale karmił się uwagą. Żebrał wręcz o nią trzepocząc rzęsami i nawet jak nazywali go ciotą, to mu kurewsko zazdrościli. Żadna dziewczyna z klasy wyżej i tych poniżej nie patrzyła na nich tak, jak robiły to z Khoelem. Słodkie, maślane oczka, spojrzenia zastanawiające się i przeciągłe.

– Boże, jaki on jest uroczy – pisnęła pewna dziewczyna pewnego wrześniowego dnia.

– Tina, nie – jęknęła smutno jej przyjaciółka. – On dopiero przyszedł.

– Robisz mnie w wała! – zawołała szeptem.

Tego typu rozmowy toczyły się przez pierwszy miesiąc szóstej klasy. To nie był łatwy rok, ponieważ liceum znajdowało się w budynku nieopodal, a ich szkoły współdzieliły boisko. Khoel był widoczny, ponieważ odstawał ponad wszystkimi swoimi rówieśnikami. Pod koniec szóstej klasy mógłby już uchodzić za młodszego licealistę. Ten rok szkolny przetrwał dzięki pochlebstwom, nieustannej ucieczce i pornoedukacji. Jego hormony buzowały, ale żadne nigdy nie przezwyciężyły strachu przed powrotem do domu.

Na to był skazany nieustannie.

Zatem każdy dzień szkolny, a potem każde wakacje były nieustanną, cholerną batalią. Zawsze chodziło o dotyk – napastliwy lub agresywny. A jednocześnie potrzebował tego, ta atencja jaką mu dawano... Khoel czasem się tym chełpił. Wyrzucał w twarz innym gogusiom, że wcale nie są lepsi od panienek w szkole, skoro tak się go czepiają.

Cóż, oczywiście że wtedy jego ciało było obite mocniej. Ból był jednak jego codziennością, więc parł do przodu, każda kolejna bójka czy komplement mówiły jedno: jeszcze żyję, jeszcze mnie nie zabił, jeszcze mnie nie złamały.

Wakacje czternastoletniego Khoela zmieniły całe jego życie.

Znów z jakiegoś powodu pracował w ogrodzie – nie było to za specjalnie istotne, po prostu ojciec od rana do nocy przez ubiegły tydzień nie dawał mu spokoju. Wstawaj o świcie, sprawdź czy trawa urosła ponad wskazane trzy i pół centymetra. Przystrzyż ją, jeśli już przerosła, ponieważ cztery centymetry wyglądają na nieestetyczne zaniedbanie, a ich rodzina to przecież nie flejusy. Pracował zatem nieustannie, każdego dnia, aż w końcu nadeszła połowa lipca i połowa wakacji.

Spalony słońcem, złoty chłopiec miał dość.

To były najprostsze czynności, powtarzane dzień w dzień od wielu lat, a teraz... teraz miał wrażenie, że są cztery razy gorsze, tuzin razy cięższe i niezliczenie nużące. Rosło mu to niczym gula w gardle, gdy starał się nie rozpłakać, bo przecież powinien być kurwa silniejszy.

Ale chyba nie był.

Czwarty lipca spędził na szorowaniu każdej powierzchni, żeby przygotować dom na wieczorne barbecue i pokaz fajerwerków, który zrobił ojciec. Khoelowi udało się zaoszczędzić aż pięć dolarów, chciał pojechać do miasta, wymknąć się na rowerze w jakąkolwiek przygodę... Wieczorem był na tyle wycieńczony, że nie przejmował się nawet faktem, że nie zostało z grilla nic, co mógłby zjeść.

Do rana towarzyszyły mu w nosie tylko zapachy: dym węgla, ostry aromat fajerwerków oraz perfumy pani Debris. Zobaczyła go, gdy stał pod ścianą, z dala od wszystkich. Jej podchmielony mąż perorował o czymś z sąsiadem, który wprowadził się z żoną i niemowlakiem w ubiegłym tygodniu do ich dzielnicy. Bogaci, od razu zostali zaproszeni do tego kręgu.

Pani Debris wyglądała na znudzoną – nawet jeśli świetnie grała, w chwili gdy alkohol złamał wszystkich, już się nie krygowała.

Dała mu łyk piwa, po tym jak sama solidnie się napiła. Obserwowała go oczami jak paciorki – nie miała brzydkich oczu, ogółem była niebrzydka, ale w pewien sposób przywodziła Khoele'owi na myśl lalkę z witryn sklepowych.

Gdy zarumieniony oddał jej butelkę, uśmiechnęła się w całkiem pokrzepiający sposób.

– Jesteś już taki duży, że podczas święta powinieneś mieć całą dla siebie, prawda? – uśmiechnęła się do niego przekornie i mrugnęła okiem. Rozbłyskające na niebie błękity i fiolety oświetliły jej twarz do niemal nieziemskiej otoczki.

Khoel wzruszył zakłopotany ramionami na znak odczepnej zgody. Fakt, był o pół głowy wyższy od tej kobiety, mogła się pomylić co do jego wieku. Nie wiedział czemu nie sprostował, ale to chyba w tamtym momencie nie miało znaczenia.

A może miało?

Może to wszystko wydarzyło się, bo narastał w nim ten gniew?

Pięć dni później była u nich na późnym brunchu, trajkotały o czymś z matką i jeszcze dwiema sąsiadkami. Takie wolne, rozchichotane, robiły z niego praktycznie lokaja. Gdyby mieli więcej pieniędzy – oni wszyscy – pewnie by tak było, pewnie dostałby wykrochmaloną koszulę i muchę, a one siedziałyby w jakimś nowobogackim country clubie lub w restauracji przy polu golfowym.

A. On. Byłby. Nikim.

Gorzej czuł się przez swoje zgorzkniałe myśli – gorzej nawet od momentów, w którym któraś dotknęła jego nogi, na której wyrosły już miękkie włoski, któraś przypadkowo klepnęła go w pośladek lub biodro, bo niby na jego szortach siedział komar. Matka w końcu przegoniła go do pokoju. Zaszył się tam i siedział jak trusia, patrząc na leniwie obracający się wiatrak pod sufitem. W sumie nie było tak gorąco, ale ten ledwie zauważalny powiew chłodu dawał mu dziwne wytchnienie.

Na początku nie wiedział, że ktoś go obserwował. Dopiero po chwili zorientował się i poderwał do pionu. Otworzył zszokowany usta, a pani Debris uniosła pospiesznie dłonie.

– Nie chciałam cię wystraszyć! – rzuciła łagodnym, kojącym tonem. – Zauważyłam otwarte drzwi, a ty sobie tak leżałeś... Dobrze się czujesz?

Khoel przełknął ślinę. Co to znaczy dobrze? Czy za dobrze krył się jakiś przepastny ocean znaczeń, który powinien pojąć? Może to jakiś tajny kod?

Przytaknął jednak, bo przecież nic innego nie mógł zrobić.

– Ja... jasne, dziękuję pani za troskę – pochylił lekko głowę, wiedział że będzie wyglądać uroczo oraz niewinnie. Czasem nawet jego dręczyciele dawali się na to nabrać i spuszczali z tonu.

Na panią Debris, oczywiście, także to podziałało. Z tym nieruchomym spojrzeniem uśmiechnęła się i poklepała dwukrotnie framugę. Nachyliła się do przodu, a jej piersi lekko wylały się poza krawędź bluzeczki. Pod spodem miała ciasno opinający stanik. Ciężko było mu oderwać wzrok.

– Bardzo dobrze, Khoelu, cieszę się.

Do szesnastego lipca powracała jeszcze trzykrotnie. Mijali się i ocierali o siebie, zawsze jakoś w przelocie. Khoel nie myślał o pani Debris. Chciał się wyrwać, chciał w końcu uciec, chciał pojechać do Chicago na rowerze, nawet jeśli miałby spędzić praktycznie trzy godziny łącznie w samej trasie. Jeśli, oczywiście, w mieście nikt mu nie gwizdnie jego jednośladowca – nie żeby było się na co połakomić, pan Rawsmith perorował wszem i wobec, że tylko coś kupionego za własne, ciężko zarobione pieniądze miało smak. Sąsiedzi oczywiście przytakiwali, w końcu Khoel miał wyrosnąć na takiego rezolutnego młodego człowieka.

Bo nie wiedzieli, że kupował swoje własne ubrania, połowę wyprawki szkolnej, strzygł się sam, a nawet bywały dni, że też musiał jeszcze jedzenie organizować na własną rękę. Khoel przeczuwał, że gdy skończy szesnaście lat, to on będzie utrzymywał dom. Nie wiedział, co właściwie podpowiadało mu taki scenariusz, ale wiedział, że to ponure samospełniające się proroctwo.

– Ja z nim pojadę – westchnęła pani Debris tego pamiętnego, szesnastego lipca. Było południe, wpadła na szybką lemoniadę, bo miała jechać do Chicago po sprawunki. Khoela pobolewał ząb, na co nie skarżył się jak raczyła to tragicznie przedstawić jego matka.

Matka nie miała czasu, jak zawsze, żeby się nim zająć. Była zajęta rzeczami. Khoel nie był pewny, czy w ogóle wyjaśniła pani Debris, czym tak bardzo naglącym musi się zająć, że wizyta u dentysty musiała poczekać na termin: bóg wie kiedy, może jak ząb sam wypadnie.

W maju ściągnięto mu aparat, nosił teraz nakładki na noc, Khoel podejrzewał że to od nich, ale nie powiedział tego na głos. Ubrał się więc elegancko, tak jak kazała mu matka i pojechał z panią Debris. Weszła z nim do środka, a gdy okazało się, że miał za mało pieniędzy – matka oczywiście dała mu kwotę o połowę mniejszą, niż kosztowała przeciętna wizyta – dołożyła bez mrugnięcia powieką. Wstyd, jaki go wówczas ogarnął, był nieprzebrany. Ściskał go za gardło przez całą drogę do samochodu, a potem do apteki.

– Przecież nie możesz wrócić do domu bez lekarstw! – kobieta zawołała oburzona. – Powinieneś się czuć dobrze, Khoelu. Chcesz się poczuć dobrze?

Może zwróciłby uwagę na to, w jaki sposób sformułowała to zdanie, gdyby nie był tak przejęty pustym portfelem, kieszeniami w których nie brzęczały nawet miedziaki. Może wówczas cokolwiek by... jakkolwiek by...

– Tak, chcę się poczuć w końcu dobrze – odszepnął czystą prawdę. Miał dość, bolała go głowa po wizycie. Tak jak przeczuwał nakładki na razie miały iść w odstawkę.

– Niczym się nie przejmuj, zatroszczę się o to – odpaliła silnik, kupiła mu leki i zabrała go do Cassidy Dinner's.

Winylowe siedzenia lepiły się do jego nóg, gdy spodenki podjechały trochę wyżej. Patrzył na torbę z apteki, ignorując szczebioczącą kelnerkę, która dopytywała się, czy w wakacje mama z synem coś robi.

Pani Debris jej nie poprawiła.

– Mam nadzieję, że lubisz gofry z bekonem – pani Debris powiedziała cicho, gdy kelnerka odeszła od ich stolika.

Z roztargnieniem kiwnął głową i uśmiechnął się do kobiety przepraszająco.

– Tak, ja...

Uniosła dłoń, by go uciszyć.

– Poczujesz się lepiej jak zjesz i weźmiesz leki, prawda? – przytaknął, dzięki czemu jej oczy rozbłysły nieznacznie.

Przeczytała o odpowiednim dawkowaniu, wytrząsnęła z buteleczek pigułki na dłoń, a potem uważnie obserwowała jak połykał. Obdarzyła go potem tak promiennym uśmiechem, jakby co najmniej wygrał medal w biegu przełajowym.

Zaczynając jeść Khoel zaczął również czuć, że się rozluźnia. Głowy nie miał już tak napiętej, a pani Debris też nie starała się mówić za wiele. Zadawała jednak trafne pytania: czy myśli już o liceum, ma jakieś plany na studia, na wszystko co później oraz każdą rzecz pomiędzy.

Czuł się... taki zauważony.

Nie spodziewał się, że z równą łatwością przyjdzie mu wyznawać o sobie cokolwiek, ale oto jedna sąsiadka w tej jadłodajni była gotowa wywlec go trzewiami do zewnątrz. Pod koniec obiadu kręciło mu się w głowie – na równi od przejęcia oraz leków. Lekarz nie uprzedzał, że może mroczyć mu się przed oczami, że jego kończyny będą takie rozleniwione, ale Khoel z racji obrażeń fundowanych przez ojca bardzo rzadko trafiał do szpitali.

No i te były drogie, a jemu nikt nie da złamanego grosza za złamaną kończynę.

Kiedy zapytała go, czy chce jeszcze gdzieś pojechać – wzruszył ramionami, ponieważ myślał. że chodzi o jej sprawunki.

Czy ona tego dnia miała w ogóle coś do załatwienia?

Ruch starego Range Rovera wprawił w kołysanie całą jego głowę. Ocknął się z zamglonymi od snu oczyma oraz wzwodem wypychającym mu przód spodenek. Pani Debris już nie prowadziła, nie miał pojęcia gdzie dokładnie byli. Przez lekko uchylone szyby nie docierał szum aut, więc musieli być daleko.

Kobieta opierała się z łokciem na kole, piersi wypychały jej bluzkę od prędkiego oddechu. Drugą dłonią masowała jego udo, blisko wzwodu. Khoelowi zaschło w ustach i znieruchomiał, nie wiedząc co się dzieje.

– Chcesz się znów poczuć dobrze? – szepnęła, nachylając się blisko niego. – Chcesz zapomnieć?

Ugryzła go w ucho, ssała płatek, masowała go przez spodnie. Jęknął zdziwiony, że naprawdę czuł się dobrze. Nie wiedział dokładnie w którym momencie jego spodenki zjechały na dywanik, a ciepłe ciało Debris i jej mokra pochwa otoczyła go aż po jądra.

Po wszystkim zapaliła papierosa i zaciągnęła się aż po kres płuc. Wypuściła z przyjemnością dym, przymykając oczy.

– Wiesz...

Ale nie wiedział, bo nagle wypadł w alejkę i biegł, biegł kurwa najszybciej w swoim życiu. Serce Khoela obijało mu się o żebra, dudniło w takt spiesznych kroków. Tupał o asfaltowy chodnik tak mocno, że pewnie bolały go stopy w cienkich tenisówkach. Nie wiedział tego na pewno – po prostu ból... ból zawsze był.

Co on teraz właściwie czuł?

Napinające się mięśnie ud oraz łydek, gdy przemierzał nieznaną mu część Chicago. W końcu zaczął trafiać na ludzi, umykali mu sprzed nóg z piskiem oraz gromkimi przekleństwami. Nie wiedział co widział przed sobą: były to tylko kolory, przeszkody do ominięcia.

Skręcał tuziny razy, mijał brzydkie i zaniedbane budynki, które zmieniały się w czystą dzielnicę i tak w kółko.

Ciężko było powiedzieć, kiedy dokładnie osunął się na ścianę u wylotu zaułka. Capiło stamtąd, więc Khoel od razu się zrzygał. Był zgrzany, kręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że potrzebuje się wykąpać w kwasie.

Ale do tego wszystkiego... był lekki. Jakby coś się od niego odcięło.

Otarł przedramieniem mokre usta, a potem jeszcze przetarł czoło. Na niewiele się to zdawało, był tak spocony, że nie byłby w stanie się osuszyć bez pięciometrowego ręcznika. Uniósł głowę i rozejrzał się na boki. Ta ulica, ani budynki, nic mu nie mówiły. Rzadko bywał w Chicago, ale coś kojarzył – to miejsce jedna było nowe.

Kiedy zajrzał w alejkę zrozumiał, że znalazł się w nie najlepszym rejonie. Przełknął ciężko na widok grupki bezdomnych narkomanów. Khoel nigdy wcześniej nie miał do czynienia z czymś innym, niż marihuana, ale od razu zrozumiał na co patrzył.

Ci ludzie byli w naprawdę złym stanie. Khoel patrzył na ropiejące rany na nodze jednego z mężczyzn. Musiał się przewrócić i nieźle pokaleczyć, ale jego uśmiech... jak człowiek, który jest u progu śmierci, może mieć taki uśmiech?

Z jego przegubu wystawała stara, brzydka strzykawka. Wyglądała, jakby na stałe przymocowano ją do ręki. Khoelowi ponownie zebrało się na wymioty, ale nie mógł przestać się zastanawiać.

Jeden facet obciągał drugiemu, ten trzymał coś poza zasięgiem rąk gościa z twarzą w jego kroczu. Była jeszcze kobieta, która siedziała naprzeciwko nich i po prostu patrzyła, czasem oblizywała usta i dłubała w zębach paznokciem małego palca. Ale ile by na nią nie spoglądał, Khoel nie zauważył, by poruszyła się w inny sposób.

Wtedy zobaczył jego.

Przygarbionego chłopaczka z burzą rozwianych włosów. Miał na sobie spłowiały podkoszulek z małą dziurą przy lewym boku. Khoel zwrócił na nią uwagę ponieważ... w sumie nie wiedział. Nastolatek był jakby z tego świata, lecz totalnie odstawał i trudno było przestać na niego patrzeć. Jego ramiona uniosły się, gdy westchnął głęboko.

Khoel podszedł do niego ostrożnie – nie skradał się, bo jednak szkło i kamyczki trzeszczały mu pod stopami. Zerknął na profil i zobaczył, że chyba byli w podobnym wieku. W oczach miał jednak coś potwornie starego, co wzdrygnęło się, gdy ich spojrzenia się spotkały.

– Co tam, Piegusku, zgubiłeś się? – Khoel zagaił skrzekliwym, acz pogodnym tonem. Gdyby nie był taki wycieńczony, pewnie i dłonie zaczęłyby mu się pocić.

– Spierdalaj – mruknął niechętnie, po czym rzucił mu jeszcze jedno niezadowolone spojrzenie. – I nie jestem żadnym pieguskiem.

Ale był, i to jakim! Gdyby nie byli w tej zasranej – pewnie nawet i dosłownie – alejce, Khoel pomyślałby, że ten przyszedł z jakiejś bajki. Miał blond włosy i konstelacje piegów na całej twarzy. Musiały ściemnieć od letniego słońca, dlatego tak rzucały się w oczy.

Nie zwracał już na Khoela uwagi, ponownie skupił się na ćpunach. Zrobił pełen zawahania krok do przodu. Dłoń miał schowaną do kieszeni spodni i gdy Khoel się przyjrzał zobaczył, że miał tam trochę gotówki.

– Co ty robisz? – zapytał, ale chłopak go dalej ignorował. Mężczyzna, który robił laskę już skończył, bo wypluwał spermę przez ramię. Diler z uśmiechem poklepał go paczuszką po twarzy. Nie kwapił się nawet, żeby schować flaczejącego penisa do spodni. – Serio, stary chyba...

Khoel czuł się zmieszany – nie przerażony, ale niepewny tego co powinien zrobić. Facet przebiegł koło nich z foliowym pakunkiem przyciśniętym do piersi. Łypał w kierunku nastolatków, jakby mieli mu to za sekundę wyrwać.

Piegusek czekał, aż diler w końcu się ogarnie. Najwyraźniej nie był w stanie zbliżyć się do kogoś z genitaliami na wierzchu. Lekko pociągnął nosem i Khoel zorientował się, że nawet jeśli tak samo jak on nie chciał czuć, bał się.

Dreptał mu więc po piętach, gdy mijali pierwszego ćpuna.

– Odpierdol się ode mnie – Piegusek warknął agresywnie, ledwo obróciwszy głowę w jego stronę.

– Rzep psiego ogona nie chce opuścić – Khoel wymamrotał pod nosem. Kącik ust chłopaka drgnął ledwo zauważalnie.

– Nie powinieneś sprawdzać w lustrze fryzury?

– Zabierzesz mnie wtedy na randkę? – ponownie to mikroskopijne wręcz drgnięcie ust. Jakby wbrew jego woli i postanowieniom zgrywania nieprzyjemnego twardziela. – Serio, słuchaj...

– Jesteś pedałem? – Piegusek warknął na niego, strząsając dłoń ze swojego ramienia. Khoel nawet nie zorientował się, że go złapał. Zamrugał zdziwiony, a usta chłopaka zacisnęły się w wąską kreskę.

– Jeśli chcesz możemy pociągnąć razem z jednej słomki w shake'u.

Piegusek zamrugał zdezorientowany.

– Nie da się ciągnąć jednej rurki – odpowiedział skołowany jego dziwną wypowiedzią.

Diler zachichotał słysząc tę wypowiedź.

– Ja cie, dzieciaku, chętnie tego nauczę – powiedział, klepiąc się po niedawno zasuniętym zamku spodni. – Daj mi chwilę, a będę gotowy na drugą rundę. Bo po coś przychodzisz, nie?

Piegusek skrzywił się, jakby przełknął gwoździe.

– Chce...

– Gówno w dupie palcem znaleźć – warknął głos dochodzący zza pleców kobiety–dłubię–paznokciem. Wstrząsnął nią tak silny dreszcz, że upadła do przodu. Nim Khoel mógł się zorientować, jedną ręką złapała za swój dobytek i przebiegła koło nich. Ćpun za ich plecami zaniepokojony poruszył się, ale również starał się odczołgać. Tylko diler siedział jak sparaliżowany.

Alejka nie była jednak ślepa, odbiegała dalej za załomem budynku. Wyszli stamtąd dwaj goście z ponurymi minami, które postarzały ich o dobrych dziesięć lat.

Wyżsi od nich o co najmniej dwie głowy, dość mocno przypakowani i z podobnymi kamizelkami na spłowiałych podkoszulkach pozbawionych rękawów. Jeden z nich trzymał rewolwer w dłoni. Khoel poczuł, że Piegusek koło niego sztywnieje. A może to on został sparaliżowany przez strach – nieważne jak na to spojrzeć, obaj wpakowali się w niezłe bagno.

Spojrzenia tych dwóch skupione były na dilerze. Już nie uśmiechniętym, a za to niemal na granicy zsikania się w swoje spodnie. Powoli uniósł dłonie i wstał bez odrywania spojrzenia od nadchodzących typów.

– Dajcie spokój – rzucił lekko. – Czego się mnie czepiacie?

– Ron, pozwoliłem ci na trzy słowa za dużo – warknął ten wyższy. Khoel zorientował się, że on wcale nie warczał ze złości, po prostu miał taki szorstki głos. Przekręcił głowę lekko w prawo i gwizdnął. Zza ich pleców wyszedł prawdziwy zakapior, na widok którego żwir zachrzęścił pod stopami Pieguska i Khoela. Nie uciekli jednak, ponieważ rewolwer i cmokanie zatrzymało ich w miejscu.

Ron nie zdołał nigdzie ruszyć, bo zaplątał się w śpiwór u swoich stóp. Z jego kieszeni i skrytek wyleciały ściśle popakowane narkotyki. Paczuszki potoczyły się także pod nogi Khoela.

– Przecież jestem wierny! – ryknął Ron, szamocąc się w uścisku zakapiora.

– Wiernym nie wyrywam rzepek na żywca – warknął do niego zakapior, ciągnąc go w kierunku, z którego przyszedł.

Krzyki sprzeciwu, które wyrywały się z piersi Rona, ucichły dopiero, gdy przesuwane drzwi, najpewniej od vana, zatrzasnęły go w środku samochodu, który odjechał całkiem cicho.

Została ich czwórka w tej cholernej alejce, a paczuszki dragów wciąż leżały na ziemi. Piegusek strzelał spojrzeniami od narkotyków do broni i zezował na stojącego obok Khoela. Ten kompletnie nie wiedział jak powinien się zachować.

Dwaj bandyci zrobili krok w ich kierunku. Khoel zdziwił się, że oni... też się zdziwili. Zmierzyli ich wzrokiem przed wymienieniem pospiesznego spojrzenia.

– To jakieś głupie gówniarze – wymamrotał ten z pistoletem. Był smukły, ale nie tak wysoki jak jego kompan, który przypominał ludzki taran. Dla Khoela wszyscy faceci więksi od niego byli jak tarany. Ta dwójka była zdecydowanie starsza od nich. Naszywka na ich kamizelkach przyciągnęła jego uwagę.

Trust in Devil.

Po plecach Khoela przeszły ciarki. Cały ten dzień był surrealistyczny. Wciąż czuł lepkość na swoim penisie, miał wrażenie, że ma mokre slipy i ból głowy wrócił z całym natężeniem.

Khoel wymienił spojrzenie z Pieguskiem, podczas gdy tamci dwaj również zerknęli na siebie.

– Chyba powinniśmy spieprzać, Piegusku – szepnął do niego na wydechu.

Chłopak posłał mu wrogie spojrzenie.

– Przestań mówić do mnie Piegusku!

– A jak powinien? – warknął ten większy. Gdy obaj cofnęli się o krok ten zrobił niezadowoloną minę. Podrapał się po karku jakby... zakłopotany? Khoel był kurewsko skonfundowany. – Jestem Antonio, a to Lucano, ale wszyscy do nas mówią Knight i Luca.

Piegusek nie rwał się do odpowiedzi, oglądając się przez ramię na alejkę i na nich. Czy chłopak w ogóle wiedział co prawie zrobił?

– Nazywam się Khoel – odezwał się z cieniem zawahania, bo nawet jeśli tamten... nawet jeśli on sam nie wiedział, co prawie zrobili w tej alejce, oni ich przed tym uratowali. Nieintencjonalnie oczywiście, wciąż przecież mieli pistolet i pewnie niejeden nóż w kieszeniach, ale jak na razie nie próbowali ich skrzywdzić.

Piegusek lekko wyprostował barki.

– Samuel.

Luca skinął głową i powoli pokazał im, jak chowa broń do kabury na piersi.

– Zrobimy tak...

Tak właśnie to się zaczęło. Od cichej komitywy, wsparcia bez słów oraz żadnych wyjaśnień. Cokolwiek zobaczyli w nich Lucano oraz Antonio – utworzyło małą, wąską kładkę. Kładkę którą przytrzymali, by Samuel oraz Khoel mogli po niej przejść. Ta zmieniała się raz za razem, póki nie stworzyli między sobą solidnego mostu, który przetrwał każdą zawieruchę i katastrofę naturalną. Luca nie pozwolił im wziąć narkotyków, które z łatwością mogli ukryć w ubraniu. Poprosił, by podeszli do nich z paczuszkami i schowali je do małego plecaka, który miał ze sobą. Nie chcieli znać odpowiedzi na pytania, które musiały się im wszystkim kłębić w głowie.

Spytali tylko, co robili w tej części Chicago.

Zgubiliśmy się.

I mogło być to metaforyczne, chociaż naprawdę było kłamstwem. Okej, nie do końca, Khoel naprawdę się zgubił, ale było to intencjonalne. Chłopaki miały ze sobą zdezelowanego forda, którym odwieźli wpierw Samuela. Co ironiczne, mieszkał dość niedaleko Khoela, tylko w niemożliwie parszywej dzielnicy. Nie podziękował za podwózkę, ale skinął głową na pożegnanie.

Pod domem Khoela nie było żadnego wozu policyjnego, tylko dwa samochody w tym jeden, na który nie chciał patrzeć. Luca zauważył jego reakcję i zawiesił łokieć na oparciu fotela.

– To na pewno twój dom? – zapytał.

Kurwa, dlaczego Khoel w tamtym momencie nie skłamał? Wiedział, że mógłby to zrobić i już tego dnia wylądowałby pod dachem Trust in Devil. Całe jego życie zmieniłoby trajektorię i pewnie przyszłość nie byłaby taka sama... tego jednak nigdy się nie dowie.

Poczekali aż wszedł do środka. A w środku było dziwnie.

Khoel dopiero lata później zrozumiał, dlaczego pani Debris zrobiła taką szopkę i wzięła na siebie winę za jego zagubienie. Zrobiła to tak przekonująco, że nawet jego ojciec się zatrwożył – oczywiście obawiał się bardziej swojego losu, bo przecież co mogłoby młodemu synowi wpaść do głowy... Nie wezwali policji, straży, nikogo nie powiadomili o tym, że nieletni przepadł w samym centrum Chicago.

Khoel wówczas nie wiedział, ale na jego ciele było wystarczająco dużo znaków, by byle policjant się zorientował – co by nie powiedzieć, pani Debris była w najgorszym, możliwym położeniu.

Gdy jego rycerz pojechał zrzucić ją z mostu we wczesnych latach dwutysięcznych odkryli, że Khoel nie był jedyny. Debrisowie byli do szpiku kości źli. Ilość dziecięcej pornografii, którą wówczas odnaleziono w ich domu, spędzała sen z powiek niejednemu policjantowi.

To wydaje się jak inne życie, przeszłość zupełnie nienależąca do niego. Odcięcie się od tamtego momentu i stanie się Colem, porzucenie na zawsze Khoela, trochę mu pomogło. Miał pomost ze swoim początkiem, ale przykrył go solidnym mostem, który poprowadził go do jednej ścieżki: stania się osobą, która należała do siebie.

Już nigdy więcej do oprawców, jacy znajdowali się na jego drodze.

***

Nie chciał wywoływać łez Jessamine – nie przez to, że nienawidził współczucia czy inne głupstwo, które ludzie sobie lubili wmawiać, ale po prostu widok jej płaczącej coś w nim podłamywał. Potrzebował jednak opowiedzieć jej o tym kim był – kim po trosze wciąż w środku siebie był.

Niech to zabrzmi samolubnie: czuł się tak cholernie wyzwolony po tym wszystkim. Jakby każde brzydkie słowo zabierała ze sobą fala, która niemal dotykała ich stóp. Gdy wyszli z Montekki, wybrali się w powolna drogę do samochodu tą samą trasą. Nie spieszyli się, miał zbyt dużo do powiedzenia, żeby gnać gdziekolwiek. Powiedział jednak tylko mały ułamek, wiedział że więcej... Więcej należało do nich i chociaż był z nimi od czternastego roku życia, nigdy nie chciałby mówić w ich imieniu. Zwłaszcza, gdy głos Foxa, Knighta oraz Luca tak bardzo się liczył.

Zaczęło padać, gdy byli piętnaście metrów od samochodu. Cole posłał krzywy uśmiech Jessamine i złapał ją za rękę.

Roześmiała się bez tchu, gdy dobiegli do drzwi kierowcy, a jemu wypadły kluczyki z rąk. Wokół nie było żywego ducha, parking ział pustką.

Cole pokręcił głową i po prostu zapatrzył się na kobietę. Opierała się o karoserię z dłońmi przyciśniętymi do mokrego, chłodnego lakieru. Kilka loków przyklejone miała do czoła, nos nieznacznie jej się zaczerwienił a usta...

Ach, kurwa, nie miał zamiaru rozwodzić się nad tym w myślach. Zrobił prędki krok w jej kierunku, złapał w dłonie twarz Jessamine i zaczął ją całować. Wargi, wpierw chłodne i lekko słone od łez, wkrótce stały się posłusznie miękkie. Sapnęła cichutko, gdy przycisnął ją mocniej do samochodu. Między ich biodrami nie było przestrzeni, a powietrze w ogóle nie było im potrzebne.

Odsunął się jednak, złapał za kluczyki i prędko otworzył drzwi. Wsunęła się do środka nie odrywając spojrzenia od jego oczu. Cole przeważnie się nie wahał, ale w tej sytuacji zajrzał do środka, lecz dłonie wciąż miał wsparte o zimną karoserię. Najwyraźniej dystans między nimi odrobinę go otrzeźwił. Oblizał usta niezdecydowany: naprawdę jej pragnął, co do tego nie było żadnej wątpliwości.

Jessamine patrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami.

– Prawdopodobnie na plecach zostanie ci trwały ślad od pasów – ostrzegł ją. Zostanie ci trwały ślad po mnie.

– Zawsze chciałam mieć tatuaż – kąciki jej ust poruszyły się, a usta zmiękły.

Cole wsunął kolano na kanapę, jeszcze nie zamykał drzwi, chociaż pół tyłka miał mokre jak po kąpieli w oceanie.

– Będziesz obolała od pozycji, w których cię ustawię – dorzucił ciężkim tonem. Patrzył jak prędko zrzuciła buty i usiadła z plecami opartymi o drzwi, jedną stopą na kanapie a drugą na podłodze.

Kolejne porzucenie będzie kurewsko bolało.

– Kupimy olejki do masażu w drodze do domu – zapewniła. W garści trzymała już rąbek koszulki.

Cole wsunął się do samochodu zatrzaskując drzwi. Deszcz miarowo bębnił o dach, łączył się w staccato uzupełniającym ich przyśpieszone oddechy.

– Nigdy nie zapomnisz o moim kutasie.

Błagam, nie zapominaj o mnie.

– Nigdy bym tego nie chciała – zapewniła szeptem. Złapała go za barki, ścisnęła raz, następnie dłonie splotła za jego karkiem, żeby przyciągnąć go do swoich ust. – Nie z tobą, Cole. Z żadnym z was. Jesteście dla mnie zbyt ważni, żeby po prostu żyć jak co dzień. Już nigdy nie będzie jak co dzień. Zmieniliście wszystko.

To ty zmieniłaś nas.

Tego już nie powiedział, nie przeszło mu przez gardło ponieważ nawet w myślach, po wszystkim tym, co dziś jej wyznał, trudno było to przyznać. Miał jednak nadzieję, że jego dotyk przemówił głośniej i dosadniej.

Szyby zaparowały od ich ciał, pocałunków wymienianych pospiesznie na tej tylnej kanapie. Dłonie spiesznie błądziły po każdej dostępnej powierzchni – ubrania im przeszkadzały, więc po prostu zaczęli je z siebie zdzierać. Cole dobrze wiedział, co ich popędzało do przodu i dlaczego żadne nie chciało więcej wyrażać na głos wątpliwości: tak właśnie smakowała wolność oraz prawda.

Chociaż się starał, nie był w stanie uchronić ja przed bólem czy odciskami. Samochód miał duży, ale nie aż tak. Dopiero gdy samolubnie sprawdził, jak smakuje jej cipka i doprowadził ją na skraj orgazmu językiem, odsunął się. Dyszał ciężko, gdy ponownie całował Jessamine. Jęknęła w jego usta poczuwszy swój smak. Lgnęła do niego całym ciałem, jej biodra wykonywały mimowolne, małe ruchy, żądając odwleczonego orgazmu.

– Jeszcze chwila, Heyes – chrypnął w jej usta. Cmoknął je i przecisnął tułów między siedzeniami, żeby wyciągnąć ze schowka prezerwatywy. Był wypięty i poczuł na pośladku jej ciekawską dłoń. – Kurwa, kobieto, jeśli nie chcesz, żebym skończył...

Przeklął jeszcze raz ponieważ palce zamieniła na usta. Wargami wypaliła mu piętno na prawym pośladku, jęk utkwił mu w gardle. Odsunęła się szybko, minę miała niewinną gdy usiadł i spojrzał na nią z wyrzutem. Złapał ją delikatnie za gardło, na co się uśmiechnęła. Przyciągnął ją do krótkiego i szorstkiego pocałunku. Odsunął ją siłą, a głowę kobiety skierował w dół. Z kutasa wyciekło mu tyle preejakulantu, że mogła ugasić pragnienie, jeśli chciała.

Pod placami czuł, jak jej gardło pracuje i od razu ją odsunął, gdy chciała wsunąć w siebie całą jego długość. Zacmokał niezadowolony i pomógł jej się wyprostować. Przytrzymał ją w miejscu patrząc na jej rozmyte spojrzenie oraz pulchne, zaczerwienione wargi. Sam jej wygląd kusił, by zacząć ją całować, powstrzymał się od tego. Prędko nasunął na siebie prezerwatywę i wyciągnął dłoń w kierunku Jessamine.

– Chodź do mnie, skarbie – poprosił łagodnym głosem.

Bez zawahania ścisnęła jego rękę i szybko usiadła mu na kolanach. Pachnąca brzoskwiniami i mandarynką klatka piersiowa znalazła się tuż przy twarzy Cole'a. Przycisnął nos do zagłębienia u podstawy szyi kobiety, mrucząc z zachwytu nad tym zapachem.

– Cole – jęknęła w jego włosy, gdy zaczęła się powoli opuszczać na długość fiuta mężczyzny. Zaszeptał uspokajająco świadom, że w tej pozycji wchodził bardzo głęboko, a miał spory obwód. Przytrzymał kobietę za biodro, żeby powoli się do niego dostosowała. Jeszcze raz jęknęła jego imię, tym razem inaczej. Gdy siedziała na nim, pochłaniając go po nasadę, jej oddech się spłycił, a w oczach błysnęły łzy.

– Jessamine? – zaniepokojony chciał się poruszyć, ale zmusił się do bezruchu.

Potrząsnęła głową z zakłopotaniem.

– Tak dużo czuję, Cole – wyznała, przymykając powieki. Stuknął palcem w brodę kobiety i czekał aż na niego ponownie spojrzy. – Mam wrażenie, że czuję aż za dużo.

Zaprzeczył łagodnie. Ramieniem objął ją w talii, żeby przyciągnąć ciepłe ciało blisko swojej klatki piersiowej. Jessamine wsparła czoło o jego, poczuł na policzku łzę.

– W końcu czuję za dużo – wyszeptał. – W końcu czuję tak dużo i każda ta emocja jest dobra.

Odsunęła się od niego odrobinę, na tyle żeby spojrzeć mu w oczy bez zrobienia zeza. Piersi kobiety były wciąż mocno przyciśnięte to jego torsu, a cipka tak przyjemnie go obejmowała.

– Już nigdy więcej nienawiści do świata?

Kącik jego ust drgnął. Wiedział, że tak łatwo nie zapomni o jego pijackim wyskoku. Odsunął do tyłu mokre loczki, które przykleiły się do czoła kobiety.

– Tylko zachwyt, Jessamine. Pozostanie już tylko zachwyt.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro