Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Cierpienie Luca😥🔥

Mam nadzieję, że wybaczycie mi to, jak długi jest to dodatek do rozdziałów - trochę mnie poniosło!

Jeśli będzie Wam się źle czytało, to dajcie znać, rozdzielę tekst na dwa wpisy 💗

Ściskam!


****************


Nim Luca Camden poznał Jessamine Heyes jego ścieżka bardziej przypominała pasmo cierpienia, niż życie.

Lucano Fuentura urodził się po złej stronie monety, nie do końca w rynsztoku, lecz niezbyt blisko gwiazd. Czasem te wspomnienia mieszały się, tworząc splątane kłębowisko, z którego ciężko mu było wyłuskać dobroć, aż do momentu...

Nie, nie tylko do momentu poznania Jessamine.

Zaczęło się wcześniej.

Zaczęło się od nich.

Zanim jednak przyszło mu zrozumieć, jak powinno wyglądać bezpieczeństwo oraz wsparcie, Lucano żył w parszywej dzielnicy na granicy strefy wojujących ze sobą gangów. W tamtym momencie ścieżkę życia miał tylko jedną: tą prowadzącą w kierunku któregoś z nich. Dosłownie minuty dzieliły go od zaciągnięcia, nie wiedział jednak gdzie i w jaki sposób tam wyląduje. Ot, taka mała niespodzianka od losu.

W domu nigdy im się nie przelewało i Lucano szybko nauczył się kraść. Jego sprytne ręce ustawiły zgrupowanie Trust in Devil na jego kursie. Byli dość nowi w Chicago, ale kurewsko szybko pięli się po szczeblach półświatka. Założyciel dobrze znał się z przemytnikami z Teksasu – gdy ten dowiedział się, że istnieje możliwość szybkiego pokrycia części terenu, jego współpracownicy z Sinaloi byli w cholernej ekstazie. Logistyka nie interesowała nikogo z Trustów, oni mieli dostać towar, a potem swoją dolę. Reszta to tylko drobna historyjka.

Lucano wzbogacał domowy budżet jako sprytny szczur. Matka szybko zmarła przez powikłania związane z wręcz katorżniczą robotą w fabryce, a ojciec... Ciężko mu było określać go mianem ojca, skurwiel przyniósł mu w życiu za dużo zgryzoty, żeby myśleć o nim ciepło. Miał ciężką rękę i wyganiał syna na ulicę za każdym razem, gdy w ich salonie miała odbić się kolejna popijawa, mordobicie i kupa bezsensownego hazardu, bo i tak stali bywalcy wydawali każdy grosz na gorzałę.

I tak rok, za pieprzonym rokiem, skrobanie drobniaków, odkładanie w najdziwniejszych miejscach domu i w jednej skrytce przy codziennej do szkoły. Lucano wiedział, że był całkiem zdolny – może nie dostałby się do Ligi Bluszczowej, ale radził sobie bez niczyjej pomocy. Jednak w jego sytuacji życiowej nawet najbardziej wyrozumiali nauczyciele nie mogli go ocalić.

Czasem nawet nie chcieli.

Lucano więc obijał się – nie chciał porzucać szkoły, jedynego łącznika z normalnością, jaka była mu dana, ale szkoła nie do końca chciała jego. Wiecznie w starych ubraniach, czasem z rękami brudnymi od smaru, gdy dostawał się do aut by podkradać drobne fanty. Po prostu aż z daleka widać było to jedno, uwłaczające słowo: śmieć.

Przełykał to jednak na każdym bezsensownym kroku, bo kurwa musiał jakoś żyć. Rówieśnicy byli dla niego umiarkowanie okrutni, głównie jednak działali z daleka. Szkoła, do której uczęszczał, była zwykłym odpadowiskiem. Średniozamożne dzieci uważały się za nadrzędną kastę, ale jednocześnie cholernie się bały. Bo to one miały więcej pieniędzy, lepsze ubrania i spokojny powrót do domu. Często pozostawali nietykalni przez to, co mogli dać innym: koneksje. Już wtedy dzieciaki wiedziały, że pieniądz jest ważny, ale jeśli dobrze się ustawisz, zajdziesz cholernie daleko.

Dlatego więc Lucano był wyszydzany, nienawidzony i bardzo pożądany. Coś się „zgubiło" w czyichś rękach? Nie ma sprawy, już jako jedenastolatek miał niezły prawy sierpowy. Musisz spróbować alkoholu po raz pierwszy, a w twoim domu nic takiego nie ma? Dwa razy nie musisz mu powtarzać, załatwi szybciej, niż skończy się szósta lekcja.

Później bywały takie dni, że zastanawiał się, czy to właśnie nie był powód, dla którego został wcielony w szeregi gangu. Nie dlatego, że takie było ich życie i dzieciaki z ich środowiska nie miały innego wyjścia. A właśnie przez to, jak uzdolniony się okazał na polach oszukiwania, kradzieży i cholernego wyłudzania. Cóż, musiał sobie jakoś radzić, prawda?

Nigdy nie zapomni nocy werbunku.

– Ty obmierzła łajzo – ryczał jego ojciec, obijając się od ściany do ściany. Lucano nie miał zielonego pojęcia, na kogo dokładnie krzyczał. – Ty jebany złodzieju.

A może jednak faktycznie darł się na niego. Rano gwizdnął mu butelką jakiegoś sikacza, bo chłopaczki z klasy niżej były spragnione tanich wrażeń.

Ojciec był do tego stopnia upojony, że sikał jakieś pół metra od kibla i Lucano miał nadzieję, że zaraz wpadnie w te szczyny. W powietrzu, oprócz odoru trawionego alkoholu i moczu, roznosił się elektryczny zapach burzy.

Porwał z krzesła w przedpokoju swoją bluzę. Póki ojciec jeszcze trzeźwiał w toalecie, Lucano wyciągnął z małej skrytki pod progiem drzwi wejściowych kilka dolców. Ostatnio ukradł naprawdę świetną butelkę ginu – chociaż trochę go kusiło, żeby zostawić ją dla siebie na kiedyś dostał za nią prawie dwadzieścia dolarów i nie mógł tego przepuścić. Wystarczyło mu, że w domu wiecznie jebało mocnym bimbrem. Tamta sprzedaż i dzisiejsze osiem dolców dawała niezły zapasik.

Upchnął pieniądze w małej kieszonce w slipach. Kiedyś przeczytał komiks, w którym niezbyt poprawny moralnie detektyw przyszywał sobie kieszonki w różnych częściach garderoby, żeby ukrywać tam potrzebne fanty. Lucano uznał to za cholernie inspirujące.

Umknął prędko na zewnątrz – wolał oddać się w ramiona trzeszczącej wściekłością burzy, niż oparom alkoholowym w oddechu ojca.

Szedł prędko zachwaszczonym chodnikiem, małe kamyczki pryskały spod jego trampek. Nie było najcieplej, ale rozgrzewała go adrenalina. Miał plan przejść się na parking pod Scuba Time, niedawno otwartym basenie. Wielu bogaczy protestowało, ponieważ wybudowano go idealnie na styku prospektu i średniej strefy. Władze miasta gorąco zapewniały, jak tam będzie bezpieczne.

I było, tutaj nie skłamali. Ochrona faktycznie patrolowała okolicę dokładnie dziesięciu metrów w prostym okręgu wokół kompleksu. Reszta była szarą strefą – idealną żeby tam przemknął jak zmokły kot. Podczas takiej ulewy pracowało mu się najprościej. Fakt, nie zawsze słyszał kroki właścicieli lub patrolu, ale za każdym razem uciekał miedzy kroplami deszczu jakby sam składał się wyłącznie z fal oraz wody. Był gibki, a do tego szybszy niż jakikolwiek dorosły.

Problem ze Scuba Timem był taki, że ciężko było przewidzieć, kto dokładnie zaparkuje. Zdarzało się, że swoje auta zostawiały tam nie tylko szczęśliwe rodzinki albo nagrzane na siebie nastolatki. Lucano miał problem z adrenaliną – czasami pożądał jej mocniej niż bekonu albo sadzonych jajek do śniadania. Uwielbiał wszystko, co podbijało jego emocje, przestawał popadać w stagnację i odsuwał od siebie daleko uczucie rezygnacji. Adrenalina niwelowała wszystko – mógł w pełni przetestować swoją inteligencję, siłę i sprawność fizyczną. Co to za problem, pokazać tym wszystkim ludziom, że naprawdę nie był skazany na porażkę jak jego ojciec? W genach Lucano leżała niestety podatność na uzależnienia. Jego matkę wykończyły prochy przeciwbólowe, którymi zwalczała obolałe ciało po pracy. Ojciec najpierw łapał bakcyla, a potem ciężko chorował: domowa produkcja alkoholu zmieniła się w alkoholizm, fortunne obstawienie tego konia czy tamtego wyniku meczu skończyła się na łatce nic nie wartego hazardzisty, któremu nie wolno sznurówki z buta pożyczać.

Zatem gdy Lucano odkrył, że parking zwykłego parku wodnego był miejscem przekazu fantów gangów... przepadł, kurewsko szybko przepadł. Wiedział, że może zgarnie więcej pieniędzy albo rzeczy na wymianę, a nikt go nie złapie.

I, tak naprawdę, nikt oprócz niego nie wiedział, że kiedykolwiek robił coś tak głupiego. Tamtej nocy po prostu miał pecha. Może gdyby nie ta burza, albo zasikana toaleta – może nigdy nie stanąłby na jego drodze.

Po latach chciał wierzyć, że było to przeznaczenie. Tak miało wyglądać to życie i było to najlogiczniejsze wyjaśnienie. Lucano kradł odkąd skończył dokładnie siedem lat, nikt go na tym nie przyłapał – dyrekcja pewnie coś słyszała, a patrol policji miał jakieś pogłoski, ale nikt, zupełnie nikt, ani go nie złapał, ani nie miał stuprocentowej pewności, że to właśnie on.

Grube krople deszczu rozbryzgiwały się na chodniku, na jego twarzy i naciągniętym niedbale kapturze. Zauważył, że ulewa często nakłaniała bywalców Scuba do zostania godzinę dłużej – zawsze naiwnie myślano, że deszcz za chwilkę sobie przejdzie. Ta wiosna była wyjątkowo przepełniona takimi dniami, co mu pasowało. Ostatnio coraz częściej kusiło go, żeby sprawdzać parkingi pod GameCardy, ale tam ruch był o wiele większy i Lucano mimo wszystko patrzył na tamto miejsce z ociupinką rozsądku.

Szedł przed siebie nonszalancko. Ręce miał włożenie w kieszenie spodni, butami rozchlapywał tworzące się kałuże – próbował wyglądać jakby na kogoś czekał. Po rozejrzeniu się wokoło z zadowoleniem stwierdził, że nie ma nikogo. Pomyślał o kilku dolarach w slipach, zastanawiał się co znajdzie w samochodach. Co gdyby chociaż raz on wszedł do GameCardy i poszalał na automatach? Zazdrościł jednemu chłopakowi ze szkoły Gameboy'a, dostał go jakiś tydzień temu od rodziców, bo któreś z nich awansowało. Lucano mógł sobie pomarzyć o takich luksusach, ale namiastka w pawilonie gier mogła podreperować jego nastrój.

Zatrzymał się w miejscu jak wryty, gdy zobaczył jakieś pudełko w całkiem eleganckim, nie starszym niż pięć lat fordzie. Lucano zachwycał się wszystkimi nowinkami technologicznymi – jako dziecko lat osiemdziesiątych widział, jak mu się zdawało, wszystko, ale każdą rzecz dosłownie przez szybę. Jeśli się nie mylił, to zza papieru pakowego zerkał na niego najnowsza konsola Pegasus.

Kurwa, nie powinien czuć pokusy na takie coś. Taki sprzęt zaalarmuje ludzi – ojciec na pewno od razu poleci z tym pod zastaw, a jeśli sam Lucano spróbuje to opchnąć... Nie potrzebne mu były nieprzyjemności, prawda?

Dlaczego więc jego ręce tak mocno się trzęsły, gdy sięgał do kieszonki w nogawce spodni po wytrychy?

Oblizał nagle spierzchnięte wargi, zlizując nieprzyjemny posmak deszczu. Zacinało coraz mocniej, ogromne krople bębniły o dach forda, a dwie błyskawice przecięły niebo. W tym momencie nie były dla niego żadnym omenem – zbytnio skoncentrował się na otwieraniu drzwi pasażera, żeby myśleć o czymś innym. Przerzucał się w głowie argumentami. Bo przecież w środku mogło być wystarczająco drobniaków i gotówki, albo jakaś inna mała rzecz, która wcześniej zgubiła się właścicielom.

Pegasus był jak mityczna syrena, nawoływanie tuż przed katastrofą.

Lucano nie roztrzaskał się o skały. Został za to pociągnięty w tył, a część wytrychów wypadła mu z rąk, upadając pod podwozie. Zaklął szpetnie i chrząknął, starał się wyrwać, ale dwójka mężczyzn trzymała go zbyt mocno. Kopał i szarpał, próbował nawet użyć zębów, ale w porównaniu z dobrze odżywionymi, postawnymi dorosłymi... Był w głębokiej dupie. Usłyszał szum krótkofalówki, trzask na łączach i głos jednego z ciągnących go mężczyzn:

– Podjeżdżaj.

– Puśćcie mnie, do cholery! – zaskrzeczał wściekle. Prawie zerwali z niego bluzę, tak mocno się szarpał. Usłyszał trzask pękającego materiału koszulki i wpadł na pomysł. Jeszcze nie do końca przeszedł mutację, więc może zagra kartą przestraszonego dziecka. – Nic nie zrobiłem! Robicie mi krzywdę!

Facet z krótkofalówką roześmiał się rubasznie.

– Tamten ford i wpół otwarty zamek mówi co... Ty przeklęty gówniarzu!

Gonił go tylko krzyk obu gości, ponieważ wyśliznął się ze swojej bluzy i ruszył do ucieczki. Pędził przed siebie, dopingując się w myślach – w jednym punkcie ogrodzenia była wyrwa wystarczająca dla niego, ale za mała dla tych złamasów. Lucano prawie wypluł płuca, ale to i tak nic nie dawało.

Pierwszy raz od siedmiu lat dał się złapać. Przez mokry beton i swoje wytarte na błysk tenisówki ledwo wyhamował. Skończył na tyłku, aż odebrało mu dech. Bus dostawczy zajechał mu drogę, uśmiechnięte pomarańcze wymalowane na przesuwanych drzwiach śmiały się z niego szyderczo. Nim mógł pozbierać się na równe nogi, został podciągnięty do góry za pachy i bezceremonialnie wrzucony do środka, jakby był niczym innym jak worem ziemniaków. Coś zamortyzowało jego upadek, ale ten i tak był bolesny.

I, co przerażające, wyrwał z kogoś równie głośny jęk bólu przepleciony hiszpańskim przekleństwem. Lucano wiedział, że sam też ma hiszpańskie, albo meksykańskie korzenie, jednak jego mama nie zdążyła go nauczyć więcej niż ulica.

Czyli praktycznie samego kurwowania.

– Złaź ze mnie, gamoniu!

Głos był zaskakująco młody. Po przywyknięciu do półmroku Lucano zauważył, że we wnętrzu busa znajdowało się jeszcze sześciu chłopców w jego wieku. W tym także ten, który chwilę temu służył mu za poduszkę. Wszyscy, oprócz tego obok, wyglądali na przerażonych. W ciasnej, dusznej przestrzeni śmierdziało potem i moczem.

Lucano strzelał spojrzeniem na boki, ale tuż za kanapą kierowcy było przylutowane krzesło. Siedział na nim mężczyzna z pistoletem i taką beznamiętnością na twarzy, że Lucano przezornie przywdział niewinną minę.

– To nic nie da – burknął chłopak-poduszka.

– Co? – skrzeknął Lucano, zwracając się w jego kierunku.

– Granie niewiniątka – posłał mu kose, wręcz niezadowolone spojrzenie. Obaj mówili cicho, ale w bezdźwięcznym busie i tak niosło się echo – Żaden z nich się na to nie nabierze.

Lucano podrapał się po karku. Cały był spocony, a do tego mokry od deszczu i teraz wszystko go swędziało. Gdyby nie był tak przyzwyczajony do smrodu w jego domu, teraz pewnie zrzygałby się przez nasilający się zapach busa.

– Kto? Wiesz kto nas... zabrał? – Przez usta Lucano nie mogło przejść słowo porwanie, było to zbyt abstrakcyjne. Chłopak-poduszka popatrzył na niego jak na wariata.

– Nawet nie wiesz z kim zadarłeś? – Prychnął, w jego oczach nie było nawet cienia współczucia. – Dałeś się złapać z ręką w nocniku, jeszcze chwila a się rozbeczysz jak tamci.

Lucano poczuł się autentycznie urażony, że jakiś nieznajomy ćwok wątpi w jego umiejętności. Zmrużył powieki patrząc w obojętne, ciemne oczy chłopaka.

– Zawsze mi się udawało, teraz to była pułapka – zaperzył się, a ten uniósł brew, mierząc go wzrokiem.

– Za mądry to ty nie jesteś – burknął chłopak, kręcąc głową z niedowierzaniem. Usiadł z kolanami podciągniętymi przy piersi, łokcie przewiesił przez nie bezwładnie.

Lucano odwdzięczył mu się cholernie niedowierzającym spojrzeniem. Rozejrzał się demonstracyjnie i gestem pokazał między nimi niewidzialną nić.

– Siedzisz tu ze mną, prawda?

Kąciki ust drgnęły mu w mimowolnym uśmiechu i chyba złościł się o to na siebie. Lucano obserwował go z boku czujnie, nie wiedział jak dokładnie ma go opisać. Siedział w koziej dupie tak głęboko jak on, a jednocześnie miał taką wyższość, jakby był ponad wszystkimi złowionymi dzieciakami.

Przez chwilę siedzieli w ciszy, w końcu uniósł na niego wzrok i mierzyli się nim mocniej, niż pięciami. Cokolwiek w nim zobaczył, do jakiejkolwiek konkluzji by nie doszedł – wyciągnął w jego kierunku dłoń.

– Antonio – mruknął w końcu skrzekliwie. Lucano posłał mu cwany uśmiech i uścisnął dłoń mocno oraz pewnie. Inaczej niż się czuł w środku.

A tam, gdzieś za sercem i duszą była obawa, ale też nadzieja. Siedzieli w ciemnym, śmierdzącym busie w drodze na inicjację, której żaden nie pragnął, ale oto mieli siebie.

Już na całe życie.

Połowa z dzieciaków, które „porwał" Trust in Devil, nie przeżyła pierwszego dnia. Zebrali samych chłopaków w wieku od jedenastu do piętnastu lat. Przeprosili za tak rozrywkowy początek, ale powiedzieli że skoro przetrwali to, nic im nie będzie straszne. Naobiecywali złotych gór i całego tego szczęśliwego gówna, ale Antonio i Lucano im nie wierzyli. Nic, co obaj w życiu mieli, nie przyszło od tak. Trust nie było wyjątkiem w całej regule życia.

Szeregowi, który ich zabrali, mieli jeden cel – obserwować dzieciaki z okolicy, ustalić jeden termin zbiorów i zrobić wszystko, żeby ci zgodzili się przyłączyć do gangu. Trust potrzebował jak najwięcej mięsa armatniego, bo to ginęło codziennie. A gdy było to mięsko z ubogich, nic nie znaczących dzielnic, nikogo ich śmierć nie obchodziła. Niejednokrotnie nawet rodzice nie mrugali powieką na jedną gębę mniej do wykarmienia.

Po pierwszym tygodniu mogli wrócić do swoich domów, teraz już nieodwracalnie związani z Trust in Devil. Chłopcy nie mieli żadnej karty przetargowej po swojej stronie. Jeśli nie chcieli żyć w gangu, nie mogli żyć wcale. Trust nie był zgrupowaniem, które robiło coś pochopnie – wiedzieli, kogo chcieli wcielić. Często przyjmowali w swoje szeregi dorosłych, ale od kilku lat zauważyli potencjał w dzieciach w wieku Lucano. Biedni, często zaniedbani i maltretowani – szeregi TID miały to zmienić. I był to cholernie skuteczny wabik.

Lucano teoretycznie nie miał nic przeciwko takiemu układowi. I tak kradł, żeby jakoś przeżyć, więc mógł przełknąć to, że część odda gangowi, jeśli oznaczało to, że jego fundusze będą bezpieczne. Zrobiłby wszystko, żeby ojciec nie położył łapy na zarobionej przez niego kasie.

Jako młody i mimo wszystko naiwny chłopak nie pomyślał o tym, że jego dusza zostanie zagrożona.

Nigdy nie był osobą silnie wierzącą, teoretycznie dla jego rodziny kościół i Święta Panienka miała być istotną częścią życia, ale napatrzył się na obłudę ojca i nie ufał jego rodzajowi wiary. Gdy jednak tydzień za tygodniem Trust in Devil pokazywał mu, że jeśli nie chciał umrzeć, jego ręce nigdy nie mogły pozostać czyste.

Przy tym wszystkim obserwował Antonio, a ten obserwował jego. Ta krucha komitywa, jaka nawiązała się między nimi w busie, zaczęła się utrwalać. Nie mogli ufać szeregowym ani wyższym szczeblom Trustom – nie, gdy sami byli jeszcze bezbronnymi smarkaczami. Antonio często wracał do przydzielonego im magazynku z siniakami na ciele. Gdy pogoda zaczęła dopisywać i długie rękawy już przeszkadzały, odważył się przyjść z siniakami na ciele i szedł ku niemu z okrutną dumą. Głowa wysoko uniesiona, gładka twarz beznamiętnie wpatrzona w punkt gdzieś poza głową Lucano.

Co mógł mu powiedzieć. Ja też? Gorycz niemal udławiła go na miejscu. Nie, w takich chwilach nic nie można przekazać, a przynajmniej nie werbalnie.

Antonio zawsze siadał blisko niego, wiedzieli że muszą chronić wzajemnie swoje plecy. Lucano więc niby przypadkowo nachylił się bliżej chłopaka. Przycisnął ciepłe ramię do ramienia, udo do uda. I Antonio, ze wszystkich gestów na całym świecie, najbardziej docenił to wręcz czułe wsparcie.

Ciche, ciepłe, oczekujące.

Ta przyjaźń właśnie rozwijała się w ten sposób – mogli rozmawiać, ale najlepiej porozumiewali się w ciszy gestów. Uściśnięcie dłoni na przywitanie, gdy ciężko było spojrzeć w oczy. Poklepanie po plecach, gdy coś im się udało, żeby radość nie przyciągnęła uwagi innych. Kop w dupę, bo... no cóż, każdy czasem na to zasługiwał, nawet oni.

W tym pierwszym roku znajomości zrozumieli, że można robić wszystko razem i nie mieć poczucia, że jest się dla kogoś ciężarem... ani że ten ktoś nie jest zagrożeniem. Polegali wyłącznie na sobie. Sumienie nie pozwalało im wykluczać innych dzieciaków, ale szybko przekonali się, że nie potrzebują kosy w żebra. Zagrożeni ludzie zrobią wszystko, żeby tylko przetrwać.

Gdy skończyli piętnaście lat zaczęło być o nich coraz głośniej w szeregach Trust in Devil. Parli do przodu z cholerną zajadłością, nieważne czy zżerało to ich serca oraz dusze. Mieli siebie nawzajem, wciąż byli w jednym kawałku i nic więcej się nie liczyło. Dostawali wpierdol, chlali i zaliczyli pierwszy numerek wspólnie. Trust sądziło, że najwyższy czas, żeby zamoczyli, każdy świeżak miał ten przywilej.

Prostytutki, które zatrudniała siedziba główna, nie interesowały się ich wiekiem. Niektóre były zbyt naćpane, żeby wiedzieć, co wchodzi między ich nogi. Zależało im tylko na wiecznym haju, dlatego kręciły się przy barze należącym do Trustów. Część pracowała tam z takiego przymusu, jak wiele innych – brak wyjścia, przebywały w Ameryce nielegalnie, a przede wszystkim chroniły swoje rodziny. Najnowszych szeregowców było czterech, z czego tylko Lucano i Antonio poniżej siedemnastki. Zajęła się nimi Daisie, śliczna dziewiętnastolatka, matka dwuletniej córeczki.

Było im tak cholernie głupio, gdy wzięła ich do swojego pokoju. Jasne, wiedzieli jak się pieprzyć, w niektórych magazynach w telewizorach leciało albo MTV... Albo puszczano styrane kasety porno, które non stop się zacinały, że można było podziwiać dokładnie owłosione jaja i cipki aktorów. Ale na żywo? Razem? Lucano nie wiedział czy czuje podekscytowanie, czy raczej z przerażenia zaraz odleci.

Daisie zamknęła za nimi drzwi i oparła się o nie z westchnieniem.

– Przysięgam, nie mam w pochwie zębów, przestańcie się tak na mnie lampić – burknęła obronnie, ale znali ją na tyle, że zorientowali się, że była po prostu rozbawiona.

Antonio zakłopotany odwrócił wzrok, przestępując z nogi na nogę. Natomiast Lucano, w tamtym czasie o wiele większy cwaniak niż wypadało, uśmiechnął się do Daisie znacząco, żeby ukryć swoje zdenerwowanie.

Za co, oczywiście, dostał od dziewczyny po głowie.

W pokoju miała ledwo napoczętą butelkę tequili. Ostatnia dostawa narkotyków okazała się bardziej płynna – kontrabanda alkoholowa miała być zmyłą dla DEA i większość krat została rozdysponowana po siedzibach Trust in Devil. Za, ponoć, wyborną współpracę.

To były ich dwa pierwsze razy – urżnięcie się i rżnięcie. Daisie wiedziała co robiła. Ich picie trwało o wiele dłużej niż dwa numerki razem wzięte, ale dziewczynie to nie przeszkadzało. Obaj byli wysocy i zaczynali nabierać muskulatury. Ich zwierzchnicy widzieli w nich potencjał, tak przynajmniej podsłuchał Antonio. Dlatego zawsze, gdziekolwiek by nie byli, znalazło się dla nich jedzenie. Lucano czasem podejrzewał, że chcą ich napchać żeby sprzedać do rzeźni – mały żarcik, ale w tym świecie wszystko było możliwe.

Z Daisie w kolejnych latach, póki nie zmarła przez czerniaka, spotykali się najczęściej. Była czuła i wyrozumiała, a w nich upatrywała trochę swoich rycerzy. Lubiła z tego żartować: zawsze zabierali ją z sali głównej. Nawet jeśli nie chodziło im o dupczenie, a zwykły odpoczynek, którego momentami pożądali bardziej niż pustych jaj. Trust in Devil nie odpuszczało, a robota była kurewsko ciężka. Antonio w ogóle nie przejmował się szkołą, a szkoła nie przejmowała się nim. Lucano zwracał minimalną uwagę, zatem Antonio uczył się z nim.

Ich pierwsze trzy lata – inicjacja, nauka bycia ulicznym żołnierzem, a potem krótka i szybka żałoba po Daisie uświadomiła im, że mieli swoje limity. Nieważne ile razy bito ich do nieprzytomności, ile sami osób musieli skatować niemal na śmierć... wciąż, kurwa, mieli serce i dusze. I nie byli w stanie się ich pozbyć, chociaż tak byłoby najłatwiej. Przywdziewali maski, udawali, a także mataczyli na każdym kroku, ale w środku wciąż tkwiła w nich resztka wrażliwości.

Z perspektywy czasu nie chciał sobie nawet wyobrażać, co by się działo, gdyby jednak odpuścili światło, kompletnie pogrążając się w nieodwracalnym mroku.

Aż do siedemnastych urodzin Lucano tkwili w tej prostej ścieżce bezprawia. Do pogrzebu Daisie, tak młodej i oszukanej przez życie. Do pierwszego morderstwa i świadomości, że Trust in Devil to nie tylko stryczek oraz ucieczka z dotychczasowego środowiska. To walka o wiele, wiele więcej.

Lucano pomógł przy pogrzebie dziewczyny ile tylko mógł. Wyłożył wszystkie pieniądze z własnej kieszeni, nie przyznał się do tego Antonio. Wiedział, że przyjaciel nie będzie oceniał, ale była to rzecz, którą musiał zrobić sam. Kilkukrotnie odwiedzał dom Daisie, gdy jeszcze była zdrowa. Widział jej córeczkę oraz matkę dziewczyny. Zdawał sobie sprawę ze tego, że pani Domingo będzie musiała pójść w ślady Daisie. Trust nie odpuszczało tak łatwo, w końcu góra zmuszała Daisie do pracy aż do ostatnich chwil jej samodzielności. Musiał zaangażować w całą sprawę jak najmniej osób. Wszystkie oszczędności Daisie oraz pani Domingo musiały pójść na ich ewakuację do Stanu, w którym gang nie miał żadnych koneksji. Lucano w ostatnim tygodniu życia Daisie niczego jej nie obiecał, nawet z nią nie rozmawiał – nie musiał.

Porozmawiał natomiast z pastorem, który przychodził do Daisie. Cokolwiek Jonasz Camden wiedział, skrywał bardzo głęboko pod warstwą wiary i wsparcia. Był dla nich, rozgrzeszał z każdą wizytą i przenigdy nie oskarżał. Lucano obserwował go niczym jastrząb, dwa razy śledził go niemal do samej sypialni i raz włamał mu się do gabinetu w kościele.

Jonasz Camden był kurwa świętym za życia i Lucano modlił się, żeby nie była to wyłącznie fasada.

Lucano miał bardzo małe okienko, w które musiał się wstrzelić, żeby cała sprawa się udała. Chociaż pani Domingo siedziała pogrążona w żałobie, czuwając przy swojej córce, zdawała sobie sprawę z całej ich sytuacji.

– Mamy dwa dni – Lucano przemówił cicho, klękając na jedno kolano przy żałobniczce.

– I co z tymi dwoma dniami? – pani Domingo odezwała się ledwo słyszalnie, jakby nie miała sił, by podnieść głos. Jej wnuczka bawiła się w pokoju naprzeciwko, Daisie zasłonięto całunem, więc nie musiała patrzeć na zwłoki matki.

– Oni po was przyjdą, zwłaszcza po panią – Lucano podjął gwałtowniejszym tonem. – Wiem, że miała oszczędności i wiem, gdzie są. Ja płacę za wszystko, co związane z pogrzebem, pani z całej siły opłacze swoją córkę na cmentarzu, żeby spokojnie udać się do plebanii pastora Camdena. Powie, że ma herbatę i ciastka, pani się zgodzi. Bo będzie tam już na panią czekała wasza torba, a trzy godziny później w sedanie Jonasza wyjedziecie z Chicago.

– Dokąd?

Jedyne pytanie, nic więcej. Zero wątpliwości czy strachu – ta kobieta nie mogła niczego innego wyrazić, ponieważ nic dla niej w tym życiu nie pozostało. Tylko troska o wnuczkę.

– Do Kaliforni. Nie mają tam jurysdykcji ani koneksji, nie będą się męczyć podróżą w tamtą stronę. – Nie musiał dodawać, że nie były aż tak cenne, żeby kogoś po nie wysłać. – Jonasz i pani zadecydujecie do którego miasta najlepiej was zawieźć, ja nie chcę o tym wiedzieć.

Koraliki różańca ułożyły się w mały kopczyk na jej podołku. Opuściła łokcie, lekko garbiąc przy tym plecy. Odpuściła sobie modlitwę i spojrzała na Lucano ogromnymi oczami. Znał to spojrzenie – poczucie bezwolności zaczęło się przejaśniać, pojawił się w nim cień rozpaczliwej nadziei.

– A co z Camdenem?

Ważył na języku kłamstwo, lecz było zbyt ciężkie.

– Zna ryzyko powrotu, ale zdecydował się na to. – Przeniósł ciężar z jednej nogi na drugą. Starał się brać małe wdechy, ponieważ chociaż widział już trupy i kilka razy wraz z Antonio pomagali w utylizacji, nie przyzwyczaił się do tej woni. – Może połamią mu ręce albo nogi, nie dba o to. Dba jednak o was, o małą.

Pani Domingo przytaknęła dwukrotnie i uniosła krzyż różańca, żeby go lekko pocałować.

– Niech się stanie.

A–kurwa–men. Zwiastun nieszczęścia i tragedii, ale dokładnie, niech się stanie.

W trakcie pogrzebu Antonio domyślił się, że coś miało się stać, ale trzymał się sztywno. Obserwował otoczenie niczym jastrząb i choć Lucano powinien modlić się za duszę Daisie, błagał wszystkie siły w kosmosie, by przyjaciel nim pozostał i nie drążył.

Cieszył się, że tak żarliwie w niego wierzył – Antonio łatwo łączył kropki i gdy pani Domingo z głębi serca zaczęła lamentować przy składaniu trumny do grobu, rzucił obrzydliwym żarcikiem o histeryzujących, starych cipach. Przez chwilę przestał oddawać cześć zmarłej, w zamian zagadywał jednego z dowódców – gościu miał okrutną wręcz słabość do Daisie i chociaż nie miał kręgosłupa moralnego, wykrzesał z siebie chęć na ostatnie pożegnanie. Lucano kurewsko go nienawidził i z rozkoszą pogrzebałby jego imię głębiej, niż spoczywała ta biedna dziewczyna.

Pastor Camden pomógł podnieść się pani Domingo, pogładził jej wnuczkę po główce. Dziewczynka była zapłakana, zdezorientowana i z całej siły tuliła się do spódnicy babci. Nie była zbyt ufna, ale poznała już na tyle Jonasza, że nie uciekała od niego. Zaprosił obie do swojego domu na drobny poczęstunek, pokrzepienie duszy jak to ujął.

I tak oto zniknęły sprzed ich oczu, ze stanu, z chwili wiecznego niebezpieczeństwa.

Było dobrze. Tydzień później Jonasz wrócił, nikt nie wydał na niego wyroku, nie ściągnięto haraczu. Lucano wracał do kościoła Camdena często. Nie modlił się, bo nie widział w tym sensu, czasem pastor siadał w ławce obok niego i patrzył spokojnie na wiszącego na krzyżu Chrystusa. Bywały dni, że dołączał do niego Antonio – jeden z punktów przekazania dragów znajdował się o skrzyżowanie od budynku. Jonasz nie oceniał, dawał im czas na przeczekanie. Kiedy minął pierwszy miesiąc, odkąd Camden zaczął przychodzić do Domingów, obaj zauważyli w pastorze małą zmianę.

– Zaczęło mu zależeć – Antonio wymamrotał, odpalając połówkę papierosa, którą wcześniej zgarnął ze stolika w magazynie.

– Nie powinien – odburknął Lucano, stawiając kołnierz skórzanej kurtki. – To się źle dla niego skończy.

Nie chciał, żeby była to samospełniająca się klątwa – nie mogła nią być.

Za to była stryczkiem nad jego karkiem, bo jemu też zaczęło zależeć. Nie miał wzoru ojca, w ogóle mógł powiedzieć, że nie posiadał właściwego rodzica. A Jonasz tchnął takim spokojem... Podczas gdy Antonio zdawał się być latarnią – samotną ostoją, wskazującą drogę, Lucano głęboko w sobie potrzebował tego światła, by manewrować w życiu. Gdzieś po drodze skończyło się jego cwaniactwo, a zaczęła rodzić gorycz oraz niepokój o dobro przyjaciela.

Było późne, czerwcowe popołudnie, wracali właśnie z rundy haraczowej. Musieli zebrać co najmniej trzysta dolców, żeby mogli sobie zrobić chwilę przerwy. Później czekało ich obskoczenie melinowni – dostąpili zaszczytu sprzedaży paczuszek i kontrolowania innych dilerów. Pod skrzydła chłopaków przydzielono kilka takich punktów, więc nie była to za szybka robota. Udało im się ściągnąć pół kafla, trafili na wyjątkowo dobry czas i pełne kasy. Haracze uznawano za bardziej straszaka, niż faktyczne zdzieranie pieniędzy z przedsiębiorców. Oczywiście Trust chciał mieć jak najwięcej pieniędzy, ale góra ostrożnie lawirowała w swoim bezprawiu: nie każda kieszeń może być otwarta, gdy coś się posypie.

Lucano i Antonio szli leniwym tempem, popijali lodowato zimne Cole z butelki. Mogli wręcz powiedzieć, że był to sielski dzień. Antonio zatrzymał się nagle, a przyjaciel idealnie do niego dostrojony, nie potrzebował nawet znaku. Niemalże przestał oddychać, ale też usłyszał to samo co on: szuranie stopami oraz cichutkie jęki. Na raz rzucili się w tamtym kierunku.

Butelka rozbiła się z trzaskiem pod stopami dziewczyny w poszarpanych, zakrwawionych ubraniach. Nie miała jednego zęba i nie zauważyliby tego, gdyby nie otwarła ust do krzyku. Siniaki, zadrapania, mnóstwo krwi – Antonio chciał ją złapać i uciszyć, ale obawiał się wyrządzić jej większą krzywdę.

Z ust dziewczyny nie wydobył się żaden dźwięk,

– Nie skrzywdzimy cię! – Lucano odezwał się uspokajająco. Wiedział, że gruby głos przyjaciela mógłby ją przestraszyć. Obaj jednomyślnie unieśli dłonie ku górze, Lucano wciąż trzymał w swoją Colę. Spojrzała na nią rozpaczliwie. – Chcesz się napić? Bąbelki mogą zapiec.

Zrobiła dziwny gest zgody i wzruszenia ramion na raz. Lucano cały czas mówił, co teraz zrobi: podejdzie, pomoże utrzymać butelkę, dotknie albo jej ramienia, albo przytrzyma ją w pasie. Dziewczyna przez to zrozumiała, że mieli dobre intencje i praktycznie zaczęła spazmatycznie łkać.

– Cicho – burknął Antonio, oglądając się przez ramię. – Musisz być cicho, okej?

– Ma racje – Lucano pospieszył z pomocą. – Wiem, że to ciężkie, ale zaraz zaprowadzimy cię pod szpital, okej?

Osunęła się w jego ramiona, totalnie bez sił. Przyjaciele wymienili między sobą znaczące spojrzenia – trzymali się w cholerę daleko od jakichkolwiek instytucji, ale ten jeden raz ich nie zabije. Ukradną wózek i zostawią na nim dziewczynę w widocznym miejscu.

– Możesz mówić? – Antonio podpytał, gdy odłożył na bok butelkę i patrzył, jak przyjaciel układa sobie poszkodowaną w ramionach.

– Ciężko – wychrypiała. – Boli. Wszystko.

Antonio przytaknął i obejrzał się przez ramię. Lucano zauważył, że dziewczyna była chyba młodsza od nich. Przewróciło mu się przez to w żołądku.

– Wiesz kto cię skrzywdził? – zapytał z napięciem. Antonio uważnie rozglądał się wokół, ale ta dzielnica była kompletnie opuszczona. Czaić się tutaj mógł dosłownie każdy zjeb.

Dolna warga dziewczyny zadrżała, ale nie rozpłakała się tym razem.

– Zabrali... wszystkich... tam – powoli cedziła słowa.

Antonio pokazał Lucano gestem, żeby ruszył w ślad za nim. Trzymał się blisko pleców przyjaciela. Nie wyciągnął jeszcze broni, ale jego silniejsza ręka niespokojnie kręciła się koło ukrytego noża.

– Jest was więcej? – zapytał, ledwo obracając głowę w ich stronę.

– Dużo – chrypnęła. – Dwa...dzieścia

Lucano przeprosił dziewczynę, gdy zakwiliła z bólu. Prawie skręcił kostkę z szoku, Antonio spojrzał na niego gwałtownie. Oczy miał rozszerzone z szoku oraz niepokoju. Ich niepokój wzmagał się, ponieważ nie był to czas zbiorów dzieciaków z sąsiedztwa – do tego dziewczynki nigdy, przenigdy nie trafiały do łapanki.

– Myślisz, że ktoś odpierdala na naszym terenie? – Lucano szepnął do Antonia. Trząsł portkami na to wszystko, nawet nie ukrywał. Do tej pory byli oni przeciwko innym szeregowym, oni przeciwko policji. Każdego miesiąca Trust in Devil rosło w siłę, praktycznie nie było innego zgrupowania, które by im fikało.

Aż do teraz?

Antonio wziął drżący oddech, chyba dla dobra przyjaciela próbował pozostać chłodno opanowany, ale też się obawiał. Wiedział, co takie coś mogło znaczyć.

– Powinniśmy pójść z nią do magazynu – odezwał się, przystając przecznicę od ich punktu. Antonio nie wyglądał na przekonanego, ale głos miał pewny, tak jak wypowiadane słowa. – Jeśli opisze tych, którzy ją wzięli, moglibyśmy od razu wysłać część, żeby za... zagoniła zjebów w kozi róg – zezował na dziewczynę, ale chyba nawet nie zwróciła uwagi na to, że prawie powiedział coś o egzekucji.

Obaj wiedzieli, że muszą to zrobić – zabranie dziewczyny do szpitala byłoby zbyt ryzykowne. Jeśli ktoś chciał zająć ich dzielnice, musieli reagować najszybciej jak się dało. Góra wpadłaby w nieprawdopodobną furię na wieść o utracie nawet pół metra terenu.

Pod magazynem coś się działo – z oddali usłyszeli wrzaski oraz kłótnię. Lucano zapewnił Antonia, że wciąż mógł nieść dziewczynę i przyśpieszyli tempa. Z ich dwóch i tak to przyjaciel był lepszy w każdym rodzaju walki.

Zbiegowisko pod magazynem dojrzało ich i przyjaciele nie mieli już żadnego wyjścia. Przywykli do krzywdy każdej istoty ludzkiej – ale widząc miny szeregowych przed nimi, mogliby narzygać im na buty.

– Palicie się do roboty, co świeżaki? – Ryan błysnął złotymi zębami, gdy podeszli. Gnój powinien pamiętać, że w szeregach Trustów byli tylko pół roku krócej niż on.

– Co ty pierdolisz? – Antonio warknął swoim grubym, szorstkim głosem. Napiął barki, gotowy do obrony. Po tym, jak przeszedł mutację, zmienił się nie do poznania. Gdy mówił, wydawał się dobre kilka lat starszy.

Pablito uniósł brwi, wykrzywiając szyderczo twarz.

– Debile przynoszą zgubę na talerzu i jeszcze się dziwią. Gdzie była?

– Co. Ty. Pierdolisz? – Antonio wyprostował się jeszcze mocniej, ostro cedząc poprzednie pytanie.

Obaj szeregowi spojrzeli po sobie a potem na nich.

– Gówniara nam zwiała z załadunku, miała trafić do Cancun do naszych przyjaciół – Ryan wyciągnął ręce w stronę dziewczyny.

Antonio oraz Lucano, jak zawsze, zadziałali jak jeden organizm. Zasłonięcie ciałem, krok w tył. Nie zrywali kontaktu wzrokowego z szeregowymi, których miny zaczęły rzednąć. Szeregowi zacmokali z niezadowoleniem, z magazynu za nimi wyłonił się jeszcze trzeci, ale nie znali jego imienia.

– Jimen urwie wam jaja, jak towar nie wyjedzie w porę – burknął, wycierając swoje okulary o rąbek koszuli. – Gdzie wam uciekła... A tu jest. Świetnie. Zanieście ją pod jebaną ciężarówkę, nim wszystko się opóźni.

– Nie rozkazujesz nam – Antonio warknął. – Nikt nie powiedział nam, że zaczynamy...

Ryan ryknął śmiechem, gdy słowa nie mogły przejść przez gardło chłopaka. W głowie Lucano wręcz kręciło się od tego szoku. Przecież to nie mogła być prawda: zabijali, kradli, wyłudzali i dilowali. Ale przenigdy nie babrali się w handlu ludźmi, to za ryzykowne. To była pierwsza z rzeczy, którą usłyszeli od Jimena, gdy przeszli inicjację.

– Debilu, pieniądz taki jak ten nie śmierdzi. Dawać ją do, jebanego, wozu. Gdzie ją znaleźliście?

Lucano myślał gorączkowo, co powinni zrobić. Nie łudził się, że nie uda im się dobiec do kościoła Camdena – z tak poturbowaną dziewczyną, dwoma małymi rewolwerami oraz trzema nożami w życiu nie dotrą dalej, niż dwa, może trzy bloki dalej. Antonio zaryzykował spojrzenie w jego kierunku i przyjaciel wyczytał to samo w jego oczach: dziewczyna umrze bez pomocy. Już nawet nie roztrząsając całej sprawy związanej z kurewstwem, jakim jest sprzedanie jej, nie przeżyłaby tego. I chociaż to życie przeżarło ich zgnilizną, nie byli tak źli.

Antonio spojrzał im kolejno w oczy i warknął stanowczo:

– Jeśli Jimen nam nie powiedział, sprawa nie istnieje.

Pablito wręcz urósł dziesięciokroć z rozsadzającej go wściekłości.

– Ty myślisz, że taki śmieć może rozkazywać szefowi?!

– Szefowi nie, wam, kretyni, już tak.

Och, ależ ich tym rozsierdził. Chociaż tak naprawdę im niewiele potrzeba było, żeby ruszyli do ataku – po prostu łaknęli krwi. Pablito słynął z tego, że od prawie dziewięciu lat siedział w Trust in Devil i cały czas był głupim mięsem armatnim i pięściami Jimena, bo do niczego innego się nie nadawał. Ryan na razie miał równie żałosne predyspozycje przestępcze.

Lucano nawet nie chciał myśleć, dlaczego oni, ze wszystkich innych członków, mieli zająć się transportem. Atakowali bezlitośnie, z całym zebranym okrucieństwem. Tylko tamten trzeci szeregowiec nie pobiegł w ich kierunku.

Lucano musiał odłożyć dziewczynę na bok. Była ledwo przytomna, ale zakwiliła, gdy ułożył ją na betonie. Nie wiedział, co mógłby jej powiedzieć i w pośpiechu zdołał tylko ścisnąć jej rękę.

Z magazynu wybiegło więcej szeregowych. Dwójka, trójka... w końcu byli otoczeni przez dziewięciu ludzi. W miarę dobrze znali tylko połowę, ale wszystkie ich ciosy smakowały tak samo: bezmyślną brutalnością.

Nie chciał tracić z oczu Antonio, nie chciał dać im szansy na dostanie się do dziewczyny. W zestawieniu z taką przewagą liczebna nie mieli żadnych szans. Nikt nie wyciągał broni palnej, ale noże okazały się już inną sprawą. Lucano syczał na piekące pocałunku ze stali, w nosie czuł już tylko zapach krwi. Nawet Antonio, tak silny jak nigdy, nie był w stanie nikogo obronić.

Zwłaszcza samego siebie.

Lucano wrzasnął, gdy przyjaciel padł na beton. Zaczęli go kopać i okładać pięściami. Ktoś zaszedł Lucano od tyłu, cios który otrzymał zwalił go z nóg. Nie był w stanie stwierdzić, w jakim położeniu się znajdował, tak zamroczyło go od ciosu. Ból... był, gdzieś tam na obrzeżach, ale nie dochodził do niego w pełni.

– To ta suka, co nam zwiała? – ktoś krzyknął i część odbiegła w jej kierunku.

Antonio nabrał jakby nowej siły, Lucano mógł tylko stęknąć ze sprzeciwem. Szczęka pulsowała mu takim bólem, że nie był w stanie jej otworzyć za szeroko, by coś powiedzieć.

Dziewczyna nawet nie krzyczała.

Antonio oberwał kilkukrotnie kijem baseballowym. Charczał ciężko, ale wciąż miał siłę, żeby patrzeć ze wściekłością na tamtych i z troską na przyjaciela. Gdyby był w stanie, Lucano wyciągnąłby w jego kierunku dłoń.

– Co, rycerzyku, już nie taki cwany? – Ryan splunął na Antonia, ale trafił go gdzieś w obojczyk, co faceta wkurzyło.

Lucano ledwo widział na oczy, lecz starał się zapamiętać tyle twarzy, ile tylko mógł. Znał kilka imion, zapamiętywał znaki szczególne. Później, musi przyjść później, żeby się zemścić.

Dziewczyna praktycznie już nie jęczała, jednak jej klatka piersiowa unosiła się w najlżejszym z oddechów. Pablito to zauważył i z całej siły kopnął ją w szyję, aż cienkie kręgi chrupnęły pod jego buciorem.

– I tak by się nikomu na nic nie przydała – warknął. Pstryknął trzykrotnie i spojrzał w twarz tego, który miał wytatuowaną jedną gałkę oczną. – Timmy, zutylizuj. Reszta, według rozkładu, do drugiego magazynu i do konwoju.

– A oni? – ktoś zapytał.

– Niech zdychają.

Nie zdechli, nie mieli najmniejszego zamiaru.

Obaj przezornie jednak ledwo się ruszali. W tamtym momencie liczyło się wyłącznie przetrwanie. Mieli przetrwać to i śmierć wszystkich tych bezmyślnych skurwieli. To była pierwsza rzecz, jaką zobaczył w oczach Antonio – przyjaciel nie przejmował się tym, że oddech świszczał mu przez pobite żebra i że całą twarz miał we krwi. Nie, Lucano widział, że on liczył wszystkie siniaki oraz rany na jego ciele. I już pomnażał każde na zwłokach ich oprawców.

Do domu Jonasza Camdena przywlekli się po prawie czterech godzinach. Czasem szli wolno, bo musieli unikać postronnych, czasem po prostu mdleli w alejkach. Gdy w końcu Lucano oparł się czołem o dzwonek, nie miał siły się ruszać. Jonasz zbiegł prędko, niemal wyrywając drzwi z zawiasów.

– Luca? – zapytał miękko, a potem w jego głosie wybrzmiało czyste przerażenie: – Chryste, synu, co się stało? Antonio, to ty?

Nie było już więcej pytań. Troskliwie zarzucił sobie rękę Lucano na plecy i praktycznie zaniósł go do salonu. Miał dwie kanapy, na których powolutku ułożył ich praktycznie bezwładne ciała. Nim Lucano zemdlał poprosił, by Camden zajął się Antonio, on przecież mógł poczekać.

Prawie dwa tygodnie nie pojawiali się w żadnym miejscu związanym z Trust in Devil. Jimen wiedział, gdzie byli, Jonasz od razu wydał się tym, ile środków pierwszej pomocy zakupił w okolicznych sklepach. Gdy przejaśniało im w głowach wiedzieli, że muszą się mieć na baczności, ale też przede wszystkim zastanawiali się... jak to się skończy.

Jonasz okazał się być pospolitą, troskliwą kwoką. Antonio był zakłopotany tym, z jakim oddaniem pastor im pomagał, ile delikatności wkładał w swoje ruchy. Lucano patrzył na to ze ściskającym się sercem. W tym momencie zorientował się, że choć byli dwójką różnych chłopaków, wcale się nie różnili.

Obaj tak bardzo pragnęli ciepła i dobroci w swoim życiu, że niemal zapomnieli, że to nie tylko wyobrażenie, ale rzecz możliwa do uzyskania.

Pierwszy tydzień był najgorszy, nieważne jak przyzwyczaili się do poobijanego ciała, na to nie mogli się przygotować. Jonasz nigdy im tego nie powiedział, ale był przerażony ich stanem. Dopiero siódmego dnia Lucano zorientował się, że pastor ledwo sypiał. Wszystko przez to, że Antonio na chwilę przestał oddychać tego pierwszego dnia. Adrenalina długo ich trzymała i może gdyby nie ona, gdyby nie ta ich wspólna upartość i potrzeba zapewnienia dachu nad głową drugiemu, umarliby pod tym magazynem.

– Wydostanę was z tego – Jonasz odezwał się gwałtownie, gdy mogli już poruszać się o własnych siłach. Powoli ćwiczyli swoje ciała do poruszania się jak ludzie, a nie kukły. Siedzieli przy późnym obiedzie, obaj uparli się że pomogą mu przy gotowaniu, dlatego zajęło im to ponad trzy godziny.

Sztućce Lucano wypadły z jego rąk.

– Zwariowałeś? – syknął i skrzywił się przez ból żeber. Jonasz spojrzał na niego sugestywnie. – Jesteśmy członkami, spróbuj nas przewieźć poza Chicago, a podpiszesz na siebie wyrok śmierci. Albo nawet gorzej. Zawsze jest coś gorszego od zgonu.

– Luca – Camden odparł łagodnie, brwi zmarszczone miał w zmartwieniu. – To znaczy, że mam ten wyrok podpisywać na was? Kolejny pogrzeb, którego udzielę, ma być wasz?

Antonio skakał spojrzeniem miedzy nimi, jadł bardzo powoli, ale nie wyglądało na to, że chciał się wtrącać.

Lucano wiedział, że musi się uspokoić – wybuch gniewu nie pomoże żadnemu z nich. Złość dodatkowo obciążała jego pobite ciało. Dopiero co opuchlizna zeszła mu z twarzy, nie potrzebował, żeby pękło mu kilka żyłek.

– Słuchaj, Camden – powiedział tak poważnie i spokojnie, jak tylko mógł. – Wolę sam umrzeć, niż skazać cię na nieprawdopodobne katusze. Nie masz pojęcia, co robią z ludźmi, którzy mieszają się do szeregów. Wyjedziemy: zginiemy wszyscy. Zostaniemy: na pewno przeżyjesz ty. My sobie poradzimy.

Jonasz zmierzył go sugestywnym spojrzeniem jeszcze raz. No, kurwa, w tej sytuacji sobie może nie poradzili, ale nie byli przygotowani. Ten błąd popełnili raz i nie potrzebują więcej takich potknięć. Wiedział, że sam Antonio będzie potrójnie czujny.

Tak, jak teraz, gdy zacisnął ręce na nożu w lewej dłoni, a prawą chwycił za ten do mięsa. Dzwonek do drzwi wybrzmiał ponownie i Camden musiał powstrzymać Lucano, żeby ten nie ruszył za nim do salonu.

– Luca, błagam – wyszeptał zbielałymi wargami, nozdrza falowały mu od gwałtownego oddechu.

Niezadowolony przytaknął i osunął się na krzesło. Wymienił spojrzenie z Antonio, po czym cicho wysunął się z miejsca. Wziął do ręki trochę nieporęczny tasak, ale na nic innego nie było czasu – głupio zostawili swoje spluwy w salonie. Nasłuchiwali głosów z przedsionka, nikt jednak nie krzyczał. Obaj poderwali się na równe nogi, niepomni na ból, gdy do kuchni tuż obok Jonasza wszedł Jimen.

Camden uniósł uspokajająco ręce.

– Nic mi nie jest, chłopcy – powiedział cicho. – Przyszedł bez broni.

Obaj wpatrywali się z niedowierzaniem w szefa. Żółć podjeżdżała do gardła Lucano na myśl, że ten mężczyzna ot tak skazał ludzi na handel. Jimen uchylił kapelusza, a po chwili go zdjął. Ostrożnymi, wyważonymi ruchami zawiesił go na oparciu krzesła, wcześniej okupowanego przez Jonasza. Camden niezbyt zadowolony, ale wciąż za dobry dla własnego bezpieczeństwa, zapytał czy gość chciał się czegoś napić.

– Nie. Możesz wyjść, a wy dwaj siadajcie – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Antonio i Lucano wymienili spojrzenia, ale niewiele mogli zrobić. Jeśli zaatakowaliby Jimena... Cóż, bywali młodzi i głupi, aczkolwiek nigdy do tego stopnia.

– Dlaczego tu jesteś? – Lucano odezwał się w końcu, gdy nie mógł wytrzymać okropnej ciszy. Antonio zmienił się w posąg, który niczym jastrząb obserwował ich szefa. Kąciki ust Jimena drgnęły.

Miał całkiem klasyczną, nie zdradzającą ciężkiego życia, urodę. Ubierał się dość zwyczajnie, momentami wręcz wyglądał niedorzecznie w tych koszulach w kratę wpuszczonych w spodnie ze stanem lekko ponad talię. Czasem nosił dżinsy, czasem eleganckie spodnie z paskiem. Ot kolejny przedsiębiorca z przedmieść Chicago, który wpadał do miasta żeby wypić przepłacone piwo.

Jimen zacmokał z niezadowoleniem, lecz jego twarz wcale go nie okazywała. Dłonie Lucano spociły się i w ramach małego gestu zaufania odłożył tasak. Cokolwiek się w tym momencie miało wydarzyć, zostanie ich być albo nie być. Wiedział, że potrzebowali wykpić się z tej sytuacji, musieli wyjść z niej żywi – cała trójka.

– Nie lubię sprzątać bałaganu, ale zostawienie go na widoku kurewsko mi przeszkadza – odezwał się, mrużąc oczy na Lucano.

– Zawsze możemy pomóc wynieść śmieci – uśmiechnął się do niego tak niewinnie, jak tylko potrafił. Rozbawił tym szefa, jak zawsze z resztą.

– Mały, cwany chujek, nigdy z tego nie wyrośniesz, prawda? – Posłał mu brzydki, szeroki uśmiech, ale prędko stonował, wracając do chłodnej powagi. – Wiecie jaki jest wasz problem? – Jimen zatoczył ręką koło na kuchnię Camdena. Wcale jednak nie potrzebował ich kajania się. – Dwaj za dobrzy chłopcy dla ich własnego dobra, wciąż i wciąż ciągną do dobrego. Ale wiecie co jest zaletą? Jesteście, kurwa, lepsi niż tamte zjeby, które zniszczyły mój towar i poturbowały was.

Poturbowały. Lucano gwałtownie przełknął protest, przełknął także sprzeciw przeciwko takiemu określeniu na ból, jaki wyrządzili Antonio oraz tamtej dziewczynie. Lekko pochylił głowę i czekał w napięciu.

Jimen nigdy nie wyglądał jak ktoś, kto chełpi się wyrozumiałością. Kurwa, był jedną z tych osób, którą nie interesowali inni, wszyscy byli wyłącznie środkiem do celu. I może w tej całej sytuacji faktycznie byli dla niego wartościowi – nigdy nie brali jego pozytywnego nastroju za dobrą monetę i nigdy nie oczekiwali więcej, jak wypłaty. Widział to w nich i, jakimś pokrętnym cudem, doceniał. Chcieli mieć zapewnione miejsce w szeregu, lecz nie szli wyżej. Każdy awans, przeniesienie albo dyspozycja, wszystko wychodziło od Jimena oraz jego zastępcy.

Wtedy też im się upiekło. Musieli tylko przymknąć oczy na krzywdę innych. Jimen dobrze wiedział, że nie pisali się na handel ludźmi. Nie wymagał, nie rozkazywał – cenił ich pracę przy dragach o wiele mocniej. Miał gorszych zjebów do rozdysponowania do żywego towaru. Oczywiście nie tych, którzy byli wtedy w magazynie.

Jimen nie chciał słuchać wymówek, ani ich wersji wydarzeń – nie w sposób, który tłumaczyłby mu to, co zrobili. W gruncie rzeczy nie popełnili żadnego wykroczenia, nie wiedzieli o handlu. Mieli się nie dowiedzieć przez kolejny rok, tak niby twierdził. Zażądał sprawozdania, imion, twarzy, wszystkiego.

Dwa dni później wrócił z kilkoma fantami: skórą z tatuażem, który opisali, palcem Ryana, okiem Pablito. Ot, taka maleńka rekompensata. Wszyscy poszli do piachu nie za to, że pobili innych szeregowych, ale za własne wyjście przed szereg i potencjalne narażenie Trust in Devil. Nie było gorszego przewinienia. Po tym prezencie Jonasz zrozumiał, że może ich tylko wspierać duchowo.

Czasem, późną nocą Lucano zastanawiał się, czy było warto. Dręczył go strach oraz wyrzuty sumienia, bo może przehandlował dwie niewinne istoty za tuziny dziewczyn i chłopaków sprzedanych na czarnym rynku. Czy zniknięcie pani Domingo oraz jej wnuczki faktycznie były impulsem do wejścia w ten biznes, a może tylko scementowały plany Trust in Devil? Lucano nie wiedział, a Antonio również nie chciał dopytywać. Szeregowcy namącili im w głowie, a dopytywanie Jimena faktycznie mogło się okazać wyrokiem śmierci.

Za to wszystko od nikogo Lucano nie dostał rozgrzeszenia, sam sobie go również nie ofiarował. Pozostało to jednym z grzechów, które popełnił nim wszystko się zakończyło. Pewnie Jonasz powiedziałby mu: dziecko, przetrwałeś.

Ale nigdy nie był dzieckiem – był szelmą, cwaniakiem, złodziejem oraz mordercą. Wyrywał na siłę swoje bezpieczeństwo z rąk innych i krzywdził każdego, kto chciał skrzywdzić Antonio. W jego bajce może było to akceptowalne, ale w całym świecie był tylko kolejnym kryminalistą.

Obaj podejrzewali, że byliby nimi aż po dziś dzień...

Gdyby nie spotkali dwóch głupich gówniarzy, którzy zjawili się w obskurnej alejce. Już jako Luca oraz Knight, imię i przydomek brzmiące niczym nowe wcielenia, patrzyli na dwójkę podrostków jak na samych siebie sprzed czterech lat. O krok od katastrofy, niemal na krawędzi skoku.

Co by było, gdyby za drugim razem im nie pomogli? Co, gdyby znów Samuel przyszedł po paczkę dragów i zamiast odwieźć go do domu i czekając pod nim cztery godziny, sprzedali mu je? Co, gdyby pozwolili wbić nóż w nerki Khoela, gdy ten swoją niewyparzoną gębą odpyskował jednemu z Trustów?

Tyle sytuacji w których mogli ich pogonić, kurwa, nawet wsadzić do jakiegoś zamkniętego ośrodka, żeby w końcu przestali włazić im w drogę.

Tyle razy powinni zamknąć oczy i przestać w nich widzieć cząstki siebie.

Może gdyby odwrócili wzrok szybciej Jimen by ich nie dostrzegł, ale Jimen był sprytnym, mądrym skurwielem. Nim się obejrzeli, Samuel stał się Foxem, dzieciakiem jeszcze sprytniejszym i mądrzejszym od Jimena, który od tak rozwiązał problem szefa z nowym komputerem, bo przeczytał w bibliotece instrukcję.

Instrukcję, kurwa, bez oględzin jakiegokolwiek sprzętu wcześniej.

On i Knight wiedzieli, że chłopaki nie pochodziły z dobrych rodzin. Ciało Khoela nosiło znaki pobicia, raz za razem, nieważne w jakiej sytuacji by go nie widzieli. Cień w oczach Foxa... może to sprawiło, że nigdy nie przestali patrzeć? Bo obserwowali i czekali, aż będzie trzeba pomóc?

Obaj chcieli dołączyć do Trust in Devil, dali się wciągnąć w to okrutne szambo.

Nim się obejrzeli, ta dwójka była nierozłączna. Chociaż Fox udawał, że nie potrzebował wsparcia ani pomocy, zawsze rozluźniał się, gdy któryś z nich był przy nim. Nie minęło kilka tygodni, a Luca i Knight nagle mieli dwójkę młodszych braci.

Gdy Fox miał siedemnaście lat... Żaden z nich nie wiedział do końca, co się wtedy wydarzyło. Knight chciał spalić cały świat, gdy zobaczył w jakim stanie do magazynu dotarł Fox.

Wiedzieli tylko tyle, że przyszedł ze swojego domu rodzinnego.

Nigdy już tam nie wrócił, Knight o to zadbał.

Wkrótce potem we włosach Foxa na stałe zagościło czerwone pasmo. Strach przed dotykiem obcych osób zwalczył dopiero po miesiącach treningów, żeby nie zdradzić się ze swoją awersją. Żaden nie wiedział kiedy i czy w ogóle znów zaczął uprawiać seks.

Do momentu w którym nie zobaczyli, że Fox poczuł się trochę lepiej, nawet nie myśleli o innym życiu. Fox był naprawdę zdolnym chłopakiem, wszystkie zaległości w szkole nadrabiał w tempie błyskawicy. Knight nie przejmował się swoją edukacją i tylko Luca uzyskał dyplom ukończenia liceum, chociaż niespecjalnie mu na tym zależało. Khoel starał się dla Foxa, by nie czuł się sam. Ten mały gnojek miał serce większe, niż usta i często pokazywał gestami, jak bardzo mu zależało.

Luca patrzył na nich wszystkich i nie był w stanie myśleć o krzywdzie, która mogłaby spotkać któregokolwiek z nich. Czuł się już tak... staro. Sześć lat w gangu odcisnęło na nim okrutne piętno.

Osiemnaste urodziny Khoela świętowali w bunkrze. Od pół roku na teren Chicago próbowała się przedrzeć nowa frakcja, Ghaera. Skurwiele byli okrutni, momentami nawet okrutniejsi niż Trust in Devil. A to chyba sprawiło, że część zwyroli z Trust spuściło się ze smyczy. Jimenowi raczej to nie przeszkadzało, chciał zmieść Ghaerę w proch. Reszta to ofiary poboczne, jak zawsze w takich wojenkach.

Mieli dla niego tylko małego donuta, polewa już trochę odkruszyła się na brzegach. Knight wbił w niego małą zapałkę i podsunął to pod nos Khoelowi, który uśmiechał się jak kretyn. Fox odpalił, a w powietrzu rozległ się zapach siarki.

– Szybko, zanim z pączka zostaną wióry – Knight burknął, ale nie był w stanie zwalczyć uśmiechu.

Khoel praktycznie zdmuchnął płomyczek i pożarł pączka na raz. Wszyscy dziś byli głodni i to, że udało im się przemycić coś takiego, było urodzinowym cudem.

– O czym pomyślałeś? – Luca szturchnął go łokciem, gdy chłopak starł kciukiem okruszki. Przez chwilę ich spojrzenia nie były w stanie się opuścić, ale Khoel mrugnął i przyjrzał się im po kolei.

– Mam wszystko, czego potrzebuję – odparł, po czym mrugnął flirciarsko. – Ale jakbyś chciał się trochę pochylić i otworzyć...

Sapnął, gdy Knight walnął go otwartą dłonią w tył głowy.

– Butelkę piwa, no kurwa, Knight gdzie twój czyściutki umysł białego rycerza?

– Biały to ty będziesz jak...

Nad ich głowami huknęło i rozległa się kawalkada wystrzałów. Zamilkli na raz i czekali, co będzie dalej. Przysługiwały im trzy godziny snu, podczas których mogli zaszyć się w bunkrze. Byli tu jedyni, reszta walczyła na górze. Okupowali jedną, opuszczoną ulicę – po zachodniej stronie oni, po wschodzie Ghaera. W miarę daleko od ludzi, ale zawsze ktoś trafiał pod muszkę. Policja walczyła wewnętrznie ze sobą. Wezwać kogoś wyższego? Wtrącać się? Dać im się pozabijać? Każde kolejne pytanie i dysputa odciągała ich od tej dzielnicy.

Strzał za strzałem, niepewne twarze przyjaciół...

– To się musi skończyć – Luca wymamrotał tak cicho, że ledwo go usłyszeli.

Nie musiał mówić za dużo, to było oczywiste. Każdy w duchu myślał o tym samym. Może gdyby Trust in Devil poszło na układ, gdy jeszcze mieli czas oraz możliwości, gdyby ta pierdolona ludzka pazerność nie wygrała nad nimi...

Może któryś z tego zasranego ugrupowania wciąż by żył.

Pociągnięcie na dno gangu w szczytowej formie było wyzwaniem niemal niemożliwym. Na szczęście mieli Foxa oraz Knighta, którzy w planowaniu nie mieli sobie równych. Zbierali się w domu Camdena, dyskutowali po godzinie, czasem tylko mieli piętnaście minut. Nie śpieszyli się jednak. Wtrącenie za kraty i szeroko zakrojone kopanie anonimowych mogił nie mogło zostać przyśpieszone.

– Wiesz, na co się porywacie? – zapytał go Jonasz pewnej nocy, gdy jako jedyny został w jego domu. Luca uśmiechnął się do niego ponuro i wzruszył ramionami.

– Wiem, i to przeraża mnie najbardziej – odparł. Mężczyzna położył dłoń na jego ramieniu, ściskając je w pocieszającym geście.

– Jestem z ciebie taki dumny, synu – westchnął. – Cokolwiek zrobicie, uda wam się.

Luca przygryzł wargę i na chwilę opuścił wzrok na dywan pod ich stopami.

– Przeprowadź się w tym tygodniu – szepnął chrapliwie. – Tu jest za niebezpiecznie, żebyś został.

Jonasz milczał przez dłuższą chwilę. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Zawieszał się w trakcie zdania, odpływał myślami. Włosy przerzedziły się, ramiona miał bardziej przygarbione. Luca martwił się, ale Jonasz martwił się o niego po dwakroć mocniej i nie chciał słuchać jego próśb o wizytę u lekarza. A co jeśli będziesz potrzebował pieniędzy? Pytał za każdym nieszczęsnym razem.

Pieniądze zawsze sprowadzały na ludzi kłopoty.

– Zrobię to – Jonasz odparł, a Luca niemal poderwał się na równe nogi. Mężczyzna poważnie spojrzał w jego oczy i chwycił twarz chłopaka w swoje dłonie, jakby nie chciał, by ten uronił choć jedno słowo. – Ale ty obiecasz mi, że gdy skończysz, cała wasza czwórka się do mnie wprowadzi. Albo to, albo zostaję do ostatka, Luca.

Chłopak prawie rozpłakał się z ulgi. Ukrył mokre oczy przyciągając mężczyznę do krótkiego uścisku.

– Wylatujesz już teraz. Fox znalazł fajny, mały domek w Los Angeles.

– Hmm, z jednej siedziby grzechu do siedliska rozpusty?

– Nie truj staruszku, przynajmniej będzie ci ciepło.

Jonasz się roześmiał i impulsywnie ponownie przytulił Luca. Ten wpierw zamarł, bo to był zupełnie inny rodzaj uścisku. Był zbyt ojcowski i niemalże zburzył jego wszystkie obronne mury. Mocno zamknął ramiona wokół Camdena ramiona i poklepał po plecach. Nie potrafił zdystansować się od wzbierających mu w piersi uczuć.

– Dzięki za wszystko, co dla nich robisz – wymamrotał do niego na wydechu.

Jonasz odsunął się odrobinę, przyłożył dłoń do policzka Luca i powoli pokręcił głową.

– Rety chłopcze, dla ciebie też to robię – tylko on potrafił jednocześnie go poprawić i zganić. – Ale mam jedną prośbę.

Luca pociągnął nosem udając, że to tylko alergia.

– Jasne, cokolwiek.

– Pozwolisz mi się przysposobić. – Z szoku nie był w stanie powiedzieć czegokolwiek przez kilka długich chwil, aż Jonasz zaczął się śmiać. – Drogi Boże, żebyś ty widział swoją minę, Luca. – Posłał mu prędki uśmiech i stanowczo przytaknął. – Nie żartuję chłopcze. Jeśli chcecie... chcecie zrobić co planujecie, musisz mieć gdzie wrócić. Gdziekolwiek nie pojadę, tam zawsze będzie także i twój dom.

Luca nie wiedział czy ma go znów przytulić i podziękować, czy raczej odepchnąć i zwyzywać. To było tak irracjonalna prośba, delikatnie ubrana w postać żądania, że wciąż nie dowierzał. Jonasz posadził go przy stole i całkiem łagodnie, jakby był małym chłopcem, któremu trzeba pomóc wyjść z mgły, wyjaśnił dlaczego to chce zrobić. Po pierwszym szoku Luca zaczął akceptować wszystko, co do niego mówił. Miał też cholerną rację – nowa tożsamość będzie dla niego świetną poduszką bezpieczeństwa. To samo dla pozostałych.

Luca Camden, całkiem fajnie brzmiało.

Tamtej nocy praktycznie nie zmrużył oka. Nie przez koszmary, ani wyrzuty sumienia. Czuł się zaskakująco dobrze, przyszłość w końcu miała tak wyglądać.

Żaden z jego przyjaciół nie był zaskoczony propozycją Jonasza. Fox jednak zaoponował – nie chodziło o to, że przysposobienie mu przeszkadzało, ale było to niebezpieczne pod względem logistycznym. Czwórka chłopaków takich jak oni przyciągnęłaby uwagę. I chociaż Fox planował zająć się dosłownie całą logistyką, wyrobem papierów oraz wprowadzaniem Luca do systemu – system przeoczy jedną osobę, ale nie czwórkę.

Tak więc o to mieli ukryte nowe tożsamości, nową przyszłość na wyciągnięcie ręki.

Musieli tylko doprowadzić do spektakularnego upadku Trust in Devil.

Wciąż i wciąż po latach Luca zastanawiał się, czy była rzecz, która mogła pójść lepiej, co mogli zaplanować z większą precyzją. Knight nie chciał, żeby poczuwali się do odpowiedzialności za jakąkolwiek bliznę na jego twarzy. Uratowali go, pozbyli się ich wrogów, przerazili do szpiku kości Ghaerę i zapewnili sobie nietykalność.

Knight, kurwa, uważał, że te trzynaście blizn na twarzy to najmniejsza cena, którą mogli zapłacić.

Żaden z nich się nie przyznawał i Luca miał tego świadomość, ale chwila, w której myśleli, że pozbyli się Jimena, poszli na układ z DEA oraz FBI – to wszystko miało być takie... perfekcyjne. A było tak dalekie od wszystkiego, co pomyślne. Gorycz cierpienia zalewała Lucę, dzień za dniem, każda chwila bez świadomości gdzie jest Knight i co z nim robią...

Czuł się winny, czuł się przerażony i taki mały w perspektywie całej sytuacji. Jak mógł być taki pewny siebie, że się wykpią z całej sytuacji?

Fox raz za razem, w kilka sekund po pojawieniu się informacji w systemie agencji wywiadowczych, usuwać ich dane, aż w końcu zagrozili mu więzieniem o którym nikt nie słyszał. Zostawili go w spokoju – on nie chciał być zwerbowany, oni wkurwiali się za całą jego ingerencje. Poszli na ustępstwo.

Dlaczego tylko to ustępstwo musiało tyle kosztować Knighta?

Gdyby nie Cole i Fox, Luca prawdopodobnie nigdy nie podniósłby się przez przytłaczające wyrzuty sumienia. Zebrał co mógł od swoich braci, ale nie był wstanie przyjąć ich wspomnień i wsparcia.

Na miesiąc przed jego dwudziestymi czwartymi urodzinami, tuż przed świętami, uratowali Knighta. Pokiereszowanego, ledwie przypominającego człowieka Knighta. Wszyscy koczowali w domu Jonasza Camdena. Luca czuł się taki bezradny – rekonwalescencja przyjaciela miała trwać długie tygodnie, a jego przybrany ojciec udawał, że sam wcale nie był chory.

To były takie gorzkie i słodkie święta. Miał swoich bliskich obok siebie, tliła się w nich jakaś nadzieja, że może będzie lepiej. Zostawili za sobą Chicago, każdą najmniejszą rzecz, jaka się z tym wiązała. Knight dzień za dniem walczył o siebie, głównie dla nich.

Oni nie mieli zamiaru pozwolić mu odpuścić.

Nowy rok musiał przynieść dla nich zmiany. Żaden z nich nie znał się na pracy zgodnej z prawem – wiedzieli jednak, że trzeba było coś zrobić. Ich oszczędności nie były bez dna, a pielęgniarka zajmująca się ranami Knighta pracowała tylko częściowo pro bono. Nawet czar Cole'a miał swoje limity.

Jonasz nie miał zamiaru ich powstrzymywać, wiedział że nie nadawali się w tym momencie do pracy na magazynach czy przy budowie scenerii filmowych. Byli dobrzy w walce, wyłudzaniu i pilnowaniu swoich pleców. Wspólnie zdecydowali, że pomogą Knightowi skończyć zaocznie liceum, a Fox zacznie studiować. Wiedzieli, gdzie szukać pierwszych robótek – robili na czarno, tylko czasem zajmując się nielegalnymi rzeczami. Głównie ściągali zadłużonych i upewniali się, że nogi zostaną połamane, gdy dowody były solidne. Fox uwielbiał zbierać informacje, szperać za rzeczami, których nie powinien widzieć. Uczenie się od niego było fascynującym doświadczeniem, to jak przyjaciel zapalał się do tłumaczenia danego zagadnienia – nawet jak nie mieli zielonego pojęcia, o czym on mówił, wysłuchiwali każdego słowa.

W ostatnim tygodniu stycznia Knight dostał niebezpiecznej gorączki. Nie mieli innego wyjścia, zawieźli go do szpitala. Luca był przerażony, wiedział że muszą od razu spłacić wszystkie powstałe rachunki. Cole wykorzystał odznaki, które gwizdnęli przy okazji niszczenia Trust in Devil. Ponury Fox z bezużyteczną krótkofalówką uzupełniał obrazka. Zajął się systemem szpitala, Cole pilnował żeby lekarze wiedzieli, jak ważny był Knight.

Luca musiał znaleźć pracę i gdy dowiedział się, że w nowobogackim klubie potrzebują wykidajło za wysoką stawkę nie zastanawiał się dwa razy. Był kurewsko spięty, nie interesowało go to, że miał podpisać pięć klauzul o zachowaniu poufności. Najwyraźniej bawiła się tam sama śmietanka Los Angeles i każdy bananowy dzieciak, jaki się przez LA przewinął. Pierwszej nocy czuł się jak mięso, obmacywany przez pijane kobiety, czasem przez podchmielonych facetów. Stał na zewnątrz tylko przez godzinę, ale gdy skutecznie rozdzielił dwójkę żałośnie bijących się chłystków, manager zaprowadził go do środka.

Najwyraźniej świetnie radził sobie przy gaszeniu nieistniejących pożarów.

Bawiące się na parkiecie dzieciaki – tak mu się wówczas ludzie w jego wieku jawili – były odrealnionym widokiem. Wszyscy odpicowani na wysoki połysk, zjarani i urżnięci w pień. Fala za falą gibkich ciał, bujających się do najświeższych remiksów. Luca przypominał sobie, że musiał wytrzymać do końca nocy i potem tak długo, jak tylko będzie trzeba. Zdrowie Knighta było najważniejsze.

Trzeciej nocy popełnił błąd.

Spojrzał komuś w twarz.

Na skrawku parkietu najbliżej niego bawiły się dwie dziewczyny, trochę młodsze od niego. Rześkie twarze, błyszczące uśmiechy i ciała obleczone ciasnymi ubraniami. Blondynka z jasnymi refleksami we włosach gapiła się na niego otwarcie, jej przyjaciółka chyba była trochę bardziej nieśmiała.

Uśmiechnął się do niej.

Ale to nie ona do niego podeszła.

Nie ona zagadała i pozwoliła mu przestać myśleć.

Nie ona wracała przez kolejny tydzień, noc w noc, aż nie musiał się niczym przejmować, czuł że mógł wyluzować i przez chwilę, tę małą nieznaczącą chwilę, zmienił się w pospolitego chłopaka.

– Luca – drżący głos Foxa wyrwał go z zamyślenia. Nie szukał długo. Wystarczyło, że powiedział, co się stało i, cóż, z kim się stało, a kilka minut później miał nawet jej kartotekę medyczną. – Bethany Everrett, nie jest... cóż, ale ma najlepszą przyjaciółkę, według wpisów wszystko jej zawdzięcza.

– Nieśmiały uśmiech?

Fox przytaknął.

– Córka Zariesów. Tych Zariesów.

Luca ukrył twarz z w dłoniach. Kwas podjechał mu do gardła. Wiedział, że w życiu nie zostawi swojego dziecka. Kurwa, będzie miał dziecko! Moment, w którym Bett podeszła po jego zmianie był surrealistyczny. Jak zamroczony słuchał jej płaczu, pocieszał ją na autopilocie, zaakceptował to, co mówiła. Nie chciał zobaczyć testu ciążowego, miał zbyt mocne przeczucie.

Knight od wczoraj był w domu. Wciąż zabandażowany i słaby, ale kontaktował i mógł robić małe kroczki. Cole poprowadził uparciucha do stołu, żeby siadł wraz z nimi przy komputerze Foxa.

Luca poczuł jego rękę na swoim ramieniu, spojrzał w zabandażowaną twarz przyjaciela z przejęciem.

– Cokolwiek postanowisz, jesteśmy z tobą – powiedział okrutnie ochrypłym, niskim tonem.

– Zawsze, na zawsze – przytaknął Cole cicho.

Luca nie wiedział, czy ma się rozpłakać, czy westchnąć z ulgą.

Dadzą sobie radę, cokolwiek się nie wydarzy... A działo się tak wiele. Luca czasem zastanawiał się, czy sobie tego wszystkiego nie wymyślił. To jak znów lawinowo potoczyło się ich życie po tamtym wieczorze. Oświadczył się Bett, wzięli skromny ślub i przeprowadzili się do jednego mieszkania dwadzieścia minut od centrum. Zariesowie byli bardzo zadowoleni, że „wziął odpowiedzialność", jakby kiedykolwiek mógł porzucić swoje dziecko.

Bett była...

Bett go zaskakiwała.

Gdy na nią patrzył, na ten rosnący brzuszek i całkiem łagodny uśmiech wierzył, że pewnego dnia ją pokocha. Po części czekał na ten dzień, tak jak na narodziny syna. Wiedział, że musi tak się wydarzyć, jego dziecko nie mogłoby się wychowywać w domu bez miłości. Przyjaciele pomagali jak mogli, zdawało się, że wieść o dziecku Luca dodała sił Knightowi. Żadne ich zachęty nie działały tak na rzecz rehabilitacji, jak fakt, że wkrótce pozna pozna małego grzdyla przyjaciela.

Bett się go bała, ale Knight nie miał jej tego za złe. Wiedział, że nie jest już tak przystojny jak kiedyś i chociaż oni nie zważali na jego blizny, zdawał sobie sprawę z tego, jak zacznie odbierać go świat. Maskę znalazł w sklepie Wszystko Za Dolca, zupełnym przypadkiem, ale całą drogę przyszedł do ich mieszkania właśnie w niej. Mieszkańcom LA mniej przeszkadzała ona, niż jego twarz.

Maska równała się też z pewnego rodzaju anonimowością. Knight miał największy problem z wpasowaniem się do nowej rzeczywistości, nowej... normalności. Nie czuł się normalny i oni go rozumieli. Fox często towarzyszył mu w robótkach, które ten znajdował. Praktycznie wszystko było kurewsko nielegalne i Knight zasłynął jako zamaskowany postrach: nigdy nie zobaczysz jego twarzy, tylko jego działania.

Rozniosło się to jak mała iskra w suchym polu.

Jonasz coraz mocniej podupadał na zdrowiu, ale nie chciał od nich pomocy. To dziecko będzie jej potrzebowało.

I, kurwa, wykrakał.

Jego syn urodził się przed czasem i gdyby nie Fox, Jacoby, ich maleńki Jacoby, nigdy nie znalazłby się w odpowiedniej placówce. Zariesowie może i mieli słabość do Bett, ale nawet oni oraz ich pieniądze miały pewne ograniczenia. Jednak nie Fox, on na nic nie zważał.

To był jeden z cięższych lipców jego życia. Ten obezwładniający strach. Bett ciężko dochodziła do siebie przez pierwszy tydzień. Luca czuł wyrzuty sumienia, że siedział tylko z Jacobym, ale Sus zapewniła go, że ona i jej rodzice się nią zajmą. Sama też już była w ciąży, ale nie miała zamiaru zostawiać ich samych.

Luca praktycznie nie wychodził z sali, nie odrywał wzroku od inkubatora. Przyjaciele wmuszali w niego jedzenie, ale nie był w stanie się ruszyć.

Jonasz wszedł w niedzielne popołudnie, poruszał się żywo, ale widać było, że z całej siły opierał ciężar ciała na lasce. Wypadły mu już wszystkie włosy, na twarzy przybyło zmarszczek, lecz uśmiechał się z takim ciepłem, jak te lata temu, gdy towarzyszył w ostatniej drodze Daisie.

Spojrzał na inkubator.

– Silny, tak jak jego tatuś – powiedział, kładąc rękę na ramieniu Luca.

Rozpłakał się z bezsilności, a jego przybrany ojciec przytulił go lekko. Nie powiedział nic więcej, zaśpiewał mu w zamian kołysankę, a Jacoby otworzył jedno oko i spojrzał w ich kierunku.

Miesiąc później czuł się jak najgorszy gnój. Wiedział, że nie zwracał uwagi na Bett, ale nie spodziewał się, że był aż tak... okrutny. Rozpłakała się, uważała, że jest obrzydliwa i dlatego nie mógł na nią spojrzeć, ani dotknąć. Potrzebowała tego, potrzebowała jego. Luca targany wyrzutami sumienia, robił co chciała, bo jak mógłby jej odmówić? Kochał każdy rozstęp i miękkość ciała, dzięki któremu powstał Jacoby. Jak śmiał ją tak traktować? Każdą wolną chwilę spędzał w szpitalu, ale powoli odzyskiwał równowagę. Tamta wizyta Jonasza coś w nim zmieniła – przypomniał sobie, że będąc biernym obserwatorem nic nie zrobi.

Wrócił do pracy, wiedział że musi pogrzebać wszystko pod zmęczeniem. Każdy niepewny oddech, jaki maszyny pomagały wziąć Jacoby'emu, ignorowanie Bett, ta chwila słabości między nim a Colem, podczas której...

Czuł się więc jak gnój, gdy Bett płakała, a on dalej pamiętał, jak rozpaczliwie ocierali się o siebie z Colem, jak czysty i spokojny umysł miał później. Kochał się więc z nią czule i delikatnie.

Nawet nie spodziewał się tego, że znów zajdzie w ciążę.

– Twoja super sperma kiedyś przebije na wylot jakiś budynek – Fox zażartował, klepiąc go po plecach. Luca nie wiedział już, czy go to śmieszyło czy dobijało.

Fox przyznał się, że on nigdy nie będzie miał dzieci i bratankowie zrekompensują mu wszystko.

Chloe miała być jego maleńką księżniczka, tak jak Jacoby księciem.

Kiedy i ona urodziła się przed czasem Luca był już przekonany, że to jakaś kosmiczna zemsta, kara od wszechświata za wszystkie jego przewinienia. Nie mówili mu, że to głupie myślenie, że była to rzecz poza jego kontrolą. Szukali więc sposobu, swojej drogi, którą mogli wyłożyć tak, by przyszłość dzieci Luca była jak najlepsza. Bett trzymała się projektowania i z tego czerpała jak największą pociechę. Państwo Zaries wspierali jej pomysły oraz wystawy. Jego żona była nienasycona, potrzebowała sukcesu. Więcej wszystkiego.

Camden's Arrows zrodziło się jednej, przypadkowej nocy, gdy Benjamin Zarie musiał pojechać na ważne, świąteczne przyjęcie biznesowe. Ostatnio nastroje w tamtej dzielnicy Los Angeles były... kruche, żeby to oględnie ująć. Luca już nawet nie pamiętał po co tak właściwie pojechał do rezydencji Zariesów. Lyle jak zawsze był daleko od żony i córki, siedząc w studiu nagraniowym, a Sus zamartwiała się nad kolkami Thei. Ojciec odwiedzał je i Luca lekkomyślnie zaproponował, że wraz z Colem mogą być jego obstawą. Jeden zostanie przed salą, a drugi pomoże kierowcy na parkingu.

Ich prezencja w pożyczonych garniturach ponoć była zabójcza. A ładni, silni mężczyźni zawsze przyciągają uwagę. Kiedy opowiadali o tym Foxowi i Knightowi jedna uwaga prowadziła do kolejnego pomysłu, aż w końcu mieli biznesplan. Cholernie świadomi, że to równie ryzykowne, co rozwalenie Trust in Devil... ale zdecydowali się na to.

Jonasz już wtedy nie mógł ich wesprzeć dobrą radą. Po wylewie, którego dostał, miewał problemy z pamięcią. W trójkę mieszkali z nim, ale nie byli w stanie opiekować się chorym mężczyzną. Umieszczenie go w domu ze specjalną opieką było nieuchronne. Serce krajało się Luce, ale wiedział, że było to poza jego kontrolą – Bett w życiu nie byłaby w stanie zająć się Jonaszem oraz dziećmi, nie z jej mnogością projektów.

Prawie trzy lata od narodzin jego syna Camden's Arrows powoli zaczęło coś znaczyć. Prawie mogli udawać, że nigdy nie należeli do gangu i zawsze byli tacy praworządni.

Luca trzymał Jacoby'ego przy swoim boku. Chłopczyk był żywym ogniem, ale dziś był wyjątkowo spokojny. Wszedł do sali szpitalnej Jonasza i ponownie z bólem zrozumiał, że ledwo poznawał człowieka, który leżał na łóżku.

Wszystko w ich codzienności było lepsze, ale nie to. Nie świadomość, że osoba, która w jakimś sensie zawsze pchała ich ku światłu zaraz miała odejść z tego świata.

– Cześć – Luca odezwał się i odchrząknął, czując się głupio. Jonasz spojrzał na niego odległym wzrokiem, aparatury miarowo pikały. Zerknął na Jacoby'ego, który poruszył się nieznacznie. – To mój synek, pamiętasz? Chciałbym, żebyś zapamiętał oboje, ale Chloe jest naprawdę chorowita i nie mogłaby tu wejść...

Luca spojrzał z czułością na synka i pocałował go w czółko.

– Zawsze, gdy płacze śpiewam mu twoją kołysankę. Nigdy nie zawodzi – powiedział zdławionym głosem. Lekarz uprzedzał, że Jonaszowi zostały tylko godziny i Luca chciał wykorzystać to na jakieś miłe, dobre wspomnienia, ale głos grzązł mu w gardle. Nie był w stanie mówić.

Wkrótce nastała cisza przeszyta wyłącznie jednostajnym dźwiękiem.

Miał wrażenie, że ta historia nigdy się nie kończyła. Że zawsze gdzieś musiał tkwić haczyk – każde dobro okupowane cierpieniem. Nieustanny cykl, który powinien w końcu się skończyć, ale raz za razem wpakowywał się w jakąś rozpadlinę.

Zawsze z nimi przy boku, na szczęście. Nieważne jakie przeciwności losu, jaka fucha im się trafiała i komu musieli odebrać wszystko, żeby samym mieć cokolwiek. W całym tym cierpieniu było jedno światło: oni. Zawsze za jego plecami, do ostatniej chwili, póki nie przypomniał sobie, że dadzą radę. Nieważne, czy jego małżeństwo było od początku farsą, że jego córka wybrała stronę matki, że raz za razem tracili więcej, niż życie mogło im ofiarować.

Miał ich.

***

W dotyku Jessamine było tyle ukojenia i pociechy, że trzymał się jej z żałosną rozpaczliwością. Przyciągnął ją na swoje kolana, huśtawka lekko zaskrzypiała pod nimi przez ten ruch. Dłonie kobiety były na nim całym – ocierała łzy, które mimowolnie uciekały przez wspomnienia, przeczesywały kojąco jego włosy i wciąż, nieustannie, przyciskała je w miejsce gwałtownie bijącego serca.

Jakby sama chciała się upewnić, że jeszcze miał coś tam w środku.

– Wiem, że jestem śmieciem i skurwielem – mówił już ochrypłym głosem, zmuszając się do tego, by patrzeć w jej twarz. Zasługiwała na całą szczerość tej nocy oraz wszystkich kolejnych. Jeśli mógł liczyć na cokolwiek więcej. – Nie chcę się przed tobą wybielać, żebyś mimo wszystko patrzyła na mnie łagodnie, ale ja zrozumiem, Jessamine. Zrozumiem każdą decyzję.

Zmarszczyła brwi, wiercąc się na jego kolanach. Nie próbował robić sobie nadziei, ale kobieta starała się usiąść tak, by jak najwięcej części ich ciała się stykało.

– Naprawdę tak myślisz? – zapytała w końcu, kręcąc głową w niedowierzaniu.

Luca przełknął ciężko i tym razem odwrócił wzrok.

– Oczywiście, Jessamine – powiedział niemal z rozpaczą. – Robiłem tak wiele kurewsko złych rzeczy, nigdy nie pokochałem w pełni mojej żony, nie poświęcałem tyle uwagi dzieciom, ile powinienem...

Pełen goryczy śmiech Jessamine sprawił, że gwałtownie na nią spojrzał. Usta zacisnęła w surową kreskę, oczy skierowała ku niebu. Nie błysnęła żadna gwiazda, która mogłaby jej podsunąć właściwe słowa. Ciało kobiety na jego kolanach stało się niewiele cięższe, gdy uszły z niej powietrze i siła. Drżącymi dłońmi chwyciła jego twarz, gdy była gotowa by spojrzeć mu w oczy.

– Nigdy nie chodziło o to, co my możemy zrobić dla kogoś, nie rozumiesz? – W jej głosie rezonowała rozpaczliwa gorycz oraz wręcz napastliwy pośpiech. – W życiu zawsze będzie liczyło się to, co ludzie wyciągną z tego, co próbowaliśmy. A ty, Luca, robiłeś tak wiele, tyle razy cierpiałeś... Dlaczego dalej masz to robić? Te ręce... – Prędko chwyciła jego dłonie, uniosła obie ku górze i pocałowała z czułością. – One zrobiły wszystko, co w ich mocy. I to się liczy, kochanie. Ty nigdy, na nikim nie chciałeś postawić krzyżyka. Walczyłeś do ostatka. I w porządku jest odpuszczać, czasem po prostu trzeba to zrobić, żeby uleczyć także siebie.

Luca patrzył na nią oszołomiony. Ktoś mógłby pomyśleć, że czuł się młodszy przez nią. Nie, on dzięki niej po raz pierwszy poczuł, co to znaczy kochać romantycznie. Dzięki niej właśnie mógł powiedzieć, że poznał każdy rodzaj miłości i stał się spełnionym człowiekiem.

– Nigdy nie powiedziałem Bett co działo się, nim podeszła do mnie w klubie – wykrztusił, odłupując jeszcze jeden fragment zbroi.

Pokiwała głową w zrozumieniu, oczy na sekundę zaszły jej łzami, ale nie pozwoliła im popłynąć.

– Kogokolwiek przypisano do twojego szczęśliwego zakończenia, ona nigdy nie miała w nim przebywać – szepnęła ochryple.

Czy chciałabyś być moim szczęśliwym zakończeniem, pomyślał odgarniając za ucho kilka niesfornych loczków Jessamine, czy chciałabyś być moim światem?

– Boję się zapomnieć – wyznał, obnażając się w pełni.

Jessamine z krzywym uśmiechem pochyliła się do przodu. Luca przymknął powieki, gdy ich czoła się zetknęły i zaczął oddychać jej gorącymi słowami.

– Myślisz, że pozwolą ci na to? – zapytała, nuta przekory barwiła jej słowa. – Nigdy nie zapomnisz o dobrym, ani o złym. Odkryjesz jak to akceptować.

– Nauczysz mnie?

– Zawsze – jej usta musnęły jego w obietnicy. – Jeśli tylko ty będziesz mi przypominał, że mogę kochać bezwarunkowo.

Cóż innego mógł zrobić, jak przypieczętować to pocałunkiem. Stali się dwoma magnesami, nieuniknionym żywiołem, pochłaniającym świat wokół. Wystarczyło jedno jej jęknięcie, zwykłe dociśnięcie miednicy do jego krocza i zadrapanie paznokciami na twarzy, żeby pozwolił się skonsumować ogniu.

Będę cię kochał bezwarunkowo.

Jessamine odchyliła się do tyłu i nagle nie miała już na sobie tego koronkowego topu z długimi rękawami. Całą noc obserwował pasek skóry, ten odsłaniający miękki brzuch. Za każdym razem miał ochotę przesunąć po nim palcami, przycisnąć tam usta.

Nawet jeśli jeszcze nie umiem o tym mówić.

Starała się go całować równocześnie rozpinając stanik. Robiła to z uśmiechem, który co rusz starał się wkradać na jej usta. Prawie spadli z huśtawki, bo chciała się odsunąć, żeby rozpiąć w końcu stanik, a on mimowolnie pochylał się ku niej.

Nauczę się wszystkich właściwych słów, ubiorę całą wdzięczność w te, których nawet nie ma na tym świecie.

Niecierpliwym gestem złapał w dłonie tył zapięcia i szarpnął, wyrywając haftki.

– Hej! – zawołała oburzona. – Wisisz mi komplet bielizny!

– O, czy to znaczy, że do tego czasu będziesz chodzić nago? – wyszczerzył się w szczeniackim uśmiechu. Jessamine pokręciła głową i pomogła mu zrzucić koszulkę.

– Znowu coleizm, staruszku – pisnęła, gdy obrócił ją tak, że plecami leżała na huśtawce.

Łańcuchy gniewnie zatrzęsły się od tego agresywnego ruchu. Jessamine z szeroko otwartymi ustami przytrzymała się oparcia i siedziska. Jej oddech niebezpiecznie się wzmógł, w nikłym świetle sączącym się z lampy nad wyjściem ogrodowym zauważył pogłębiając się na dekolcie rumieniec.

Klęczał z jedną nogą na huśtawce, drugą delikatnie odpychał ich, wprawiając siedzisko w ruch. Jessamine nie była w stanie zacisnąć ud, ponieważ napotkała opór w postaci jego bioder. Szorstki materiał spodni, dociskający się do mokrej cipki, powołał do życia uwodzicielski, gardłowy jęk.

– Nazwij mnie jeszcze raz staruszkiem, a bujająca się huśtawka będzie twoim najmniejszym problemem – warknął do jej ucha i ledwo powstrzymał się od chichotu, gdy Jessamine prychnęła.

– Grozisz, obiecujesz? Wy wszyscy to się potraficie tylko wymądrz... ach – jęknęła, łapiąc gwałtownie za jego ramiona. Mocniej docisnął swój wzwód ukryty za dżinsami do jej krocza. Czuł, że zostawiła mu na materiale cudownie mokrą plamę.

– Ciii, spokojnie, moja słodka Jessamine – pocałował ją uspokajająco w płatek ucha, wypukłość żuchwy i brodę. Owiał gorącym oddechem jej usta. Poruszył się, a huśtawka pod nimi znów zatrzęsła się. Paznokcie gwałtownie wbiła w jego przedramiona. Czujnie obserwował jej minę, kobieta zupełnie nie wiedziała czy niepokój, jaki wzbudzała huśtawka, był przyjemny. – Trzymam cię mocno, wiesz? Nawet jeśli spadniemy, to ja potłukę swój tyłek.

– Nie pocieszasz – pisnęła, przez co się roześmiał i oberwał słabym pacnięciem w brzuch.

– Jessamine – powiedział poważnie. Wsparł się jedną ręką tuż obok jej głowy, by mógł zobaczyć jej twarz w słabo rozświetlonym mroku nocy. – Pójdziemy do domu, jeśli zechcesz, ale tutaj będziesz miała wrażenie, że twoja głowa jest lekka, jakbyś była w chmurach. To tak kurewsko przyjemne uczucie, że nawet się nie spodziewasz. Łagodne kołysanie – zniżył swój głos oraz twarz, żeby całować ją pomiędzy swoimi uwodzicielskimi słowami – mój kutas napierający w twoją cipkę głębiej i głębiej, aż będziesz mieć wrażenie, że spadasz w otchłań, dochodząc jakby jutro było nieistotne.

– Popchniesz mnie za tę granicę?

Zawsze, mój amorku. Zawsze to zrobię dla ciebie.

– Nie musisz nawet błagać – zapewnił, spijając z jej ust prychnięcie.

Praktycznie urwał zamek w swoich spodniach, gdy ściągał je w pośpiechu. Jessamine nie odrywała przepełnionego żarem spojrzenia od ciała Luca. Ciężko mu było nie wejść w nią w tej sekundzie, żeby tylko podsycić ten ogień. Leżała pod nim naga, rozłożona na widoku. Żałował, że światło nie było mocniejsze, mógłby łatwiej zapamiętać każdą krzywiznę, małe fałdki, które utworzyły się nad biodrem, gdy jej noga była przerzucona przez oparcie huśtawki.

Dłońmi niepewnie złapała się za kark, jakby chciała zasłonić piersi, ale sprawiła, że stały się większe i bliżej niego.

– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytała ochryple.

– Chcę cię zapamiętać, właśnie taką – kącik jej ust drgnął. – Piękną, rozłożoną. Kurwa, Jessamine, gdybyś ty się mogła teraz zobaczyć...

Pokręcił głową w zachwycie. Pieścił delikatnie jej udo, przesuwając spojrzeniem po całym ciele kobiety. Zadrżała i przygryzła wargę.

– Zrób mi zdjęcie – wyszeptała, na szczęście nie był aż tak młody i udało mu się nie oblać spermą odsłoniętej cipki. Prośba kobiety wywołała na jej skórze gęsią skórkę. – Chcę się zobaczyć. Chce żebyś... patrzył na mnie, gdy nie ma mnie obok. Chcę...

Urwała tak gwałtownie, obróciła głowę w bok tak szybko, że przeraził się, że ktoś czai się w ogrodzie. Rozejrzał się w około, zerknął na okna domu, ale nikogo nie było w pobliżu.

Szybko zrozumiał przed wyznaniem jakiego pragnienia się tak okrutnie powstrzymała. Luca spojrzał na nią łagodnie – ta cała sytuacja wymagała od nich wyrozumiałości, a tej nie miał zamiaru dawkować, gdy chodziło o Jessamine.

– Żebym wysłał je im? – Objął dłonią policzek kobiety, nakłaniając by spojrzała mu w oczy. Oddech Jessamine pogłębiał się z każdym słowem, z każdym maleńkim muśnięciem jego palca o łechtaczkę i wyczuwalnym bujaniem huśtawki. – Będziesz sobie wyobrażać, jak wyciągną telefon w trakcie treningu, gdy jeden będzie usiłować drugiego przydusić do maty? – Pochylił się jeszcze niżej, tym razem zakrywając jej cipkę całą swoją dłonią, masując stanowczo, aż do skraju orgazmu. – Spojrzysz na nich przez długość gabinetu pełnego ludzi i zobaczysz, że ich źrenice się rozszerzają, ciężko im wstać z miejsca, bo będą tak podnieceni? Chcesz, żeby... – doszła, gwałtownie zasłaniając dłonią swoje usta. – Pragniesz tego, Jessamine i kurewsko mnie to podnieca.

Zdyszana, jęcząca, przytaknęła. Sięgnął po swój telefon, drugą ręką zaczął masować kutasa. Oddech ugrzązł w gardle kobiety, ponownie ścisnęła swoje piersi wyginając biodra do góry. W mocniejszym świetle z ekranu zauważył jak lśni jej cipka. Powieki na wpół przysłaniały jej piękne oczy, jednak tego kusząco niewinnego uśmiechu nic nie zasłaniało.

Przestał się zaspokajać po piątym zdjęciu świadomy, że jeszcze jedno ujęcie, jeszcze inne wygięcie ciała, a spuści się na jej nogi. Odrzucił telefon na stertę ubrań i dał się przyciągnąć Jessamine, chociaż sam najchętniej po prostu by ją zmiażdżył w uścisku. Pulsował od takiego pragnienia i potrzeby, że niemal tracił zmysły.

– Moje słodkie cierpienie – ich ciężkie oddechy zmieszały się ze sobą, gdy Luca odsunął się od niej na kilka milimetrów. Znalazł się w niej aż po same jądra, huśtawka bujała się pod nimi miarowym rytmem, a jej uśmiech był samym niebem.

Kilka godzin później, zupełnie niczym rozchichotane nastolatki wkradali się do domu, żeby Jacoby z Theą nie zauważyli ich półnagich tyłków. Zabrał Jessamine pod prysznic, ale tuż przed niespiesznie obejrzał z nią zdjęcia.

Wyglądała jak nierzeczywisty sen, który spełniał się w jego chciwych dłoniach.

Sen, który w końcu przedostał się do jawy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro