Rozdział 18. Cole
Jessamine jednym podskakującym loczkiem sprawiła, że i wszyscy podskakiwali dla niej na raz. Nawet, kurwa, Knight. I wcale nie wyglądał tak, jakby jakoś mocno mu to przeszkadzało. Cole totalnie nie wiedział, jak się z tym czuł. Nie miał też pojęcia jak ma się na nią wściekać, przecież mogła ich wszystkich dotkliwie zranić. Sama myśl o tym, że ta uśmiechnięta, zawzięta kobieta mogłaby splunąć nimi przez ramię i nawet się nie obejrzeć, pogarszało jego nastrój.
Pokpiwając sobie z jego marudności, Fox wyskoczył po żarcie na wynos godzinę po tym, jak przyjechał do biura z komisariatu. Wdrożył ich, że techniczni nie byli zachwyceni perspektywą ślęczenia na laptopem złodziejki, ale Kins zgromiła ich wzrokiem. A spojrzenie grozy tej kobiety robiło całą robotę.
Zdecydowali się zostać w biurze – Jessamine zadecydowała, oczywiście. Powiedziała, że nie ma co jeździć w tę i na zad, gdy Fox może zapewnić jej dostęp do sprzętu, a w budynku raczej kartek do notatek nie braknie. W ten sposób wszyscy rozpierzchli się do swoich zadań...
Oprócz niego, on jak ostatni świr krążył wokół ich głównego gabinetu. Nieświadomie wybrała biurko, które należało do niego. Rozsiadła się za nim i wyglądała tak...
Nie wyglądała wcale, Cole zawsze mruczał zły na siebie po czym szedł rozprostować nogi do małej kuchni za biurkiem Dottie. Ta, gdy wróciła z laboratoriów, śledziła go piekielnie rozbawionym wzrokiem. Na chwilę został rozproszony został rozmową z potencjalnymi klientami. Starsze małżeństwo potrzebowało ochrony dla swojego nastoletniego syna. Szesnastolatek był uzdolnionym kontrabasistą i miał możliwość dołączenia do Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej, co czyniłoby z niego aktualnie najmłodszym jej członkiem. Oczywiście, jako że ludzie maja w naturze niedojebanie, ktoś próbował uszkodzić mu ręce. Małżeństwo w porozumieniu z chłopakiem ubezpieczyło go na ten wypadek, ale lepsze od pieniędzy było jego bezpieczeństwo. Cole podziwiał zdroworozsądkowe podejście całej trójki i był poruszony miłością, z jaką mówili o chłopaku – nie chodziło po prostu o karierę, o sławę czy pieprzony prestiż. Chodziło o niego. Jamaica miała wracać do pracy po urlopie za trzy dni, wiedział że będzie idealna do ochrony nastolatka. Przekazał im dokumenty do przejrzenia, a potem przyprowadził Dottie do przeprowadzenia ich przez podstawową papierologię.
I znów miał aż za dużo czasu.
Jessamine, dotychczas ślęcząca nad zapiskami, które skrupulatnie tworzyła z teczki przyniesionej przez Knight z auta, właśnie wyszła z ich gabinetu. Wiedziony okrutnym wścibstwem Cole skrył się za winklem i przyglądał kobiecie. Rozciągnęła się na boki, a potem rozejrzała w okół z niekrytą ciekawością. Wścibska myszka zerknęła do kuchni, a potem zajrzała za półotwarte drzwi do pokoju księgowych. Kobiety zapytały, czy mogą jej jakoś pomóc.
– A nie, po prostu szukam tajemnic korporacyjnych i diamentów wielkich jak jaja Knighta.
Wszystkie parsknęły śmiechem, chociaż starały się nie śmiać. On wcale nie miał najmniejszego uśmieszku na ustach. Ani trochę. Jessamine wymieniła uprzejmości z kobietami, powiedziała że będzie starała się im jak najczęściej przeszkadzać. Cole prychnął pod nosem, gdy Casta, druga księgowa, zorientowała się że widziała ją gdzieś.
– To LA, skarbie, tutaj wszystkie twarze są jakoś znane – prychnęła Gina, główna księgowa, żywiołowa pięćdziesięciolatka, która trzymała za niewymowne każdego pracownika Camden's Arrows. Zatrudnili ją zupełnym przypadkiem i była to równie fenomenalna decyzja, co współpraca z Margie.
Cole oparty o ściankę między kuchnią a biurem przekup podsłuchiwał, jak Jessamine bagatelizuje swoją pracę i plotkuje o nowej kolekcji dresów Jamie Lick. Słysząc taką nazwę przysiągłby, że to tajny kod na linię wibratorów. A że z nimi był bardzo dobrze zaznajomiony, wiedział, że to jednak jakiś spandex i lycra, a nie silikon medyczny.
Prawie przekonał się, że wystarczy własnego wścibstwa, ale Jessamine pożegnała się z nimi obiecując, że następnym razem wpadnie z kawą. Lekkim krokiem ruszyła dalej w biura i zerknęła do pieczary Foxa. A potem znalazła jaskinię technicznych w którym siedział wraz z trzema swoimi podopiecznymi. W gruncie rzeczy tylko Kometa był dwudziestokilkulatkiem, a Meteor i Zorza byli w naszym wieku, ale Fox niemal czuł się tak, jakby miał swoich protegowanych. Przyjaciele zostawili mu wolną rękę w doborze pracowników tego działu – on wiedział jakich cech szuka w ludziach, nie było sensu żeby narzucali mu swoje zapewne bezużyteczne opinie.
Gdy patrzyła na Foxa, na twarzy Jessamine odmalował się smutny uśmiech. Cole'a zżerała ogromna ciekawość co właściwie kryło się teraz w jej myślach. Co w widoku przyjaciela spowodowało taką minę na twarzy. Kobieta wycofała się dość szybko, najwyraźniej nie chciała im przeszkadzać. Nie dziwił się. Gdy ta czwórka zbierała się nad czymś wyglądali na zaaferowanych co najmniej tak, jakby właśnie zwalczali atak na skalę krajowego cyberbezpieczeństwa.
Ona wsiadła do windy – on jako rozsądny facet zbiegł schodami. Na wyższe piętra nie mogła dostać się bez karty magnetycznej. Oni w razie czego posiadali dwie kopie, ale praktycznie nigdy tam nie zaglądali. Właściciel budynku czasem korzystał z ich wejścia, żeby w spokoju przejść do swojego biura na najwyższym piętrze. Gościu nie był zły i szanował swoich pracowników, ale czasem każdy potrzebował minuty ciszy.
Cole zatrzymał się za roślinką, która całkiem dobrze go maskowała. Pan Trennis parzył kawę dla naszego portiera i Jessamine wiedziona zapachem zbliżyła się do wózka. Kawę pracownikom opłacali oni, a pan Trennis kilkukrotnie widzący Jessamine nie chciał od niej ani grosza. Na wózku miał także jeszcze kilka kanapek i muffinek. Większość żarcia kupowano z okolicznych knajpek, ale taki wózek był świetnym ratunkiem w ciągu dnia. Jessamine wesoło rozmawiała z mężczyznami, zapewniając ich, że tak, posiada aktualnie najlepszą ochronę w całym stanie, dziękuje bardzo. Cole uśmiechnął się krzywo pod nosem. Spróbowałaby powiedzieć coś innego.
– Potrzeba pani czegoś? Mogę gdzieś skoczyć, nie ma problemu – Richie uśmiechnął się do niej wesoło. Chętnie korzystał z ich siłowni oraz łagodniejszych treningów i jak na emeryta blisko siedemdziesiątki trzymał się fenomenalnie.
– Och, dziękuję! – zawołała zakłopotana i wskazała dłonią do tyłu. – Mam wszystko, czego mi potrzeba, rozpieszczacie mnie tutaj.
Mężczyźni roześmiali się.
– Wpadaj do nas częściej, ponure pyski szefów dnia nam nie rozświetlą – ten zdrajca, Trennis, mrugnął do niej porozumiewawczo. Ramiona Jessamine zatrzęsły się od śmiechu.
– A czy ja wiem – westchnęła przesadnie. – Całkiem miło się na nich patrzy.
W oku Richiego błysnął szelmowski ogień. Wszyscy wiedzieli, że poszedłby za strzałami w ogień – to była jedna z tych historii, w której wyciągnęli rękę do osoby, która sypiała pod budynkiem i była pierwsza, która bezinteresownie pomogła Foxowi w tarapatach. Richie swoje przeżył, nie był w stanie skontaktować się z rodziną, nikt nie chciał mu pomóc... A teraz żywiołowo swatał ich albo ze swoimi licznymi wnuczkami, albo z każdą nadarzającą się miłą osobą.
Cole doświadczył tego na własnej skórze.
– Jeśli chcesz zobaczyć, co dokładnie potrafią idź w tamtym kierunku – Richie pokazał palcem na korytarz prowadzący do wewnętrznej sali treningowej. – Podziękujesz później.
Cole nie widział jaką zrobiła minę, ale domyślił się, że była pełna konspiratorskiej sympatii.
– Okej – przeciągnęła sylaby podekscytowana. – Teraz to zdecydowanie muszę tam pójść. Do zobaczenia!
Cofnął się lekko, lecz żadne z nich go nie zauważyło. Cole odczekał chwilę, aż Jessamine znalazła się bliżej korytarza, a mężczyźni wrócą do swoich zajęć. Pomógł mu także turysta, który z mapą i telefonem bezradnie podszedł do biurka recepcji. Lea i Richie pochylili się nad chłopakiem kiwając głowami na coś, co mówił. Cole prędko czmychnął w ślad za Jessamine. Kobieta szła lekko rozkołysanym krokiem, jego oczy mimowolnie prześliznęły się od kędzierzawej głowy do łuku pleców oraz rozbujanych bioder.
Przeklął na siebie pod nosem, prawie zdradził się, że za nią idzie. Jessamine jednak wróciła do swojej kawy i przystanęła jak wryta, gdy zobaczyła co skrywa ten korytarz. Z jednej strony mieli pokaźną szatnię oraz magazyn. Magazyn, w którym trzymali sprzęt taktyczny, broń oraz drony i cudeńka Foxa, był zamknięty na kartę magnetyczną oraz pinpada. Obok urządzili szatnię z łazienką, wyposażoną także w dwuosobową saunę. Przede wszystkim znajdowały się tu szafki zatrudnianych przez nich ochroniarzy.
W przeciwległym pomieszczeniu mieściła się ich sala treningowa. Tę podzielili na dwie przestrzenie – mini strzelnicę oraz maty sparringowe. Strzelnica była tylko na dwa stanowiska i miała wyłącznie dwa metry szerokości. Zaprojektowali ją specjalnie w ten sposób, ponieważ z oddali wszyscy umieli strzelać perfekcyjnie, jednak bardzo rzadko zdarzało się przeciętnemu ochroniarzowi zdejmować cel z większej odległości. Tutaj liczyła się precyzja lub minimalizacja marginesu błędu, który dopuszczali.
Cole wiedział na kogo tak intensywnie spoglądała Jessamine.
Ale czy dokładnie wiedział?
Nie dało się usłyszeć jego kroków, gdy było się równie zaabsorbowanym co ona. Jej ręka zamarła w pół drogi do półotwartych ust. Oddech kobiety był przyśpieszony i chociaż światło w korytarzu było przyćmione założył się sam ze sobą, że policzki mała zaczerwienione.
Ciężko był ukryć, jak dobrze Luca oraz Knight wyglądali na macie. Bezwzględnie oraz zajadle wyznaczali sobie ciosy. Byli szybcy, brutalni i nie cofali się miedzy sobą przed niczym. Wszyscy tutaj walczyli w ten sposób – życie nie było fair i unikanie uderzenia w jaja czy gardło mogło wydarzyć się wyłącznie na ringu bokserskim w świetle reflektorów. Tam, na ulicach, w domach czy magazynach, nie liczyło się nic poza wytrzymaniem bólu, jaki się otrzymało i walczenie dalej, żeby pokonać i uratować.
Zdawał sobie sprawę z tego, że Jessamine wpierw skupiła się na lśniących od potu ciałach mężczyzn. Wyglądali zbyt dobrze, żeby tego nie robić.
Z założonymi na piersi rękoma Cole oparł się o ścianę trzy kroki od niej. Niczym jastrząb przyglądał się zmianom, jakie mógł dostrzec na profilu kobiety. Nie wiedział czy zdawała sobie sprawę z tego, jak ekspresyjna była. Dosłownie każda najmniejsza myśl się na niej odbiła – oczywiście, teraz jak creep stał cicho z boku i śledził ją od dobrych dwudziestu minut, ale mimo to.
O czymkolwiek nie myślała, widok Luci i Knighta mocno na nią oddziaływał. Cole nie mógł się już dużej powstrzymywać.
– Powiedz jak skończysz, to przyniosę ci wiadro i mopa – sarknął, a ona dosłownie podskoczyła do góry. Z poirytowanym syknięciem przełożyła kawę z ręki do ręki.
– Co? – skrzeknęła ciężko dysząc. Marszcząc brwi zlizywała z dłoni krople kawy.
Cole nie zwrócił uwagi na reakcję swojego ciała. Nonszalanckim krokiem podszedł do kobiety, wciąż uśmiechał się krzywo.
– Zaraz zalejesz nam podłogę, słonko – specjalnie spojrzał na niewidoczne krople kawy, którymi chlapnęła wokół, ale oboje dobrze wiedzieli, że wcale nie o to mu chodziło. Uniknął też jej pseudonimu, chociaż prawie połknął przez to swój język, zmieniając decyzję na ostatnią chwilę.
Teraz nie była amorkiem, była kolejną osobą z serduszkami w oczach na widok jego przyjaciół.
– O co ci kurwa chodzi – fuknęła wyraźnie zirytowana.
– No nie wiem, słonko – przewrócił oczami, głową wskazując na nieświadomych mężczyzn na macie. Knight właśnie powalił Lucę i wykręcał jego rękę uśmiechając się odrobinę sadystycznie. – Myślisz, żeby dołączyć?
– Nie słonkuj mi tutaj – warknęła. – Odpowiedz raczej na moje pytanie, Cole. Długo tak się na mnie gapisz?
Odkąd cię zobaczyłem. Jak rozgrzana jest teraz twoja cipka? Co bym odkrył, gdybym po prostu przycisnął cię do tej szyby, żebyś obserwowała moich przyjaciół, jak wsuwam w ciebie palce?
Ale on się, kurwa, za własne podniecenie nienawidził.
– Wystarczająco – burknął, mrużąc oczy. Oddychał równie ciężko co ona. – Po przyjacielsku ostrzegam, żebyś nie wodziła ich za chuje, bo takie masz widzi mi się.
Gwałtownie uniosła do góry ręce i ponownie rozchlapała kawę w okół. Na jej zakłopotaną minę prawie parsknął, ale ona szybko odzyskała skwaszony nastrój, zaś Cole przypomniał sobie, że miał być zły.
Zły gliniarz, który ustawi ja w miejscu, zanim ktokolwiek z nich...
– Tak myślisz? – parsknęła, ale zobaczył, że czuła się urażona. – Jesteśmy dorośli, ty przerośnięty blond gamoniu. Dorośli ze sobą rozmawiają.
– Właśnie to robimy, rozmawiamy.
Uniosła brwi z poirytowaną miną.
– Oj nie, to ty przychodzisz do mnie z bezpodstawnymi pretensjami!
– Bezpodstawnymi?! – przerwał jej uniesionym głosem, czuł że kark napina mu się ze złości. – Widzę jak patrzysz na nich, a znam tych facetów lepiej niż własną duszę. Zasługują na wszystko, nie tylko na błyśnięcie cipką po kątach!
Mięsień drgnął pod okiem Jessamine.
– Kto ci napluł rano do owsianki? – spytała na poły rozbawiona, oczy miała zmrużone i teraz, pierwszy raz odkąd ją poznał, nie mógł jednoznacznie odczytać jej emocji. Zranienie? Złość? Zblazowanie? – Szanuję wszystkich twoich przyjaciół, ciebie nie za bardzo.
– Mnie możesz nawet nienawidzić – proszę, kurwa, nienawidź mnie z całej pieprzonej siły w swoich loczkach – ale im pozwól wykonywać swoją robotę bez zmartwień, że będą się o ciebie kłócić.
Jessamine pokręciła głową, a na jej usta powoli cisnął się krzywy, ironiczny uśmiech.
– Zabawne jest to, że do tej pory tylko ty szukasz ze mną zaczepki – zbliżyła się o krok i uniosła wysoko twarz, patrząc wprost w oczy mężczyzny. Szybko unoszące się piersi kobiety otarły się o jego pierś, która pracowała ze zdwojoną siłą, żeby tlen trafił tam gdzie powinien. – Tylko ty prowokujesz, podburzasz i ledwo powstrzymujesz się, żeby nie palnąć czegoś głupiego. – Nawet najmniejsza rzęska jej nie drgnęła, gdy przeszywała go wzrokiem na wskroś. Stał posągowo nieruchomy, ledwo dochodziły do niego głosy spoza ich małego punktu. Wszystko, ale dosłownie wszystko opętane było brzoskwiniowym zapachem oraz tempem oddechu Jessamine. Oczy miała ogromne, źrenice rozszerzone i zdecydowanie była za blisko jego twarzy. – Co to o tobie mówi, panie Rawsmith?
Wzdrygnął się jakby go uderzyła.
– Nie mieszaj im w głowie, słonko, inaczej na resztę sezonu trafisz do kryjówki na zadupiu Alabamy – syknął, odwracając się na pięcie.
Odwrócił się zanim wziął ją za kark, by przyszpilić do ściany. Byleby nie sięgnąć ku niej, nie dotknąć miękkości bioder i sprawić, jak dokładnie jęczy gdy całuje się ją z całą nienawiścią, jaką tak naprawdę nie miał, ale mógł w sobie wskrzesić na zawołanie. Odwrócił się, byleby tylko nie zobaczyła, że erekcja próbowała rozpiąć jego rozporek od kilku minut.
Roześmiała się na tę pseudo groźbę.
– Nie możesz znieść, gdy nie jesteś w centrum uwagi, prawda? – krzyknęła za nim, ale chociaż spiął nerwowo barki, nie odwrócił się nawet żeby zerknąć. Wiedział, że patrzyła za nim, póki nie zniknął za wyłomem korytarza.
Gdy dotarł piętro wyżej, wbiegając po dwa stopnie na raz, Fox stał przy biurku Dottie. Oboje patrzyli za nim zdziwieni, od razu skierował się do ich biura, bo po prostu nie mógł...
Mógł powiedzieć tyle rzeczy, tyle kurwa jeszcze nakłamać, ale to wszystko poszło tak szybko w złym kierunku. Wszystkie myśli Cole'a stały się zwykłym kurwidołkiem, a wyobrażanie sobie nagiej, jęczącej Jessamine było ostatnim, co powinien robić w tym pieprzonym korytarzu.
– Kto ci wsadził gniazdo szerszeni w dupsko i czy to ma coś wspólnego z tym, że od pół godziny chodzisz krok w krok za Jessamine? – Fox zapytał poważnym głosem zamykając za nimi drzwi, odcinając ich od ciekawskich uszu.
Cole posłał mu nabzdyczone spojrzenie, dla kurażu nalewając sobie łyka szkockiej. Takiego solidnego, który ledwo mieścił się w ustach.
– Skoro widziałeś, to co się pytasz – burknął. Odchrząknął, bo jednak nawet dla niego to była za duża dawka alkoholu w za szybkim tempie. – Chodź ze mną do Velvet Taupe.
Nie prośba, nie rozkaz, coś pomiędzy, a było to na równi rozpaczliwe.
– Cole... – mruknął, ale chyba był zbyt zdezorientowany, żeby jakoś oponować.
– Daj spokój – postarał się o szeroki, zakłamany uśmiech. – Wyrwiemy się stąd i zrelaksujemy.
Fox lustrował go takim wzrokiem, że niemal skulił się i wycofał. Postawił jednak na odstawienie szklanki i podejście do przyjaciela.
– Chcesz zostawić Jessamine samą. Z nimi? – Fox zapytał go ostrożnie, przez co niemal przystanął w miejscu.
W próbie utrzymania fasady zarzucił mu ramię na barki i poszerzył swój uśmiech. Rezolutnie pociągnął go w kierunku drzwi.
– Oj, lisku, chodź ze mną – drażnił się tylko, bo przecież dosłownie holował go w kierunku wyjścia. – Może nawet posadzę cie po drugiej stronie glory hole.
Fox prychnął z wyraźnym politowaniem, ale szedł za nim krok w krok. Cole zdawał sobie sprawę, że uśpił jego czujność do chwili, w której sam zacznie wysrywać z siebie bezsensowne żale.
– Nawet byś w nią nie trafił z tym małostkowym nastawieniem. – Auć. Przyjaciel potrząsnął głową z frustracją, jednak otworzył przed nimi drzwi. – Dots, jeśli będą nas szukać, przypomnij żeby czasem sprawdzali telefony. Zwijamy się na dziś, złotko.
– Ty też już powinnaś być w domu – przypomniał jej Cole i spojrzał na zegarek. – Jakoś pół godziny temu.
Zamachała ręką w próbuje olania ich troski.
– Dajcie spokój, byłam w laboratorium z próbką i zagadałam się z dziewczynami, teraz trochę nadrobię żeby jutro mieć luźniej, okej? – popatrzyła na nich i zanim mogli coś odpowiedzieć sama sobie skinęła głową. – No okej, bawcie się dobrze.
Cole posłał jej krzywy uśmiech, a Fox przywołał windę.
– Zawsze możesz się przyłączyć...
Dorothie uniosła dłoń, żeby go powstrzymać. Minę miała marsową, nagle zauważył zmarszczki w kącikach jej ust.
– Wiem, co myślisz, Cole – powiedziała ściszonym głosem. – Ale czasem są takie rzeczy, takie sprawy, których nie wolno traktować jak tresury.
Zastukał w blat kontuaru, patrzył w jej oczy i dostrzegał coś, czego nie widział w sobie.
– Bylebyś była szczęśliwa, złotko.
To wywołało u niej smutny uśmiech.
– Kiedyś będę. Happy end, nawet zyskiwany przez długie lata, pozostaje happy endem – przekrzywiła głowę wskazując na Foxa. – Nie wszystko można od razu wyszarpnąć, wiesz? A jak nie wiesz, to się kiedyś dowiesz. Zmykaj już.
Nie pozostawiła mu przestrzeni na żadną polemikę, bo wcale nie chciała słuchać jego pierdolenia, co go rozbawiło. Chociaż szedł do windy weselszy, to wciąż miał nastrój tykającej bomby i musiał ją rozbroić w jedyny znany sobie, najbezpieczniejszy sposób. Fox o tym wiedział i to widział. Cole mógłby samolubnie poprosić Lucę czy Knighta, też zrobiliby to, co słodki drań stojący z nim ramię w ramię.
W Los Angeles zostawili sobie jedno wspólne mieszkanie, pozostałe postanowili wynająć. Zatrzymali coś na kształt większej kawalerki, ale w przypadku dwójki z nich, którzy akurat chcieliby zostać w mieście, dwupokojowe lokum z aneksem kuchennym oraz łazienką robiło robotę. Swego czasu pomieszkiwali w naprawdę parszywych miejscach i teraz musieli sobie czasem przypominać, jak to było wtedy.
Obaj wzięli prysznic, przebrali się w świeże ciuchy. Jednomyślnie wskoczyli w eleganckie, czarne spodnie i ciemne koszule z wywiniętymi rękawami. Cole prawie parsknął, gdy ich zobaczył – przesiąknęli sobą na wskroś.
Fox nie musiał nic mówić, tylko od razu usiadł za kierownicą. Przeczuwał, że tak będzie najlepiej.
W Velvet Taupe w środku tygodnia nie było żadnego dress code'u, ale casualowa elegancja zawsze była tam mile widziana. Przez korki zajechali tam tuż przed dwudziestą, na przedzie już ustawiała się mała kolejka. W weekendy niemal niemożliwym było, żeby postronny dostał się do środka. Teraz większość ludzi przychodziło na drinka, czasem na jakiś spektakl w pierwszej sali. Piętro pierwsze i dwie sale na parterze były bezwzględnie wyłączone z użytku nieklubowiczów.
Właściciele VT oczywiście mieli prywatny garaż w podziemiach budynku obok. Każdy członek posiadał własną kartę do windy, która prowadziła do prywatnego korytarza klubu. Można było od razu przejść do zamkniętych przestrzeni, albo poobserwować osoby z frontu.
Cole od razu przeszedł na przód, usłyszał za plecami jakiś pomruk Foxa, ale przyjaciel nie odstąpił go nawet na krok.
Kilka osób od razu przyciągnęło wzrok Cole'a, ale gdy tylko pomachał do Rhetta, który dziś obsługiwał bar, zapomniał tamte twarze i gdzie w ogóle siedziały. Ich barman uśmiechnął się szelmowsko, nonszalanckim i zbyt tandetnym gestem zarzucił szmatkę na plecy. Szkło myto oraz polerowano w małej wnęce za barem, więc nawet nie potrzebował niczego nabłyszczać – chyba że chodziło o jego image.
– Nasze mięśniaki, moje oczy dawno się wami nie syciły! – zawołał. Niespełna dwa tygodnie to najwyraźniej dla niego szmat czasu. Chociaż przy takiej ilości ludzi, jaką widywał niemal codziennie, było to zrozumiałe. – Czym się dziś trujecie?
– Tylko woda – Fox poprosił ze skąpym uśmiechem. Cole już chciał zacząć protestować, ale przyjaciel spiorunował go wzrokiem. – Woda.
– Wóda – odparł Cole kiwając głową w zrozumieniu. – Dla mnie mocna wóda.
– Ten alkohol ma to do siebie, że jest mocny – Rhett roześmiał się gromko, potrząsając głową. Śmiech miał bardzo zaraźliwy i przenigdy w pierwszej sali sobie go nie szczędził, ponieważ wyglądał lepiej. Jego zdanie, nie wiadomo jak z właścicielami.
– Prawidłowo, możesz zrobić też Long Island – Cole wsparł się łokciami o bar i zamrugał rzęsami do mężczyzny, jakby w ten sposób mógł go przekonać do szklanki wielkości wiadra.
Ciężko było stwierdzić, czy Rhett zobaczył coś w jego twarzy, czy może mina Foxa wywiesiła wszystkie alarmowe flagi, jakie tylko mógł zaprezentować. Barman postukał o blat i zabrał się za nalewanie im drinków. Fox roześmiał się pod nosem na virgin wariację wody, którą podał mu w szklance. Z krzywym uśmiechem odsunął na bok mirunkę i złapał wzrok Cole'a.
Ten uniósł w odpowiedzi swojego drinka, przeraźliwie bazowo zmiksowaną Grey Goose z sokiem porzeczkowo–malinowym, ale z przewagą wódki. Lód zagrzechotał o ich szklanki, gdy stuknęli się w toaście.
Cole przymknął powieki.
Jeden łyk, kolejny i następny. Lód uderzał o jego górną wargę, czuł mrowienie w nosie oraz w klatce piersiowej, gdy alkohol zaczął zalewać jego kończyny. Przyjemnie, ale jeszcze za mało. Wciąż zbyt wyraźnie widział Jessamine, jej piękny, irytujący głos wybrzmiewał mu w uszach.
Dosłownie sekundy później wręczył Rhettowi szklankę do ręki. Barman stał osłupiały, więc Fox z minimalnym ociąganiem przytaknął.
– Nie zamykaj jeszcze rachunku.
Nie miał nic innego do zrobienia, jak przytaknąć przed powrotem do pracy. Rhetta znali od dwóch lat, odkąd tylko zatrudnił się w Velvet Taupe. Był chyba w wieku Jessamine – niech to szlag znów o niej myślał – i wspierał ich w przeróżnych etapach potrzeby alkoholizacji, gdy nie korzystali z sal albo pokoi. Dobry dzieciak, może nawet za dobry dla własnego bezpieczeństwa.
Podawszy mu kolejną wódkę, skierował się na drugi koniec baru, żeby pomóc swojej koleżance. Dziewczyna chyba była tu pierwszy tydzień bo radziła sobie jako tako, ale w ruchach widać było zapał, a w uśmiechu równy Rhettowi entuzjazm.
Fox obrócił się w kierunku parkietu i odetchnął cicho. Sączył wodę tak powoli, że szklanka pewnie wystarczy mu do jutrzejszego południa.
– Powiesz o czym tak warczeliście z Jessamine? – zapytał na tyle cicho, że postronny nie usłyszał niczego nie usłyszał ponad muzyką.
Cole oczywiście nie chciał tego słuchać. Z tego powodu przecież zaciągnął przyjaciela do Velvet Taupe, żeby nie myśleć, odciąć się. Z premedytacją na jego oczach wypił połowę drinka i od razu pożałował, bo docierał do niego szybki drink w biurze i półtora porcji aktualnej wódki.
– Zwykłe głupotki, jak to ze mną – wzruszył ramionami bagatelizująco.
– Mhm – patrzył na niego nie przekonany. – Nie jest twoim wrogiem.
Ale może się nim stać.
– Nie słyszałeś, lisku? Ludzie kochają, gdy ludzie się nienawidzą – powiedział ignorując fakt, że przyjaciel przewrócił oczami. – Dołączysz do mnie z tyłu?
Pomruk, jaki z siebie wydał, był zupełnie niepodobny do jakiejkolwiek sylaby tworzącej którekolwiek słowo. Cole wiedział, że nawet jeśli nie będzie z nim, będzie czaił się w pobliżu, w razie czego.
Cole przymknął oczy i chciał oddać się rytmowi muzyki pulsującej przez salę. W małym, przeszklonym pokoju nad głowami tańczących, seks zaczęła uprawiać pierwsza para. Niektórzy wydali z siebie sapnięcia słyszalne ponad bitem. Łatwo było rozpoznać stałych bywalców z przechodnimi. Ciekawość ich ściągnęła i patrząc po minach część z nich ciekawość wygoni na ulicę za kilka chwil.
Jakieś dziewczyny kręciły się w pobliżu ich dwójki, lecz na razie nie mógł się na nich skupić.
Nie mógł się, kurwa, skupić na czymkolwiek.
Jedna wódka za drugą – przecież alkohol miał pomóc. Musiał w końcu rozmazać myśli do tego stopnia, że skupi się na przypadkowej żądzy. Jednym czy dwoma numerkami w pokojach, toalecie albo sali wspólnej. Gdziekolwiek, byleby.
Tylko że to nie działało.
Fox o tym wiedział, ale nie odezwał się ani słowem, po prostu trwał przy jego boku i czasem raczył ludzi gadką–szmatką bo tak wypada i był uroczym, smutnym chłopcem, który zjednywał sobie innych zbitą miną.
Alkohol wcale nie sprawiał, że czyjaś twarz zamazywała swoje kontury, wręcz przeciwnie. Alkohol sprawiał, że jej twarz pojawiała się w czymś więcej, niż tylko przyciemnionym korytarzu.
Pomiędzy białą pościelą, gdzieś na marmurze blatu kuchni.
Do kurwy, była wszędzie.
Nie wiedział gdzie się znajduje, dopóki nie poczuł chłodnego wiatru na twarzy. Ta noc była znacznie zimniejsza niż poprzednie, mały psikus wczesnej wiosny. Nie otrzeźwiło go to, oczywiście, ale przynajmniej mógł się zorientować, że opuścili Velvet Taupe.
– Naszygaem na kohoś? – zapytał smutno, tuląc policzek do barku Foxa. Ciało przyjaciela zatrzęsło się.
– Nie, ale zaraz lizałbyś buty dziewczyny, która ze mną rozmawiała. No, hopsa na siedzenie. Cole nie każ mi cię zwinąć jak precelka.
– Lubię precelki – spojrzał na niego z siedzenia pasażera.
Fox poklepał go po głowie niczym psa i prędko obiegł samochód, gdy zapiął już pas bezpieczeństwa Cole'a. Przymknął powieki i bam, Fox siedział za kierownicą, a potem zjeżdżali z autostrady, a potem byli pod domem.
– Jak ty to kurwa robisz – wymamrotał zdumiony.
– Co? Prowadzę? – Parsknął przesuwając w ustach lizaka. – Jutro sobie przypomnisz.
– Nie chce. Ale to chce. – Wyciągnął dłoń w kierunku patyczka. – Daj mi possać.
Fox schował lizaka do papierka szybciej, niż Cole mógł zauważyć, przez co jego ręka uderzyła go w twarz. Przyjaciel znów teleportował się przy drzwiach mężczyzny, pomagając mu wywlec się na zewnątrz. Zostawił za nimi otwarte drzwi i zaczął żmudną przeprawę do sypialni mężczyzny.
Cole starał się współpracować, naprawdę, ale zapomniał jak się stawia prawą nogę przed lewą i czasem powłóczył za sobą którąś kończyną, bo nie do końca już wiedział, która stopa jest która. Fox miał w sobie anielską cierpliwość, zwłaszcza, gdy Cole pieprznął głową o drzwi i musiał na dwa razy je otwierać – wpierw przekręcić zamek, potem przytrzymać jego i jakoś wepchnąć go do środka bez dalszego uszczerbku na zdrowiu.
Trochę hałasu przy tym było.
Oczywiście z salonu musiał ktoś zostać zwabiony tym harmidrem. Oczywiście, że była to jedyna osoba, której twarz w kształcie serca nie dawała mu dziś spokoju.
– Co się stało? Wszystko z nim okej? – zapytała, a on chciał odpowiedzieć że nie, tragicznie źle, ktoś napchał mu waty w uszy.
Zamrugał próbując skupić na niej swoje oczy.
Pytała, jakby się serio martwiła, wyglądała tak samo.
Dlaczego?
Po co?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro