Agonia Foxa
Cześć, kochane!
Chciałam Wam z góry powiedzieć, że to jest bardzo smutny rozdział. Historia Foxa nie jest łatwa i proszę Was, żebyście wpierw zatroszczyły się o swoje samopoczucie, jeśli poczujecie się gorzej przez niektóre sceny.
Ściskam Was mocno!!!
💗
***************
Nim Fox poznał Jessamine Heyes ścieżka jego życia na każdym kroku przepełniona była agonią.
Samuel Gottard ledwo wywlókł się w niej na świat a już musiał się nauczyć, że niewiele więcej od losu otrzyma. Dławił się tym wszystkim ponieważ nie miał pojęcia, że da się inaczej. Przekonany, że nawet gdyby rozpruł swoje żyły nie zobaczyłby krwi, tylko żrący kwas. Przez długie lata nie miał pojęcia jak można zaszyć swoje rany, więc broczył z nich aż do momentu...
Nie, nie tylko do momentu poznania Jessamine.
Zaczęło się wcześniej.
Zaczęło się od nich.
Minęły lata nim mógł zrozumieć, że wcale na każdym kroku nie czekał go nóż w plecy, a wyciągnięta ręka nie musiała zmienić się w gotową do ciosu pięść. Były to jednak długie lata, podczas których nie wiedział, że nie musiał gryźć, nie musiał nienawidzić i przede wszystkim, mógł poczuć przy sobie czyjeś ciepło bez wrażenia, że druga osoba obróci to przeciwko niemu.
Jako dzieciak tylko z opowieści słyszał, że kiedyś było inaczej, że byli bogaci, niczego nigdy im nie brakowało, a do tego byli szeroko szanowani. Samuel nigdy nie nauczył się doceniać bajek, a narzekania rodziców ocierały się właśnie o nie. Dziwne opowiastki, które były nie do pojęcia.
Państwo Gottard byli jednymi z tych nieszczęsnych naiwniaków, jakich wówczas nie brakowało wśród dorobkiewiczów. Wystarczyło przedstawić rewelacyjny biznesplan, który przecież musiał się udać, nie było innego wyjścia! Solidne plany, szkice, słupki sprzedażowe, nawet makiety produktów – cóż za innowacja, jaki potencjał na stanie się milionerem w przeciągu dwóch lat.
Dwa lata spluwali dwa lata wystarczyły, żeby skończyć z niczym.
Samuela nie interesowało to, czy faktycznie inicjatywa była świetna, tylko przedsiębiorcy mało przedsiębiorczy, czy zrobiono z jego rodziców skończonych frajerów. Pamiętał tylko moment z najwcześniejszego dzieciństwa – dopiero co skończył cztery latka, nie dostał nowego wagoniku na urodziny, ponieważ miał dostać całą stację! Tak wielką jak jego pokój! Musiał tylko poczekać, a że czekanie było dla niego abstrakcją, myślał że to jutro. Jutro nadeszło i było ponure, pamiętał przeraźliwy płacz matki, krzyk ojca i to, w jakim pośpiechu się pakowali. Kolejne jutro przeniosło ich do nowego domu.
Domu koszmarów.
Mały Samuel pamiętał dokładnie moment, w którym wyciągnęli go z samochodu. Auto również zostało zabrane wkrótce potem i przez jakiś czas rodzice tułali się rowerami. Potem rowerem. Potem nie zostało już nawet to.
Z dnia na dzień zamiast dostatniego życia musieli walczyć o skrawki. Bywały dni, gdy Samuel był głodny i zamiast dać mu suchy kawałek chleba tostowego do zapchania się, matka biła go pasem. Nie umiała sobie poradzić z sytuacją, nie umiała go nakarmić, była przerażona, że nawet ten brudny, mały dom zostanie im odebrany. Samuel zapamiętał ją tylko z tego: z duszących perfum oraz wściekłości, w jaką wpadała na każdym kroku.
Ojca w tamtym czasie w ogóle nie pamiętał, jakby wcale w ich życiu nie istniał. Dopiero później Samuel dowiedział się, że ten jeszcze wtedy się starał. Chodził od posterunku do posterunku, obszedł całe Chicago, błagał każdego prawnika o pracę pro bono, ale bezskutecznie. Dokumenty, które podpisali, były niepodważalne, długi powstałe w skutek nierozsądnej inwestycji musiały zostać natychmiastowo spłacone. Zajęto dosłownie cały ich dobytek, tylko mały przydział z ubezpieczenia, jakie miała matka po swojej siostrze, pozwoliło im przetrwać ten początek.
Potem nie było już matki w jego życiu. I było już tylko gorzej, a był tak mały, że nie wiedział jak gorzej mogło wyglądać.
Samuel miał dokładnie pięć i pół roku. Dumny był z tego, że potrafił liczyć do stu i był w stanie w kilka godzin przeczytać swoją ulubioną książeczkę. Może przez to, że znał ją na pamięć i była jedną z czterech rzeczy, oprócz worka ubrań z których wyrósł, jakie zostały mu po starym życiu. W domu koszmarów mieli telewizor o ziarnistym obrazie, lecz z dobrym dźwiękiem. Rodzice często sadzali go przed nim, żeby nie truł im nad głową. Jesteś głodny? Pas albo telewizja. Nudzi ci się? Pas albo telewizja. Coś cię boli? Może zaboleć mocniej, jak zaraz czegoś nie obejrzysz i nie dasz nam spokoju.
Jesteś taki mądry, synku!
Wyryło mu się to w głowie. Samuel przez lata pamiętał tylko to, tę pochwałę z telewizji, która mogła być reklamą albo jakimś programem dla dzieci. Myślał sobie, że jeśli będzie mądry, cichy i wcale niegłodny, to ktoś powie do niego coś tak miłego.
Nikt nie powiedział, ale Samuel się starał.
Zatem gdy mama wręczyła mu kanapkę z masłem orzechowym i dżemem i kazała mu obejrzeć program, zrobił to od razu. Dostał całą kanapkę! Jadł ją bardzo powoli, a jeszcze uważniej oglądał program przyrodniczy o lisach. Miał ochotę pogłaskać tę piękną, rudą kitę, wtulić się w nią i zobaczyć, czy będzie tak miękka, na jaką wyglądała.
Minął program o lisach, obejrzał jakiś śmieszny odcinek serialu w kosmosie, zaczął się blok wiadomości i zaczął oglądać film z okrągłym, czerwonym znaczkiem w górnym rogu. Z całego obrazu był najwyraźniejszy, po całym dniu pracy telewizor ciężko zipiał. Samuel chodził do toalety, ale nie prosił już więcej o jedzenie. Znalazł szklankę z wodą na stole w kuchni, obok leżała złożona kartka. Samuel nachylił się i zerknął między dwie strony, ale zobaczył tylko ślaczki. Pismo nie było tak wyraźne, jak literki w jego książeczkach, nie był jeszcze w stanie tego przeczytać.
Od tamtego momentu pamiętał już ojca. To był wyraźny moment – pan Gottard chodził od pracy do pracy, zbierał resztki i nie ustawał w błaganiach u prawników. Do tego wieczora nie miał zamiaru się poddawać, jeszcze się łudził, że im się uda, że wrócą tam, gdzie powinni. Samuel nie wiedział jak nazwać jego emocje, co oznaczały, ale gdy wrócił do domu, zapamiętał tę minę. Samuel wciąż oglądał telewizję, a na stole leżał zaadresowany do ojca list.
Zostawiła ich. Zostawiła ich i zabrała ze sobą wszystko, co jeszcze mieli. Włącznie z godnością ojca, bądź raczej w szczególności z nią.
Samuel nigdy się nie dowiedział, czy ta kobieta jeszcze żyła – miał możliwość odnalezienia jej, ale nie chciał. Pogrzebał ją z w dzieciństwie, pogrzebał ją z chwilą, w której wszyscy przekroczyli próg domu koszmarów. Później, kiedy dowiedział się trochę więcej o tym, jak wyglądał prawdziwy świat, przez krótką chwilę zastanawiał się, co by się z nim działo, gdyby trafił do domu dziecka. Gdyby wszystkie te instytucje, które wizytował ojciec zainteresowały się, że praktycznie na bruku wylądował z malutkim dzieckiem.
Czy kiedykolwiek by ich poznał?
Czy byłby całym człowiekiem?
– No i czego się gapisz, ty parszywy smrodzie – to były słowa, jakie jego ojciec wypowiadał najczęściej. – Przerażasz mnie, kurwa.
Samuel nie chciał tak się gapić, ale kiedy mówił to nikt go nie słuchał, więc nie wiedział co innego robić. Nie miał żadnych przyjaciół, nie wychodził z domu, ponieważ za progiem czaiły się potwory. Widział je przez okno. Gdy patrzył przynajmniej miał świadomość, czy tam były.
Ojciec jeszcze nie puszczał go do szkoły. Samuel nie wiedział, czy w ogóle do niej pójdzie, z ich miejsca było za daleko, a nie miał kto go zawozić. Zatem o szkole i nauce uczył się z telewizji, zwłaszcza z tych poranków dla dzieci. W domu na szczęście zaczęło się pojawiać więcej jedzenia – ojciec zorientował się przez to, że matka zamiast robić skromne zakupy, pobierała część jedzenia z punktów dla bezdomnych, a pieniądze zostawiała na ucieczkę. I chociaż nie chciał patrzeć na Samuela, traktował go trochę jak psa: dał jedzenie, sprawdzał czy nie choruje i w gruncie rzeczy zostawiał go przy kanapie, jakby to była jego buda.
Rok później Samuel praktycznie wcale się nie odzywał. Mówił tylko czasem, że jest głodny, że boli go brzuch, telewizor nie działa. Nie wiedział co mógłby powiedzieć, praktycznie całymi dniami przesiadywał sam. W domu koszmarów nie było fizycznej rzeczy, która mogła mu zrobić krzywdę. Kuchenka gazowa nie działała, mieli tylko taką turystyczną dwupalnikową na prąd. Samuel nie był w stanie jej podłączyć do kontaktu. Sztućce były schowane Bóg wie gdzie, żywili się głównie prostymi rzeczami, do których co najwyżej potrzebowali łyżek – a nawet i ich nie, gdy po prostu pili zupę prosto z misek.
Trwały przełom tak naprawdę nigdy nie nastąpił, ponieważ każdy przebłysk nadziei był tylko małym światełkiem: na horyzoncie od razu zbierały się większe chmury.
Ich dzielnica była zła. Proste stwierdzenie faktu, nikt nie nie przeprowadzał się do takiego miejsca, jeśli nie było innego wyjścia. To miejsce praktycznie graniczyło z nadchodzącą bezdomnością. Dlatego też wiosną do rudery tuż obok wprowadziła się starsza kobieta. Chociaż wprowadzenie się to było słowo nad wyraz, po prostu nagle zjawiła się tam z jedną walizką ubrań i kompletem pościeli pod pachą. Nie miała nic więcej. Samuel widział ją przez szybę, a że ta była lekko zniekształcona, kobieta wydawała mu się antyczna. Nigdy nie widział starych ludzi, w telewizji wszyscy, oprócz dzieci, wyglądali dziwnie jednakowo. Zauważyła go i mu pomachała, a Samuel uciekł.
Następnego dnia przychodziła siedem razy. Dokładnie tyle pukała, gdy zorientowała się, że nie działał dzwonek. Samuel siadł przed drzwiami i patrzył zaciekawiony, czy sama sobie otworzy. Nie zrobiła tego, co było dziwnie rozczarowujące. Następnego dnia chyba obserwowała ich dom, nie był pewny. Musiała jakoś się dowiedzieć kiedy ojciec wychodził i wracał. Przyszła dokładnie o dwudziestej pierwszej pięć. Samuel ostatnio nauczył się jak działa zegar, a ten nad drzwiami toalety chodził poprawnie. Czas w samotności przestał być dla niego aż tak przerażający, liczby mu pomogły.
Ojciec ledwo usiadł do zupy w puszce, którą przyniósł skądkolwiek wracał, a już wstawał od stołu z przekleństwem.
– Co? – warknął, stając w drzwiach wejściowych. Kobieta miała miłą twarz, ale była wycieńczona. Jej bielutkie włosy były przetłuszczone, nie miała dolnych zębów, a ręce były dziwnie wykręcone. Samuel patrzył na nią z ogromnym zaciekawieniem, nigdy nie widział kogoś takiego!
– Czy mógłby mi pan pomóc z rurami? Woda ledwo leci, nie jestem w stanie sprawdzić, co się stało. Nie mam pieniędzy, ale mogę czasem coś ugotować i zajmę się tym brzdącem. Byłam nauczycielką wczesnoszkolną.
Proste komunikaty wypowiedziane drżącym głosem nie ze strachu, a ze względu na wiek oraz chorobę. Spojrzenie miała klarowne, uśmiechnęła się do Samuela, gdy zobaczyła, że na nią patrzył. Półtora dnia i wiedziała, że jest sam. Ojciec też na niego spojrzał, ale skrzywił się i od razu odwrócił wzrok. Pewnie gdyby nie ta kobieta warknąłby, że znów się gapił. Pan Gottard nie zastanawiał się długo – wiedział, że o tej porze żadne z nich nie może mieć długo otwartych drzwi. To było zbyt kuszące. Zgodził się i przepędził ją. Może zrobił to na odczepnego, może coś w nim się złamało, ale mimo to nazajutrz zaprosił ją do ich domu, a rury jej naprawił.
Jeszcze jeden przebłysk w ciemności.
Co by było, gdyby pani Nora wtedy zabrała go do opieki społecznej? Zostawiła go gdzieś daleko od domu koszmarów? Miała szansę, żeby to zrobić – to jej ręce oraz ramiona były schorowane, ale nogi miała silne.
Nie spotkałby ich, ale też nigdy nie doznałby żadnej krzywdy.
Pani Nora jednak tego nie zrobiła i Samuel upewnił się później w tej myśli, że jego życie z jakiegoś powodu musiało tak wyglądać.
Niespełna miesiąc po tym, jak przybyła pani Nora, pojawił się też John Okonoya. Chociaż był w dole równie złym, jak pan Gottard, ten człowiek nie tracił pogody ducha. Wkurzało to ojca, ale jakoś ta dwójka się zaprzyjaźniła. Pani Nora ostrożnie obserwowała ich obu – gdy znikali na całe dnie, gdy pan Okonoya dawał Samuelowi wytrzaśnięte skądś kwaśne lizaki. Można by wręcz powiedzieć, że żadnemu z nich do końca nie ufała.
Nigdy nie dowiedział się, dlaczego jednak tak miła i inteligentna kobieta nie próbowała pytać o nic, a oprócz obserwacji otoczenia, niczego nie zrobiła. Zajmowała się Samuelem pod nieobecność jego ojca. Po prostu zaakceptowała chłopca takiego, jaki był: ledwo mówiącego, ciekawego wszystkiego chłopca, który chłonął jak gąbkę przedstawioną mu wiedzę. Wyciągała z niego całą inteligencję, jaką posiadał, aż sama stała się bezradna względem tego, co mogła mu jeszcze przekazać.
Zabrała go do biblioteki po raz pierwszy i była to ciężka podróż.
– No, jeszcze chwilka, Sammie – tak właśnie do niego mówiła.
Łagodnie, przekonująco. Starała się zachęcić go do każdego kolejnego kroku, gdy zabrakło mu werwy. Szybko zrozumiała, że Samuel praktycznie się nie ruszał, a przez mizerną dietę miał jeszcze mniej siły. Dopiero później, gdy pani Nory już nie było, zrozumiał, że często oddawała mu swoje jedzenie. Nie całe, ale większość z niego. Właśnie przez to sama szybciej podupadała na zdrowiu i zostawiła go ponownie w domu koszmarów.
Zatem gdy przyszło im wyruszyć na pierwszą wyprawę, trwała ona dłużej, ponieważ Samuel nie miał siły. Od tego momentu pani Nora skupiała się nie tylko na jego rozwoju intelektualnym, ale też fizycznym.
Żeby mógł uciec.
Nigdy mu tego nie powiedziała, ale się domyślał. W domu koszmarów na ulicy potworów tylko ucieczka mogła kogokolwiek uratować. A on, mimo jej wysiłków, nie potrafił uciekać.
Biblioteka znajdowała się dokładnie w odległości trzydziestu dziewięciu minut piechotą od ich domu. Tylko tyle minut dzieliło go od tej bezpieczniejszej części przedmieść Chicago. Miał wrażenie, że trafił do kompletnie innego świata. Ściskał powykręcaną dłoń pani Nory, prawie zasłaniając się jej długą spódnicą, jakby była jego superbohaterską peleryną.
– Co tam, Sammie? – zapytała pogodnie. – Cieszysz się z odwiedzin w bibliotece?
– Czemu tu jest tak dużo ludzi? – zapytał ostrożnie. Jeszcze miał problem z dobieraniem słów w całe zdania. Chociaż w pół roku nauczył się tak dużo, wciąż nie chciał stracić uwagi Nory. Nie chciał też, żeby go uderzyła pasem, dawno już nikt go nie bił i nie chciał, żeby siniaki wróciły.
Starsza kobieta chyba nie wiedziała jak mu odpowiedzieć.
– Cóż... – zakłopotała się i spojrzała wokół. – Niektóre krzewy mają więcej kwiatów, wiesz? Tak bywa z dzielnicami miasta. Wyszliśmy z pustej dzielnicy do takiej...
– Pełnej kwiatów? – zapytał, patrząc trochę inaczej na ludzi oraz samochody, które mijali. Dużo tu było kolorów.
Dla małego Samuela, który wyszedł z burych czterech ścian oczywiście zwyczajna ulica musiała wydawać się barwna. Pani Nora przytaknęła z małym uśmiechem.
– Właśnie tak, Sammie. Właśnie tak.
Pani bibliotekarka przywitała ich z pogodnym, miłym wyrazem twarzy.
– Pani wnuk chce sobie wyrobić swoją pierwszą kartę? – zapytała, jej dłonie zniknęły pod blatem.
Samuel spojrzał ze zdziwieniem na panią Norę, gdy ta przytaknęła bez zakłopotania. Bibliotekarka była jednak zbyt zajęta wyciąganiem jakichś przedmiotów z ukrytych szuflad, żeby cokolwiek zauważyć.
– Wspaniale, chodźcie za mną!
Kobieta wyszła i skierowała ich do małej salki. Ile tam dopiero było kolorów! Samuel nie zwracał uwagi na to, że zabawki były zniszczone, linoleum wyzierające spod dywanu miało dziury, a miejscami ze ścian odpadały płaty farby.
– Od jakiegoś czasu walczymy z budżetem – szepnęła bibliotekarka. – Ucinają nam wsparcie i cierpi przez to dział dziecięcy... Ale wciąż mamy dużo cudownych książeczek!
– A macie też jakieś podręczniki? – Pani Nora zerknęła w kierunku Samuela, a zauważywszy, że się gapił, uśmiechnęła się i pogładziła go po głowie.
To był taki dziwny gest. Miły, bardzo miły.
– Och, maluch uczy się w domu? – Bibliotekarka zapytała zaskoczona, ale popadła w zadumę i nie zauważyła dziwnej miny pani Nory. – Mamy kilka sztuk, które mieliśmy oddać na makulaturę, jest kilka, w których naniesiono poprawki, lecz nie zezwolono na ręczne erraty, więc musimy je wyrzucić.
Jak ta pani zabawnie mówiła, myślał z zachwytem Samuel, zupełnie jakby wyszła z telewizji!
Milczał jednak, wciąż trzymając się blisko spódnicy pani Nory. Chciał ruszyć do pluszaków, do tej małej ciuchci i może zobaczyć te kolorowe książki, które widział, ale bał się, że nie było mu wolno. Jego opiekunka chyba to wyczuła, bo pochyliła się i powiedziała wesoło:
– Widzisz tamte zabawki, Sammie? Możesz przez chwilę pobawić się sam?
Zgodził się, ale udawał, że wcale go to nie cieszyło. Podszedł powoli do stoliczka, co dwa kroki zerkając do tyłu. Obie kobiety jednak pogrążyły się już w rozmowie, nie patrzyły na niego. Samuel poczuł się przez to swobodnie i podszedł do pożółkłego, półprzeźroczystego pudła. Przez chwilę myślał o książeczce, z której przy otwieraniu wznosiły się budynki, trochę kusiła go lokomotywa z oderwanym kołem, ale potem zobaczył jego.
Ten pluszak patrzy się tak smutno, pomyślał Samuel. Patrzy na mnie tak, jak ja na siebie w lustrze.
Wyciągnął więc tego pluszaka bardzo ostrożnie. Wpierw pociągnął za uszy, a gdy odkrył, że coś go przytrzymywało, wsadził głębiej dłonie. Odgrzebał go, prawie krzycząc w triumfie, gdy miękki materiał futerka ułożył się mu na ramionach.
Usiadł i wpatrzył się w szkliste, czarne oczy lisa, gładząc go po kicie. Zastanawiał się, czy prawdziwe lisy były równie miłe. Ten był, nawet jeśli był smutny.
Samuel nie zauważył nawet kiedy kobiety zamilkły, mruczał coś do liska, gładząc go po ogonie. Pani Nora przyklęknęła przy chłopcu z głośnym chrupnięciem kolan. Spojrzał więc na nią, pluszaka tuląc trochę mocniej do piersi. Nie przejmował się, że nie pachniał za ładnie, jedna łapka nieznacznie się odpruwała i małe włoski z kity szybko odpadały.
– Przyniosę wam te książki – bibliotekarka powiedziała do nich dziwnie stłumionym głosem. – Ten pluszak... możesz go wziąć, dobrze?
Samuel nie rozumiał.
– Inne dzieci nie będą za nim tęsknić?
Kobieta odchrząknęła w dłoń.
– Nie, Sammie, jest twój.
Wrócił więc do patrzenia w ślepia liska z nadzieją, że ten nie będzie patrzył na niego tak smutno, skoro już mieli siebie.
Światło czasem nabiera mocy tuż przed tym, jak zostanie kompletnie zasłonięte przez chmury.
Pani Nora nauczyła go wszystkiego z podręczników, które dostali z biblioteki. Praktycznie czytał bez jej pomocy, sprawdzał słowa w słowniku i nawet jak ich nie rozumiał, po prostu starał się zapamiętać definicję. Nauczyła go też spacerować wokół domu w świetle dnia, a gdy stał się silniejszy, zaczął wokół niego biegać. Na tyle, na ile mogła, pokazał mu ćwiczenia rozciągające. Zorientował się, że czasem coś takiego robili ludzie w telewizorze – wyjaśniła mu, że ćwiczyli aerobik powinien dołączyć do nich, jeśli będzie miał możliwość.
Znał panią Norę przez dziewięć miesięcy, dzięki niej może nie poczuł w pełni normalności dzieciństwa, ale nadrobił ile mógł. Nauczyła go myśleć, analizować, uważać na siebie. Czasem nie wiedział po co – potwory przecież żyły wokół domu z koszmarów. Na to nigdy nie znalazła rady, może nie chciała, może czegoś się bała. Nigdy się tego nie dowiedział.
Kiedy zniknęła pani Nora – wolał w ten sposób odnosić się do śmierci kobiety – Samuel dowiedział się, co tak naprawdę jego ojciec robił całymi dniami z panem Okonoyą. Samuel skończył siedem lat i patrzył jak czarny wóz zabiera panią Norę. Z całych sił starał się nie wrócić do tego, co działo się przed jej przyjściem. Ojciec bywał w domu w dziwnych porach, czasem patrzył na niego, ale praktycznie, oprócz dawania mu jedzenia, niewiele do niego mówił.
Wszystko przez to, że grywał teraz w karty.
Mniej lub bardziej sukcesywnie, czasem tylko oszukując i cudem nie wpadając w tarapaty. Pewność siebie miała to do siebie, że człowiek tracił czujność. A człowiek, który stracił już wszystko i zaczęło mu się wydawać, że zaraz się odkuje i jest taki sprytny, upadał podwójnie mocno.
Zaczął oszukiwać niedbale niespełna tydzień po zniknięciu pani Nory. Pan Okonoya miał zająć się nią, cokolwiek to znaczyło, ale gdy odjechał wraz z nią i ponurymi panami w ciemnych ubraniach, nigdy nie wrócił.
Ten moment chyba coś zmienił w panu Gottardzie. Ponownie doznał straty, a z nimi radził sobie potwornie źle. Może, gdyby pan Okonoya został, gdyby wciąż był przyjacielem ojca, albo chociaż tym rozsądniejszym kompanem... Tamtego dnia oboje utracili swoich przyjaciół.
Wpadki przy karcianych rozgrywkach, jakie zaliczał pan Gottard, nie były śmiertelne w skutkach. Ojciec zawsze w jakiś sposób się wykpiwał, inaczej nie wracałby tylko lekko poturbowany do domu.
– Umiesz grać w karty? – zapytał pierwszy raz od trzech tygodni po zniknięciu pani Nory i pana Okonya. Od trzech tygodni Samuel mówił tylko do samego siebie: głównie czytał na głos, czasem odpowiadał ludziom z telewizji. To była śmieszna rozmowa, ale była.
Samuel pokręcił głową.
– Co to karty?
Pani Nora uczyła go wielu rzeczy, ale nie mogła mieć świadomości, że nie znał tak podstawowych gier.
Coś przeskoczyło w szczęce ojca, gdy zacisnął ją mocno. Z przekleństwem wstawił ją na miejsce, a Samuel patrzył na to zafascynowany. Nie wiedział, że jego tata składał się z części, jak robot. Odwrócił jednak wzrok na swojego pluszaka bo pamiętał, że ojciec bardzo nie lubił, jak się gapił.
– Służą do grania – burknął mężczyzna. Nic mu tym nie wyjaśnił, ale wyciągnął je z kieszonki na piersi.
Wytłumaczył wszystko bardzo powoli. Nauczył go wpierw prostego remika, potem był poker. Na końcu oszukiwanie. Samuel pytał wyłącznie o grę i same karty. Po co, dlaczego, do czego służą. Zwykłe, naiwne pytania. Nie patrzył w twarz ojca, tylko na kolory, wystrzępione krawędzie trzymanej talii. To chyba pomagało panu Gottardowi: nie była to miła rozmowa, ale nie migał się przed odpowiedziami na wszystkie pytania.
Samuel przez kilka kolejnych dni mógł powiedzieć, że otrzymał bardzo dużo ojcowskiej uwagi. Łączył pozostawione tropy – ojciec nie miał zwykłej pracy, grywał w kasynie, szulerniach i melinach. Po tej pierwszej nauce gry, na nowo zaczął mu się przyglądać. Wtedy zrozumiał, że dzień na kartach nie zawsze był fortunny. Siniaki, ciężko zwisająca ręka, lekko wykręcona noga, którą powłóczył.
– Kara za oszukiwanie – warknął ojciec, gdy usiedli do skromnej kolacji.
– Dlaczego oszukujesz?
– Bo mogę więcej zarobić jak mnie nie złapią.
– Dlaczego cię złapali?
To zatrzymało ojca na kilka chwil. Samuel skulił ramiona gotowy na cios, albo na krzyk, ale to nie nadeszło. Wyciągnął za to talię i metodycznie przetasował, wcale się nie śpieszył. Ojciec wskazał na miskę z zupą i stęchłymi krakersami.
– Jedz, zagramy jak skończymy. Masz naprawdę grać.
Prawie połknął wszystko na raz. Zostawili miski w zlewie, ojciec przetasował jeszcze trzy razy dla pewności. Samuel podczas pierwszej partii zastanawiał się, czy powinien, ale w końcu ojciec kazał mu naprawdę grać. To nie była nauka ani trening.
Zatem dał sto procent siebie. Ograł go dokładnie dziewięć razy, tyle ile wspólnie partii zrobili. Samuel praktycznie nie patrzył na ojca, nie musiał widzieć, żeby wiedzieć w którym momencie ten chciał kantować. A przez to, że sam wydawał się tak mocno skupiony na kartach, każda inna rzecz mogła umknąć.
Ojciec chciał zacząć dziesiątą rozgrywkę, ale zrezygnował w połowie tasowania. Zamarł z dwiema częściami talii w dłoniach, wzdychając ciężko:
– Zdumiewające.
Samuel był pojętny, chłonął wiedzę jakby jutro miał znów znaleźć się sam ze sobą w czterech ścianach. Bał się pytać o szkołę, bał się pytać o kogoś takiego jak pani Nora. Po prostu się bał, świecie przekonany, że alternatywą okaże się jeszcze większa samotność i sine, bolesne pręgi od pasa.
Wyśmiali pana Gottarda, gdy pierwszy raz przyszedł z synem. Śmiech zdechł gdy to Samuel zasiadł do stołu. Położył łokcie na blacie i zasłonił nimi twarz, wiedział że gapienie się będzie niewłaściwe. A gdy trzeci raz ograł wszystkich – oczywiście na bardzo małe sumy, bo nikt nie brał tego na poważnie – w obskurnej, zadymionej sali zapadła złowróżbna cisza. Samuel spojrzał na ojca, ale ten miał taki błysk w oku, że chłopiec od razu się skulił. Żałował, że nie może wtulić się w swojego liska.
Nic nie rozumiał z wrzawy, która rozległa się w okół. Przekleństwa angielskie mieszały się ze słowami w obcych, nieznanych Samuelowi językach. Siedział skamieniały, wysłuchując awantury.
Dopiero ktoś pociągnął go ze stołka, nie wiedział co to za mężczyzna ale miał bardzo zmartwiony wyraz twarzy. Odsunął go pod ścianę i czekał z nim na rozwój sytuacji. Mężczyzna powiedział, że kumpluje się z jego ojcem i panem Okonyą. Patrzyli oboje w kierunku kłócących się ludzi, a stojący obok niego ciągnął konwersacyjnym tonem. Jemu też powinęła się noga w życiu i zwiał do tej dzielnicy, żeby przeczekać. Kumplował się z jego ojcem i, w porównaniu do tego szczura Okonyi, on nie miał zamiaru nikogo porzucać. Czasem jego ojciec ma pecha. Ale to nic, wszystko zaraz ustanie.
Ustało jedynie zaproszenie ojca do tej szulerni i większości miejsc w Chicago. Samuel nie dowiedział się, o co dokładnie poszła awantura i czemu ojciec myślał, że byłby w stanie wystawić syna jako gracza. Może gdyby zabierał go do innych miast – gdyby mieli samochód i mogliby jeździć z miejsca w miejsce, grać o wysokie stawki, pewnie by im się udało.
A tak, wszystkie rozgrywki przeniosły się do ich domu. Samuel czasem grywał, ale znaczna część uczestników kategorycznie odmawiała rund z nim. Wiedzieli, że jest za zdolny i nawet jak nie oszukiwał, to oni nie byli w stanie oszukać jego.
Siedział więc z boku, cichy, samotny, niezauważony.
Lepiej było mu jednak takiemu, lepiej było gdy drugi kumpel ojca grywał z nimi, a nie zaczął wychodzić na prostą, znalazł sobie normalna pracę. I z przyjaciela ojca stała się znajomym, znajomą twarzą, a potem odpryskiem przeszłości, która odeszła. Nieznany mu z imienia mężczyzna był dobrym człowiekiem, ale dobrzy ludzie czasem odwracają wzrok i skupiają się na sobie. Wiedział wszystko, ale przenigdy mu nie pomógł.
Samuel czasem myślał, że może lepiej by było, gdyby go skrzywdził. Zabił. Wszystko lepsze niż zostawienie go w domu koszmarów.
Po raz pierwszy ojciec przegrał Samuela, gdy ten miał osiem lat.
Chłopiec leżał już w swoim łóżku, na śmierdzącej pościeli, niepranej od zniknięcia pani Nory. Pamiętał, że w tamtym momencie strasznie mu to przeszkadzało – pralka nie działała, a na zewnątrz nie było na tyle ciepło, by mógł własnoręcznie wypłukać materiał, jeśli nie chciał spać na mokrym i wilgotnym. Przez cienkie ściany słyszał pokrzykiwania rezygnacji i pohukiwania przy wygranej. Brzdęk szkła był zdecydowanie głośniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej.
Pamiętał śmiechy, chwilę dziwnej ciszy i jeszcze więcej śmiechów. Nie wiedział dokładnie, która była godzina, bo nie miał u siebie zegara, ale chyba było już po północy, skoro wszyscy zaczęli powoli wytaczać się na zewnątrz.
Ktoś szarpnął gwałtownie za klamkę do jego pokoju i otworzył drzwi. Widział na progu tylko kształty.
– Masz dziesięć minut.
Samuel dokładnie zapamiętał głos ojca: w żadnym stopniu nie był przerażony, albo chociaż przepełniony wyrzutami sumienia.
On był zirytowany, jakby zaprowadzenie tego mężczyzny do pokoju syna go irytowało.
Samuel nie widział twarzy tego, który wszedł do środka. Pamiętał tylko, że pachniał kwaśnym potem i ziołowym alkoholem. W pokoju było za ciemno, mężczyzna nie włączył światła.
Przykrycia były cienkie, więc łatwo było zobaczyć zarys małego ciała pod nimi.
Blask księżyca wystarczył, żeby ściągnąć z niego cienkie przykrycie, a potem spodnie. Przytrzymał mu głowę, wciskając ją w poduszkę. Samuel szarpnął się raz, jednak znieruchomiał skrajnie przerażony, gdy naga dłoń uderzyła go w pośladki. Skóra od razu zaczęła go piec, wyzwalając w nim wspomnienie pasa. Leżał więc nieruchomo mając świadomość, że wkrótce przestanie go bić.
Serce dudniące w piersi zagłuszało wszystkie dźwięki. Pamiętał sapanie, szelest materiału i rytmiczny dźwięk. Mężczyzna włożył mu palce między pośladki, przesuwał tam i z powrotem. Samuel zaczął płakać, ale nie był w stanie się odezwać. Coś ciepłego spadło na jego nagą skórę, ale przez piekące uderzenie nie wyczuł tego za dobrze.
Rano odkrył, że miał całe białe spodnie, tamten płyn zasechł mu na czerwonej skórze.
– On cię rucha, ludzie się ruchają, a ty jesteś jego dziwką. – Mężczyzna mówił do siebie tylko w taki sposób. Samuel wiedział, że wszyscy przy stole od niego stronili, ale zawsze go zapraszali, bo miał pieniądze.
Samuel nie był niczyją dziwką, nic z tego nie rozumiał. Nie rozumiał nawet, gdy dowiedział się, że seks nie polega tylko na pochwie kobiety i penisie mężczyzny. Cokolwiek się działo, nie rozumiał, ale był tak potwornie przerażony, że nie mógł się odezwać.
Nikt wcześniej nie chciał go wysłuchać, nie było już pani Nory, zatem po co miał mówić?
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Część nocy była jak zwykły koszmar, z którego budził się zlany potem. Sporo z nich stało się codziennym, powtarzającym się piekłem. W Samuelu narastało tyle wściekłości, ten jeden nieskończony krzyk – taki, który wypełnia czaszkę, lecz nie znajduje ujścia na zewnątrz.
Samuel apatycznie wpatrywał się w telewizor. Kineskop od czasu do czasu dymił, ale żaden z nich się nie przejmował, bo nawet jakby spłonęli, nie zrobiłoby to za dużej różnicy. Miał już dziesięć lat i coraz częściej wychodził na długie spacery. Wiedział, których domów unikać, które alejki skończyłyby się jego śmiercią.
Czasem przystawał u wylotu tych miejsc. Stał tak minutami, czasem może godzinami.
Czekał na rozwiązanie, które nigdy nie miało nie nadejść.
Któregoś dnia coś mignęło na samym końcu, co wyrwało go z apatii. Pchnęło Samuela, by ruszył dalej. Szedł tak długo, że prawie nie czuł nóg, tak mocno uderzał stopami o chodnik. Ze zdziwieniem zorientował się, że zaszedł aż pod drzwi biblioteki. Jakaś osoba praktycznie go nimi znokautowała. Młoda kobieta przeprosiła go lekkim, pogodnym głosem i życzyła mu miłego dnia.
Samuel nie pamiętał co to znaczy miły dzień.
Wszedł jednak do środka. Przy kontuarze stał funkcjonariusz policji, zdecydowanie flirtował z bibliotekarką za kontuarem. To była ta sama, którą poznał za pierwszym razem. Uśmiechnęła się do niego, ale jednak była wyraźnie strapiona.
– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytała, a policjant wyprostował się, mierząc go czujnym spojrzeniem.
Samuel nie poczuł nic na jego widok, nie było w nim ani strachu, ani niepokoju. Chciał coś poczuć, zastanawiał się, czy ten mężczyzna mógł go zastrzelić z broni, którą nosił przy pasku. Zezował ku niej, ale policjant nie wykonał żadnego ruchu w tamtym kierunku.
– Nie powinieneś być w szkole?
Samuel wzruszył ramionami.
– Moja nauczycielka zmarła – powiedział zaskakująco spokojnie.
Kobieta zrobiła pełną minę łączącą niepewność oraz smutek.
– Bardzo mi przykro kochanie. Chodzisz do tutejszej podstawówki? W której jesteś klasie, w piątej?
Samuel znów wzruszył ramionami, zrobił też kolejny krok i spojrzał ponownie na broń.
– Jest zabezpieczona, synu. – Policjant odezwał się, klepiąc po kaburze od niechcenia. – Nic ci się nie stanie, naprawdę.
– Nie chodzę do szkoły – odezwał się Samuel.
– Och, więc uczyła cię indywidualnie, rozumiem – bibliotekarka położyła dłoń na ręce policjanta. Dopiero wtedy Samuel zauważył ich obrączki. Kobieta go zupełnie nie pamiętała i nie wiedział, czemu czuł pewnego rodzaju smutek. – Czekasz, aż przydzielą ci nowego nauczyciela? Nie chciałbyś dołączyć do klasy?
– Nie jestem zapisany do szkoły. – Powiedział to z trudem, jakby chęć ucieczki od tej dwójki walczyła z potrzebą powiedzenia im, żeby go stąd zabrali. Daleko, gdziekolwiek, byleby nie był w domu z koszmarów.
Ale czy cokolwiek jeszcze istniało poza ich dzielnicą, poza drogą do biblioteki? Mnogość ludzi w okół przestała mieć znaczenie, dłużej już nie byli barwnymi kwiatami.
Każdy z nich był kolcem, który wbijał się w jego ciało.
Pierwszy raz na ich progu pojawiła się opieka społeczna. Między wierszami Samuel wyczytał, że system po prostu go zgubił. Po tym, jak jego rodzice stracili wszystko i uciekli do domu koszmarów, Samuel jakby wyparował – nie chodził do lekarza, nie brał żadnych szczepień, nie został zapisany na zajęcia, okoliczni sąsiedzi nie chcieli wiedzieć, że istnieje. Więc, nie istniał, nie było go, został przeoczony.
Opieka przyszła w wyjątkowo dogodnym dla siebie momencie: ojciec posprzątał ich miejsce, bo wieczorem miał być kolejny nielegalny wieczór rozgrywek. Wszystko w tym miejscu było stare i brzydkie, tego nie dało się niczym przykryć, ale nigdzie nie walały się butelki ani pety – ojciec raz dopuścił, żeby w ich salonie walały się resztki poprzedniej popijawy i potem tygodniami szorowali krew z różnych miejsc.
Opieka więc pokiwała głowami, dała Samuelowi śmieszny test do wypełnienia i upomniała ojca, żeby zapisał go do szkoły. Pan Gottard się zgodził – o wiele mocniej trząsł portkami przez to, że mogliby odkryć szulernię, niż przez konsekwencje braku syna w szkole. Tej nocy nikt nie przyszedł, żeby się na niego spuścić, albo żeby kogoś dotykał. Samuel nie zmrużył oka przez całą noc.
Tydzień później poszedł do szkoły i odkrył, że potwory z dzielnicy to jeden z wielu gatunków bestii, jakie chodziły po tym świecie.
Samuel był po prostu mądrzejszy od wszystkich w klasie. Nie zachowywał się jak oni, nie znał świata widzianego ich oczami, w tym aspekcie był daleko za nimi i to tylko potęgowało nienawiść rówieśników. Dzieci, niestety, potrafiły być równie kochane oraz akceptujące, co pełne jadu i szyderstwa. Samuel śmierdział, Samuel nie miał co jeść poza suchym chlebem z dżemem, Samuel nie wiedział czym jest ta zabawka, ten film czy to miejsce. W ich oczach, nawet jeśli przekraczał ich wiedzę w matematyce, fizyce czy geografii, Samuel nie wiedział nic.
Nauczyciele w tej szkole byli przepracowani i zmęczeni. Ich podopiecznymi była głównie biedota, ale względnie zadbana. Trafiały się takie przypadki jak Samuel, którym trzeba było zorganizować jakieś „paczki", ale nikt nie był taki jak on. Debatowali nad nim – wiedział o tym tylko dlatego, że musiał się gdzieś ukrywać, a ściana pod pokojem nauczycielskim była do tego idealna. Uczył się szybko, praktycznie bez żadnych problemów, przekraczał wiedzę jaką mógł zdobyć w podstawówce. Co z nim zrobimy? Nic z nim nie zrobimy, nie puścimy go do liceum, bo go zabiją.
Zabiją, pomyślał Samuel, byłoby ciekawie.
Przydzielili więc do niego nauczyciela, który indywidualnie przerabiał z nim zaawansowane materiały. Aż w końcu nawet on się znudził uczeniem dziecka, które jest w stanie pojąć wszystko. Zostawiali go w bibliotekach, czasem informowali o nowinkach technicznych.
Raz zabrali go, żeby zobaczył najnowszy model komputera. Samuel zakochał się w tym sprzęcie od pierwszego wejrzenia. Chciał wiedzieć jak pracuje, co się w nim skrywało i co może jeszcze potrafić. Miał ułatwiać życie, a Samuel bardzo chciał, żeby jego życie było choć trochę łatwiejsze.
Chodzenie do szkoły miało swoje plusy – w domu koszmarów bywał tylko wtedy, gdy nie miał innego wyjścia. Starał się uprawiać sport, ale żadna drużyna go nie chciała, nieważne czy trenerzy wykazaliby się inicjatywą do pomocy. Biegał więc samodzielnie po boisku i odmawiał dołączenia do drużyny biegaczy. Jakkolwiek indywidualny był to sport, nie czuł, że to coś dla niego.
Samuel robił się coraz bardziej znużony. Nie potrafił rozmawiać z ludźmi, nawet jeśli mógłby się z kimś zakumplować, zbyt łatwo jeżył się na uwagę. Robił się bezwładną lalką, gdy trafiały się te dwie noce w miesiącu, w których ojciec nie miał pieniędzy i obstawiał jego. Nie miał innej opcji jak przeleżeć i przeczekać – wyjście z domu koszmarów po zmroku mogło się skończyć śmiercią.
Czy on w ogóle chciał umrzeć?
Chciał... czegoś. Nie chciał po prostu czuć.
Kiedy o narkotykach w ich dzielnicy i w okolicy szkoły zaczęło robić się coraz głośniej, a dragi można było zdobyć praktycznie wszędzie, Samuel stał się zaciekawiony. Czasem w domu ktoś palił zioło albo crack, ale na dłuższą metę nikogo na to nie było stać. Bimber i papierosy były na porządku dziennym.
Nigdy nie spodziewał się, że potrzeba odurzenia poprowadzi do czegoś lepszego.
Do nich.
Piegusek. Kurwa, kiedy ten chłoptaś tak się do niego zwrócił, Samuel czuł aż za dużo. Czuł więcej, niż do tej pory, gdy dostawał pasem, albo czuł na skórze obce płyny ustrojowe.
Khoel był dziwny. Knight go przerażał, bo był wielki, a Luca bo miał miłe oczy. Nie patrzył na niego, tak jak jego lis, ani jak on sam na siebie.
Gdy tego pierwszego dnia odwieźli go do domu nie spodziewał się, że nagle będą wszędzie.
– Czy ja mam ci zawiązać ręce w supeł, żebyś nie wyciągał ich w kierunku paczki? – Knight warknął, gdy bodaj siódmy raz w przeciągu trzech tygodni złapał go w ponurych kątach Chicago.
Samuel wyprostował się ze znużeniem. Pieniądze dostał pół roku temu – od pół roku ojciec go nie przegrał, tamtej nocy otrzymał od tego faceta pieniądze za to, że mu zwalił konia. Od pół roku patrzył na drzwi sypialni, ale nikt przez nie jeszcze nie wszedł.
Ale, jednak, Samuel wciąż potrzebował się od tego odciąć.
– Możesz też spierdalać i nie będzie problemu – Samuel burknął, prostując się. Wyglądał przy Knighcie po prostu śmiesznie. Chłopak zmierzył go wzrokiem i uśmiechnął się krzywo.
– Ładuj się do auta – odparł po prostu. – Jedziemy coś zjeść.
Samuel zastanawiał się, czy to będzie jego ostatni posiłek. Wolał jednak coś zjeść, bo nigdy nie odmawiał żadnego żarcia. Knight prowadził wariacko, ale na parking pod White Castle zajechali w jednym kawałku. Samuel z zaciekawieniem patrzył na szyld i na Knighta, ale facet albo nie łapał ironii, albo zrobił to specjalnie.
Kelnerka popatrzyła na nich dziwnie, lekko skrzywiła nos na ubrania Samuela, ale cokolwiek zobaczyła w jego towarzyszu, pozwoliła im usiąść daleko w kącie. Knight od razu zamówił dwa wielkie napoje i chyba pół karty.
– Nie obciągnę ci – Samuel powiedział gwałtownie, gdy kelnerka odeszła od ich stolika.
Knight zakrztusił się colą, plując wokół i kaszląc, jakby zaraz miał umrzeć.
– Co do chuja, młody!
– Nie obciągnę za jedzenie.
– Nie pójdziesz więcej szukać, kurwa, dragów, a dostaniesz całe to żarcie – warknął, gniewnie przecierając całą twarz. Knight przełknął ciężko, przyglądając mu się z przerażająca uwagą. – Dlaczego to powiedziałeś?
– Wszyscy chcą, żeby im za coś obciągnąć.
Twarz Knighta stała się wręcz przerażająca.
– Kto i za co cię zmusił? – warknął, niemal odrywając kawałek stolika. Samuel spojrzał na niego wymownie.
– Na chuj ci to wiedzieć?
– Nie wiem, gówniarzu, żeby ci pomóc?
Samuel roześmiał się wtedy po raz pierwszy i było to trochę obłąkańcze śmianie się. Najwyraźniej spuścił przy tym trochę pary z Knighta. Chłopak oparł się na kanapie i palcem wystukiwał niespokojny rytm na stole.
– Po prostu zjedz – Knight dodał burkliwym tonem, kiwają w stronę tac z burgerami, krążkami cebulowymi i frytkami, które wkrótce później zjawiły się przed nimi. – Uznaj, że mam taki kaprys, gówniarzu.
Samuel wzruszył ramionami udając, że wcale nie ściskało go w sercu przez zachowanie tego gangusa. Próbował jeść, jakby to było nic wielkiego, ale nie minęły dwa gryzy, a zaczął wszystko pożerać łapczywie.
Knight westchnął, ewidentnie ledwo powstrzymując się od mówienia. Nie odezwał się, lecz Samuel czuł na twarzy jego czujne spojrzenie. Chłopak podjadał frytki jakby od niechcenia, jednego cheeseburgera odpakował prawie tyle, ile zajęło Samuelowi pochłonięcie dwóch.
– Chcesz shake'a czekoladowego? – Knight zapytał go, po czym wstał bez oczekiwania na odpowiedź. Wrócił w dwie minuty później. – Ten jest malinowy, ten czekoladowy.
Nie wziął żadnego, póki Samuel nie sięgnął pierwszy, wybierając dla siebie smak malinowy. Po całym tym jedzeniu praktycznie zapadł w śpiączkę cukrową. Może zrobiło mu się minimalnie niedobrze z przejedzenia, ale robił wszystko, żeby uspokoić nudności. Wsiadł za Knightem do samochodu niczym bezbronna, naiwna owieczka. Tym razem chłopak jechał już ostrożnie i rytm jazdy w dwie minuty uśpił Samuela.
Obudził się dopiero przez zapach benzyny.
Knight jeździł z nim w samochodzie przez siedem godzin, pozwalając mu się wyspać. Samuelowi było ciepło, ponieważ na jego piersi leżała kurtka chłopaka, a ogrzewanie pracowało na pełnych obrotach. Knight stał obrócony do niego plecami, kończył już nalewać paliwa. Pieczołowicie zamknął wlot i odłożył dystrybutor na miejsce. Poszedł do sklepu zapłacić, nie oglądając się do tyłu, a Samuel...
Samuel nie rozumiał, dlaczego nie uciekł.
Siedział w tym samochodzie jakby było to najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. Faktem było to, że przy Knightcie czuł się swobodniej, niż w domu koszmarów, a taka osoba jak on powinna być koszmarem. Chcąc nie chcąc słyszał o Trust in Devil, o tym co robili i jak osiągali potęgę.
Knight nie był potworem tego typu.
– Wyspany? – mruknął do niego, gdy otworzył drzwi kierowcy. W dłoni trzymał torbę z zakupami, którą praktycznie rzucił na kolana Samuela. – Jakieś pierdoły, promocja była, może ci się przydadzą.
– A tobie nie? – Samuel zapytał łamiącym się głosem. Knight zerknął na niego kątem oka, gdy wkładał klucze do stacyjki.
– Kupię sobie całą tę norę, jak będę chciał – burknął.
Jak człowiek, który oczekuje ciosa pasem może przyjąć tyle czyjeś dobroci jednego dnia? Po prostu sobie mruczy coś niezrozumiale pod nosem w nadziei, że takie coś przejdzie.
Knight nie oczekiwał wylewnej wdzięczności. W sumie Samuel nie był pewien, czego właściwie ten chłopak oczekiwał. Ale było to... miłe. Po prostu sobie z kimś posiedzieć. Z kimś, kto nie miał zamiaru go skrzywdzić, nie mówił o tym, jak śmierdzi, ani że się gapi – jeśli coś mu w nim nie pasowało, nie odezwał się najmniejszym słowem w tej kwestii.
Tej nocy w domu koszmarów rozpłakał się po raz pierwszy od wielu lat.
W torbie, którą Knight mu wręczył było dużo przekąsek, koszulki z flagami amerykańskimi, jedna para spodenek i paczka majtek. Ucieszył się na widok mini szamponów i tubki pasty do zębów. W łazience mieli starą kostkę mydła, ale w rurach często leciała brudna woda. Podczas wakacji Samuel nie miał gdzie się myć – szkoła była zamknięta na głucho. A przez to jak wyglądał, nie chcieli go nigdzie przyjąć do pracy, więc te resztki pieniędzy, jakie mógł zebrać, wydawał na jedzenie.
To nie była ostatnia przypadkowa promocja w sklepie, jaka trafiła się Knightowi. Później, gdy wszyscy byli bezpieczni i alkohol mógł kojarzyć się tylko z rozluźnieniem, raz rozluźnili się za bardzo. Byli tylko oni, a Knight przyznał, że na początku wydawał pieniądze, które miał odkładać na czarną godzinę, ale zobaczenie go w nowej, brzydkiej koszulce z orłami i amerykańskimi flagami było najlepszym uczuciem na świecie. Zapłacił im za wodę na kilka miesięcy do przodu. Pilnował, żeby mieli prąd.
Nigdy przy nich nie płakał, ale wówczas rozpłakał się nad swoją bezbronnością. Nad tym, że Knight był na wyciągnięcie ręki, gotowy do pomocy i Samuel tak bardzo bał się mu cokolwiek powiedzieć.
Ale i tak miał ich, miał ich w gorszych momentach, te najobrzydliwsze skrywając głęboko w sobie.
– Szczwany lis! Kurwa, Sammie uwielbiam cię! – Khoel był najbardziej wokalny z ich czwórki, kłapał dziobem dosłownie w każdej możliwej chwili, jakby bał się ciszył.
Samuel go rozumiał.
– Nasz sprytny lis – Luca zgodził się, klepiąc go po barku. Nie zauważyli, że się wzdrygnął na dotyk, ale zauważyli za to, że po chwili się rozluźnił.
Samuel zrozumiał, że ich dotyk nie wiązał się ze złem: czasem się bili, ale tylko w skrajnych chwilach i nigdy, przenigdy w faktycznej złości. Zaczął doceniać ten dotyk, chociaż pierwszy raz był ciężki.
Pomyślał o pluszaku w kształcie lisa, którego pomimo szesnastu lat na karku, wciąż miał w łóżku, w którego co noc się wtulał. Z którego czerpał pociechę nawet przy samej myśli o nim.
Uśmiechnął się do nich – do swoich przyjaciół.
– Fox, podoba mi się – mruknął, odsuwając się od komputera ich szefa. Spojrzeli po sobie, a potem na niego.
– A do tego jak pasuje – Luca znów, całkiem czule, szturchnął go w ramię. – Dobra, Fox, ekipa, zwijamy się nim wypierdolą nas na wygwizdowo do roboty.
Nawet nie pamiętał, o jaki problem dokładnie chodziło, ani jak go rozwiązał. To był jeden z tych momentów, które coś zmieniły, dlatego rozmył się na krawędziach.
Miało być dobrze, ba, wszystko miało się zmienić. Samuel był silniejszy, coraz lepiej szło mu z bronieniem siebie. Nawet jak czasem zamierał i rzygać mu się chciało przez obecność niektórych osób, dawał sobie radę.
Rok za rokiem ojciec stawał się coraz większym wrakiem. Wcześniej nie było lepiej, ale odkąd zaczął kupczyć ciałem syna zniszczyło się w nim wszystko. Dalej był dobry w karty, niektórzy członkowie gangów wystawiali go w rozgrywkach i płacili dobre pieniądze, ale nigdy nie skłoniło go to do odłożenia choć niewielkiej sumy i uwolnienia ich z tej sytuacji. Dom koszmarów wciąż nim był, ludzie wokół byli gorsi od wilków.
Butelki poniewierały się po całym domu, łatwo było więc o zrobienie z jednego tulipana.
Fox siedział po turecku w samych bokserkach na łóżku, w dłoniach trzymał swojego pluszaka. Lis po tylu latach ledwo siebie przypominał. Przyjął w swoje sztuczne futerko tyle bólu Foxa, że sam trochę przekształcił się w koszmar. Ale niósł pocieszenie.
Fox nie lubił wracać do tego miejsca, ale za często nawiedzało go uczucie, że ciągnął chłopaków na dno. Mógłby spać w magazynach, jednak na pewno któryś by zauważył, a nie chciał... nie był w stanie...
Opuścił spojrzenie na pluszaka. Lis wciąż wpatrywał się w niego smętnym wzrokiem. Odłożył go na łóżko i westchnął przeciągle. Wiedział, że coś w jego życiu musiało się zmienić. Odkąd dołączył do Trust in Devil nikt go nie molestował, nie czuł na skórze wrzącej, lepkiej spermy, nigdy nie dotknął go wbrew woli – jeśli tak się działo, Knight łamał delikwentowi ręce. Nieważne, czy cierpiał on, Cole, czy Luca, ten facet naprawdę był rycerzem ich wszystkich.
Fox miał mętlik w głowie. Chciał w pełni zaufać tej trójce, ale nie umiał mówić. Nie potrafił być szczery, bo jak kurwa mógł o tym opowiedzieć? Wstyd ściskał go za gardło za każdym razem, nawet gdy się upili, on nie miał w sobie odwagi. Może się domyślali, może nawet słyszeli coś od któregoś ze starych znajomych ojca, ale...
Kurwa, nie mógł nawet o tym myśleć, skóra go swędziała na te wspomnienia. Obrzucił pokój beznamiętnym spojrzeniem, prawie uśmiechnął się na widok wyblakłych, bezużytecznych podręczników. Wiedział, że gdzieś w domu jest jakiś plecak. Weźmie prysznic, spakuje wszystko, co mu się może przydać i wyniesie się w chuj daleko.
Niewiele o tym myślał, po prostu tak sobie postanowił. Wyszedł więc w bokserkach na korytarz i praktycznie podskoczył do góry z kolejnym przekleństwem na ustach.
– Dlaczego się tak czaisz? – krzyknął na ojca, czując jak serce obijało mu się o żebra.
Wcześniej słyszał, jak ten obijał się po kuchni, a szkło się stłukło. Stary dalej coś sobie mamrotał, więc Fox założył, że ten przeżyje.
Teraz jednak stał naprzeciwko niego, z dziwną trzeźwością na twarzy. W dłoni trzymał szyjkę butelki po jakimś alkoholu, rozbitą jednak w połowie. Serce podskoczyło do gardła Foxa.
– Ciągle się tylko gapisz, jebany szczylu, a nigdy nic nie mówisz! – wrzeszczał mu w twarz, plując śliną dookoła. – Dlaczego ty nigdy nic nie mówiłeś!?
To wzbudziło wściekłość w Foxie.
– A co miałem? – Doskoczył do ojca, lekko go popychając. – Nikt kurwa nie chciał, żebym mówił. Miałem siedzieć z boku, być niewidzialny, więc kurwa taki byłem, bo tego chcieliście! Nie mówiłem, bo nikt by mi nie pomógł, ty mnie w to wszystko wepchnąłeś.
– Mogłeś się stawiać! – Zamachnął się na niego pięścią, a Fox jak zawsze skulił się, zamiast mu oddać. Poczuł cień ciosu na szczęce, przeciął sobie wargę o zęby. – Jakbyś nie miał takiej ładnej twarzy, twarzy twojej matki, to by pewnie cie nie ruchali! To wszystko twoja wina, jej wina, ona mnie do tego namówiła!
Fox był zdezorientowany, przerażony, zdziwiony – wszystko to oraz jeszcze więcej uczuć, których nie zrozumiał, bo nie rozumiał słów ojca. Oskarżał go o to, że obstawiał go w karty? Że wpuszczał mu do pokoju obleśnych typów, którzy chcieli go dotykać i używali jego rąk do dotykania siebie?
Pewnie gdyby nie to zdziwienie, gdyby nie pierwszy szok wywołany dotykiem dłoni ojca, może udałoby mu się obronić. A może, gdyby zareagował inaczej, Fox by już nie żył.
Ojciec pchnął go tak, że stracił równowagę. Z całym impetem wylądował na wytartej, starej podłodze. Zamroczyło mu się przed oczami, miał wrażenie, że jego głowa rozbiła się na małe kawałki.
Otrzeźwiał dopiero po pierwszym ciosie. Zaczęli się szarpać, Fox krzyczał i błagał – tak jak chciał tego ojciec, ale było za późno. Amok, w który wpadł mężczyzna, nie został przerwany póki nie skończył. Ciął, ciął, ciął, raz za razem w sposób kompletnie nieskoordynowany, ale z jakimś dziwnym celem. Zapach moczu i krwi unosił się w powietrzu, dusił go na równi z obezwładniającym bólem.
Nieważne jak silny się stał i czego się nauczył, nie był w stanie się obronić.
Fox nigdy nie chciał się dowiedzieć, dlaczego ojciec zaatakował go rozbitą butelką. Również nie chciał wiedzieć, czy chciał go wyłącznie okaleczyć, czy faktycznie odciąć mu przyrodzenie.
Jęczał z bólu i płakał na brudnej, zakrwawionej podłodze. Miał wrażenie, że krew była wszędzie, że nie zostało z niego zupełnie nic. Ojciec stoczył się z niego i chwiejnym krokiem odszedł w stronę salonu, gdzie zwalił się bezwładnie na kanapę. Zasnął w kilka sekund, słychać było wyłącznie równomierne chrapanie.
Fox nie wiedział co robić, bał się spojrzeć w dół, ale musiał się przekonać czy cokolwiek z niego jeszcze zostało. Zobaczył, że oba jądra miał rozcięte, długa szrama biegła do połowy penisa, kilkanaście skaleczeń ciągnęło się od biodra do biodra, kończyły się gdzieś pod pępkiem i na szczycie ud. Musiał przytrzymać się jedną ręką, bał się... Kurwa, nie mógł myśleć. Bokserki miał przyklejone do ciała, mokre od wszystkich płynów. Fox spróbował wstać, nie było to łatwe. Upadł trzykrotnie, nim dotarł do drzwi łazienki. Ręce miał całe mokre od swojej krwi, było mu słabo, ale parł do przodu. Przedramieniem otarł pot i łzy z twarzy, spróbował odgarnąć do tyłu włosy, które wpadały mu do oczu.
Wpadł do zaniedbanej, mikroskopijnej łazienki. Złapał wszystkie ręczniki, jakie były na wierzchu i przycisnął je do krocza. Tknęła go dziwna, niepasująca do niczego myśl – gdyby nie to, że dzięki Knightowi jeździł wszędzie, także do pralni, nie miałby niczego czystego pod ręką.
Jedną dłonią musiał przytrzymać się umywalki, żeby nie upaść. Fox uniósł wzrok i kurwa nie mógł przestać na siebie patrzeć. Widział w lustrze chłopca, bladego ducha z krwią we włosach. Z płaczem opuścił głowę na swoje nogi, wiedział że musi się połatać, musi uzyskać pomoc.
Działał jak we mgle. Do przodu pchała go adrenalina i myśl o przyjaciołach. Czekali gdzieś na niego.
W domu nie mieli telefonu, wątpił by któryś z sąsiadów też go posiadał, jeśli oczywiście ktokolwiek by mu otworzył nie z dubeltówką wciśniętą mu do gardła. Nigdy nie pomyśleli, żeby tutaj podłączyć linię – chłopaki zawsze zgarniali Foxa o dogodnej porze, albo sam szedł z buta do miasta.
Kurwa, musiał sam się połatać, jeśli chciał przeżyć.
W jednej z pierwszych paczek od Knighta znalazła się apteczka pierwszej pomocy. Fox nigdy z niej nie korzystał, a ojcu o niej nie powiedział. Ukrył ją między ścianą a wanną, głęboko w kącie, do którego stary nie był w stanie zajrzeć. Nie miał czasu na nic, czuł jak słabnie. Polał się płynem do dezynfekcji, który był w skrzyneczce. Krzyknął tak głośno i praktycznie na kilka chwil stracił przytomność. Ojciec jednak nawet się nie poruszył.
Fox pamiętał rozrywanie ciała tak dobrze jak zszywanie się na żywca. Był odrętwiały, to prawda, ale jego nerwy wciąż działały i chociaż kurewsko bolało cieszył się, że to czuł. Nici oraz bandaży nie starczyło na wszystkie rany. Mniejsze skaleczenia zostawił otwarte, osuszył się tylko gazą i powłócząc nogami zabarykadował się w pokoju, uprzednio łykając garść leków. Zdążył przytulić swojego lisa nim zemdlał.
Minęły dwa dni, nim mógł wstać z łóżka. Był głodny jak wilk, a pragnienie prawie zmusiło go do napicia się z kranu. Nie miał, o dziwo, życzenia śmierci, śmierć zaczęła go przerażać, więc krok za zbolałym krokiem poszedł do kuchni. W lodówce był, jakimś cudem, cały galon mleka, ale nigdzie nie było zwykłej wody. Pił więc mleko póki nie zaczął czuć nudności. Rzucił się na gofry i zjadł kilka. Całe krocze go rwało, więc znalazł kolejne pudło tylenolu. Co jak co, ale cholernych tabsów w domu koszmarów nigdy nie brakowało.
Miał jeszcze trzy dni na wyzdrowienie, żeby przyjaciele się nie zorientowali. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu, ale bywały chwile, gdy każdy znikał na trochę. Fox modlił się, żeby to właśnie był ten moment.
Zignorował rozlaną plamę krwi i moczu, w połowie zaschnięte i lepiące się do stóp. Ojciec wciąż leżał na kanapie.
Fox ubrał się na tyle, na ile mógł. Wiedział, że czekała go cholernie długa przeprawa, ale musiał się upewnić, że dostanie zastrzyk przeciwtężcowy, przeciwzapalny i przecikurwawszystkiemu póki jeszcze mógł.
Nie zamykał drzwi na klucz, nie było żadnego sensu. Każdy krok sprawiał ból, ale garbienie się trochę pomagało. Szedł więc w przedziwny sposób – jak potwór, który mógł przerazić biedne, samotne dziecko, wyglądające zza przeżartej przez mole zasłonki.
Jakiś samochód zatrzymał się po tym, jak go minął. Fox uniósł głowę i zobaczył jednego ze starych bywalców salonowych gier ojca. Zwalisty mężczyzna ściągnął czapkę i drapał się po głowie patrząc na niego nie zdecydowanie.
– Kurwa, żyjesz?
– Jakoś. – Fox zmusił się, żeby odpowiedzieć. Na wyśmianie typa nie miał siły.
– Chcesz do szpitala? – Przytaknął na to. – Masz hajs?
– Mogę mieć.
– Taki na przód, czy na tył?
Fox prychnął, przytrzymując się paki forda.
– Na tył – warknął, a mężczyzna uniósł dłonie w górę. – Mam hajs na wejście od tyłu.
Czasem nawet potwory miewały przebłyski miłosierdzia. Zapakował go na pakę i przykrył plandeką, śmierdziało i było duszno, czuł każdy wybój w kroczu, ale starał się trzymać świadomości.
Doktor, który zerknął pod plandekę, rozpoznał go. Fox i Luca byli w miejscu, w którym doktorek wyposażał się w heroinę lub kokainę, zależy na co miał smaczka. Omiótł go spojrzeniem, w półmroku plandeki niewiele mógł zobaczyć. Zniknął i przez chwilę Fox czuł panikę, że zamiast pomocy, zostawi go tutaj, a były gracz zrzuci go gdzieś w pobocze żeby zdechł.
Prawdopodobnie na chwilę stracił przytomność, ale otrzeźwił go chłód powietrza po ściągnięciu plandeki. Został wniesiony przez obu do małej salki. Doktor uścisnął drugiemu mężczyźnie rękę i ten wyszedł bez oglądania się wstecz.
– Chcesz do kogoś zadzwonić? – doktor zapytał podczas dezynfekowania dłoni.
– Chce przeżyć i być wkrótce na nogach – Fox powiedział cicho. – Mam pieniądze.
Doktor przytaknął i przestrach mignął mu na twarzy.
– Przeważnie biorę dwa tysiące za noc pełnej opieki – powiedział, a Fox mógłby zemdleć od tej kwoty – ale ze względu na naszą eeee znajomość, wezmę czterysta, dobra?
Doktor się go bał i Fox praktycznie mógłby się popłakać ze śmiechu nad tą ironią.
– Dorzucę jakiś gratis, jak znajdę się w pobliżu – udało mu się wymodelować głos do czegoś zblazowanego, niemal nonszalanckiego.
– Nie trzeba! – Doktor machnął ręką ale oczy jasno krzyczały, jak bardzo trzeba. – Gdzie jest postrzał?
Fox zamrugał gwałtownie. Kurwa, myślał że dostał kulkę!
– Kłopotliwa sprawa doktorku, zazdrosny mąż pociął mi jaja, bo posuwałem jego żonę – wyrzucił z siebie naprędce najbardziej logiczne wyjaśnienie.
Doktor gwizdnął pod nosem, ale nie skomentował. Wpierw pomógł mu się rozebrać, ale widząc, że Fox zagryzał zęby z bólu, po prostu rozciął jego spodnie. Nie miał na sobie bielizny, nie był w stanie.
– Chryste przenajświętszy – doktor wymamrotał. Nic więcej nie mówił, Fox też nie za wiele był w stanie usłyszeć.
Co by nie powiedzieć, chociaż był ćpunem i działał na czarno, doktor stanął na wysokości zadania. Dobrał mu takie dawki leków, dawał mu tak często odpowiednie ilości jedzenia, że kolejnego dnia wieczorem Fox był w pełni kontaktowy. Gdyby nie to, że lekarz mocno znieczulił jego krocze, pewnie byłoby gorzej. Bał się, co będzie, gdy morfina z niego zejdzie.
Wiedział, że musi zagryźć zęby i przeć do przodu. Dla nich.
Kiedy przekazał pieniądze doktorowi, ten dał mu świeże ubranie. Pomagał mu się ubrać i ewidentnie zbierał się do czegoś.
– Wykrztuś to w końcu z siebie – Fox ze zmęczonym westchnieniem zachęcił mężczyznę do mówienia.
– Musisz posłuchać mnie bardzo uważnie, Fox – doktor zaczął ostrożnym, poważnym tonem. Nie odrywał od jego twarzy badawczego spojrzenia. – Bez sprzętu, którego i tak nie ma w tym szpitalu, nie byłem w stanie naprawić tego, co zostało zepsute. Świetnie się połatałeś i zadziałałeś trzeźwo, ale...
Doktor odsunął się, patrzył na niego z tak kurewskim współczuciem, że Fox niemal go za to znienawidził.
– Ale? Nie przeciągaj doktorku.
– Nie jestem pewny, jak z twoją potencją – odezwał się. Fox cholernie się zdziwił, bo w tej sytuacji seks był ostatnią rzeczą o której by myślał. W ogóle nie myślał o seksie jako takim, chociaż było miło, to nie umiał go pragnąć. – Nic nie poradzimy na poranne wzwody, mogą powodować chwilowy dyskomfort, ale póki te będą się pojawiać to dobrze. Poza tym lepiej na razie nie bądź, khm, aktywny.
– Co, jedyne czego się bałeś powiedzieć, że jeśli przesadzę, to już nie porucham?
Doktor odwrócił wzrok. Odkąd Fox dołączył do Trust in Devil zawsze zdumiewało go to, jak bardzo ludzie wiercili się w ich obecności. Jaki mimowolny strach wywoływali, chociaż nawet nie miewali broni w rękach.
– Chodzi o to, Fox, że istnieje wyłącznie dwa do pięciu procent szans, żeby twoje nasieniowody odzyskały sprawność. Bez prześwietlenia, którego nie możemy teraz wykonać, nie mamy pewności w jakim stopniu zrosty uszkodziły... – Doktor powstrzymał się od dalszego wywodu, ponieważ zauważył jego oszołomione spojrzenie. Dodał bardzo łagodnie, chociaż tą łagodnością mógłby się udławić: – Jesteś bezpłodny, przykro mi.
Jemu też było przykro. Przykro, że nie wiedział, co czuł w związku z tymi informacjami, tym że wcale nie tęsknił do seksu i że nie brzmiała to jak tragedia, ale miał dopiero siedemnaście lat...
Fox zamrugał gwałtownie i powoli zaczął podnosić się z łóżka.
– Dzięki doktorku za tę diagnozę – wymamrotał, narzucając na siebie bluzę. – Może kiedyś wyjdzie, czy miałeś rację.
Niestety, nie pomylił się.
Dostał od doktora torbę z lekami, głównie przeciwbólowe oraz maści do pielęgnacji szwów. Nie interesowało go już, czy będzie miał pieprzone blizny. Mógł mu już nigdy nie stanąć, nigdy nie będzie miał dzieci – a wcześniej nawet o tym nie myślał!
Dosłownie pół przecznicy od tego szpitala złapał się na podwózkę. Szeregowy Trustów zobaczył go i zapytał, czy kierował się do magazynu. Jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nie przeżył żadnego koszmaru w ciągu ostatnich pięciu dni.
Oni poderwali się niemal w jednym rytmie, gdy tylko go zobaczyli. Zmartwienie, jakie malowało się na ich twarzach było ciężkie do zniesienia. Fox starał się zachowywać normalnie, burknął coś o jedzeniu i Luca szturchnął go w kierunku krzesła. Sam zniknął w minikuchni, trzaskając drzwiczkami z za dużą werwą.
– Byliśmy u ciebie dwa razy, ale nikt nie odpowiadał – Cole mruknął od niechcenia i od równego niechcenia Fox wzruszył ramionami
– Musiałem oczyścić głowę.
Nie wierzył mu. Zdrapywał naklejkę z piwa, ale co chwila posyłał w jego kierunku niezbyt ukradkowe spojrzenia.
– Ja... jakbyś chciał, wiesz, pogadać... no jestem. A jak nie ja, no to tamte dwa bęcwały też.
Knight palnął go dłonią po głowie, przysiadając się do ich stolika.
– Młot jeden się odezwał – burknął. Patrzył na Foxa tak jak zawsze, a jednocześnie ze zbyt wielką troską.
– Nie było dobrze. Ale teraz musi – Fox z trudem wykrztusił, a jego przyjaciele zapatrzyli się na niego w namyśle. Knight był najczujniejszym, cholernie wścibskim draniem. Złapał go bardzo delikatnie za nadgarstek i odwrócił go w swoim kierunku. Fox odezwał się pierwszy, ponieważ gdyby Knight powiedział coś czuło–wspierającego, mógłby po prostu nie przeżyć tej sytuacji. – Nie mam za bardzo gdzie mieszkać, mogę...
– Zawsze, Fox. Cokolwiek zechcesz.
Nigdy nie powiedział Knightowi, który tego samego wieczoru spalił dom koszmarów do cna, że na kanapie przed telewizorem leżały zwłoki pana Gottarda. Fox patrzył na płonący dom i wyobrażał sobie pozostawionego na łóżku pluszowego liska. Zapłakaną, zakrwawioną maskotkę, która teraz mogła już odpocząć.
Noce były ciężkie – przez kolejne dwa tygodnie starał się nie przeciążać, ale nie mógł też pozwolić sobie po prostu na odpoczynek. Mieszkał z Knightem i ten zobaczył tylko raz kawałek bandaży, nic więcej. Nic więcej nie było mu potrzebne. Noce były ciężkie, bo budził się z koszmarów zlany potem i trudno było ponownie zasnąć. Szedł do toalety, ochlapać zimną wodą twarz, ale wszystko, co widział po uniesieniu głowy, to krew spływająca z jego włosów. Nie był w stanie pozbyć się tego obrazu. Szydził z niego.
Pofarbował więc to pasmo. To, do którego wzrok ciągnął od razu, jakby chciał się podświadomie upewnić, czy na pewno zmył całą krew. Ta ciemna czerwień go uspokajała, nawet jeśli patrzenie na siebie nie stało się wiele łatwiejsze.
Przez długie, długie lata widział w lustrze tylko to. Małego chłopca, tego bladego ducha z krwią we włosach i pokiereszowanymi jądrami. Małego chłopca z pręgami od pasa i schnącą spermą na pośladkach. Nie był niczym więcej, jak swoją przeszłością, która chciała go pociągnąć na dno.
A potem patrzył na nich. Na swoich przyjaciół. Na trójkę mężczyzn, która też przeszła swoje, a jednak dalej troszczyła się o pozostałych. Wciąż byli przy nim.
Jako pierwszy zdecydował się na terapię. I chodził na nią najdłużej, nie tylko ze względu na to, że w ochroniarskim fachu musiał być w szczytowej formie. Po prostu chciał poczuć się normalnie i nienawidził tego pytania co to znaczy czuć się normalnie.
Dopiero po czasie zrozumiał, że w jego przypadku nie było czegoś takiego jak norma i ta świadomość trochę go uspokoiła.
Przeżył tak wiele – z nimi przy boku i tylko ze wspomnieniem pluszaka pod opuszkami palców. Był bezpłodny, ale dalej mógł się pieprzyć. Miał dach nad głową, jedzenie, a także wyjście z nocnych koszmarów.
Miał ich i poszedłby za nimi w ogień. W każdą głupią, ryzykowną i chwalebną sytuację. Zgodziłby się na cokolwiek by zechcieli. Zaczął mieć poczucie, że był w stanie żyć bez wrażenia, że nikt nie chce go słuchać. I czasem ciężko było o tym pamiętać, czasem wracał do tego punktu wyjścia, ale i tak wiedział, że oni byli z niego dumni.
Mieli świadomość, że był molestowany. Blizny widzieli tylko przelotnie. Raz, może dwa. Wiedzieli, że stało się coś złego, ale chociaż mocno ich kochał, tamta noc dalej wzbudzała w nim wstyd, że nie umiał się obronić.
Wydostali się z Trust in Devil, Fox wydostał się z łap chcących go przejąć FBI oraz DEA – cóż, sam się im trochę podkładał, ale wystarczyło znaleźć odpowiednią osobę, która pomogła mu zrzucić ich z ogona. Stary dobry szantaż nigdy nie zawodził.
Te momenty w których prawie stracili Knighta... Fox wiedział, że jeśli jeszcze kiedyś poczuje takie przerażenie, jego serce nie wytrzyma.
Nie pałał sympatią do Bett. Nie przez to, że wpadła z Lucą, tylko przez sposób w jaki patrzyła na Knighta. Czasem też na niego, ale sobą się nie przejmował. Knight zasługiwał na całą miłość, nie na wzgardę czy strach.
Kiedy Fox pierwszy raz trzymał w ramionach Jacoby'ego jego mała rączka praktycznie chwyciła go za serce. Gdy Chloe mogła zostać wyjęta z inkubatora, ponieważ była już silna i rozwijała się prawidłowo, po prostu się popłakał. Luca przytulił ich oboje, uważając na córeczkę, a Fox płakał mu na ramieniu. Przez wszystkie lata troszczył się o tę dwójkę jak o swoje własne dzieci. Dawał im tyle wsparcia, ile tylko mógł, chciał być dla nich najlepszym wujkiem.
Ale Chloe była za bardzo jak jej matka.
O tej nocy, gdy prawie piętnastoletnia Chloe władowała mu się do łóżka widział tylko Jacoby. Przepraszał go, jakby to była jego wina, a nastolatka tylko się śmiała. Uważała, że to zajebiste, że ma takich seksownych „wujków", że jej koleżanki świetnie się bawiły ze swoimi. Fox praktycznie wymiotował za każdym razem, gdy o tym myślał. Gdyby nie porozmawiał wtedy z Jacobym, Fox mógłby...
Chociaż każdy z nich miał swoja sypialnię w domu Camdena, od tamtego dnia Fox już tam nie nocował. Po przeszło czterech latach dalej miał wrażenie, że to był najgorszy sen – jeden z koszmarów, które jeszcze ciągnęły się na nim z tamtego domu koszmarów.
Nauczył się przez to, że szczęście zawsze musiało być przeplecione pasmem agonii. W taki sposób najwyraźniej miało wyglądać jego życie – cokolwiek dobrego mu się przytrafiało, zostanie podwojone w swoim bólu.
A on tak bardzo pragnął już tego nie czuć. Chciał mieć coś dobrego, na stałe. Był wdzięczny za każde małe i wielkie rzeczy – za swoich przyjaciół, za to, że Cole zawsze wyciągał go z dziury rozpaczy, że nauczył go, jak cieszyć się z seksu, nawet jeśli Fox obrócił te nauki w coś pokracznego. Nauczyli go akceptować i nie bać się dotyku drugiej osoby, trenowali z nim, by był równie silny. Zachęcali go do rozwoju, do nauki, do szukania swojej ścieżki.
Po co była mu jakakolwiek inna, skoro liczyła się tylko ta, którą mógł przejść z nimi?
Nawet w agonii mogła znaleźć się słodycz przynależenia. A gdy mógł do kogoś przynależeć i odwzajemniać się w przyjaźni każdego dnia, po co mu więcej?
Stał się jednak zachłanny.
Poznał ją.
***
Siedział na miękkim materacu w seksklubie obok kobiety, w której był praktycznie zakochany i krwawił dla niej z każdej rany, jaką zadało mu życie. Fox w tamtym momencie nie czuł się silny, ale obnażenie przed Jessamine każdej swojej słabości było tak kurewsko wyzwalające...
Długo się trzymała, ale gdy w końcu nawet w jego oczach zabłysły łzy, ponieważ nie potrafił tego opowiadać inaczej, ukryła twarz w dłoniach. Jej ramiona drżały od stłumionego łkania, a gdy spojrzała na niego, uśmiechnął się. Uśmiechnął się, bo rozumiał, że cierpiała w raz z nim, był to rodzaj współdzielonego cierpienia, które pomagało zaakceptować samego siebie. Tego, że nie zawsze mogło być dobrze.
Przesunął się trochę na materacu i na początku z wahaniem wyciągnął ku niej ręce. Gdy Jessamine wręcz się na niego rzuciła, poczuł ulgę.
– Jesteś całym człowiekiem, Fox – płakała mu w ramionach, gładząc go po twarzy, jakby to on ronił tak rzęsiste łzy, a nie ona. – Jesteś więcej niż cały, jesteś mądry, wyrozumiały, współczujący. Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego ktokolwiek mógłby mieć. Jak mogłabym nie pokochać każdej twojej blizny?
Kurwa, może jednak zacznie płakać mocniej niż ona.
– Jessamine – szepnął z bólem przeszywającym go na wskroś. Ich czoła się zetknęły, kołysał ich w delikatnym rytmie. – Dlaczego jest w tobie tyle akceptacji?
Wpierw wzruszyła ramionami, jakby to było nic specjalnego, albo jakby sama nie miała pojęcia. Po chwili jednak odsunęła się i przetarła dłońmi oczy, ścierając rozlany tusz spod dolnych powiek.
– Bo sama też chciałabym być tak akceptowana – wyznała zawstydzona. – Bo bycie zaakceptowanym to uskrzydlające uczucie. Ma się wrażenie, że każdego dnia można więcej.
– Jesteś akceptowana, Jessamine – zapewnił ją, jego kciuk ślizgał się po mokrym policzku kobiety. Skinęła głową i wypuściła drżący oddech.
– Ty też, Fox. Nawet bardziej, niż sobie to wyobrażasz. – Odetchnęła pełną piersią i chyba policzyła do dziesięciu, nim spojrzała mu w twarz. – Chcę postawić sprawę jasno, Fox. Pragnę cię, bardzo mi się podobasz i nie będę tego ukrywać. Dzięki temu, co mi powiedziałeś będą ostrożna, nawet jeśli mi powiesz, że dajesz radę i wszystko okej. Poczekam na każdy twój ruch, każdy dotyk. Zrozumiem wszystko.
Fox patrzył na tę kobietę. Na piękną twarz w kształcie serca, na kilka małych piegów rozsianych po twarzy. Na zapłakane oczy z rozmazanym makijażem, na czerwony, zapchany nos i drżące usta. Patrzył na nią i czuł wdzięczność, że w swoim życiu miał spotkać nie tylko ich, ale także ją.
Jego najważniejsi ludzie.
– Szlag by to, Jessamine – wykrztusił. Rozejrzał się po wnętrzu sali i pokręcił powoli głową. – Chcę się tu z tobą kochać i pieprzyć, chcę wiedzieć, że po drugiej stronie glory hole czekają na mnie twoje usta lub cipka. Ale jeszcze nie dziś. Potrzebuję cię tylko trzymać blisko, okej?
– Cokolwiek zechcesz – szepnęła pośpiesznie, zarzucając mu ramiona na barki. Uśmiechnął się w jej włosy i pociągnął ich na miękki materac. Gładziła go po ramieniu, w kołyszącym rytmie. Jej palce przeszły na klatkę piersiową, a Fox zamknął powieki po prostu czując. Zawahała się gdzieś w połowie mostka i zorientował się, że koszulka podjechała mu do góry.
– Pytaj – zachęcił ją. – Pewnie dużo się tego zebrało. Możesz... możesz też mnie dotknąć.
Najpierw spojrzała mu w oczy, a potem opuściła wzrok na kilka wyblakłych blizn, które widać było ponad pasem spodni.
– Czy czasem boli? Podczas seksu? – zapytała ostrożnie.
– Czasem bywa, że nie od razu mi staje, ale już nie czuję bólu – wyznał, patrząc wprost w jej zatroskane oczy. – Jakieś dziesięć lat temu byłem u lekarza, ale rokowania nie były specjalne: cieszył się, że jestem w takim stopniu sprawny i przewidywał co najwyżej suplementację, gdyby coś się działo. Ale pozostaję bezpłodny.
W oczach Jessamine znów błysnęły łzy, ale odgoniła je szybkim mruganiem.
– Przykro mi – wykrztusiła. – Przykro mi, że Chloe... Cholera, nie mogę tego pojąć. Do tej pory myślałam, że Bett była po prostu niewłaściwą kobietą dla Luca, ale... Kurwa, im więcej wiem, tym bardziej jej nienawidzę.
Fox spojrzał na nią z namysłem i po prostu musiał uśmiechnąć się krzywo. Niestety był to też uśmiech smutny. Bardzo głęboko w sobie czuł się trochę jak tata Jacoby'ego i Chloe. To była taka maleńka tęsknota, tylko jego.
– W tamtym czasie działo się tyle na raz, że po prostu... Chcieliśmy, żeby chociaż jemu się udało. Nie pałaliśmy do niej sympatią, a było wystarczająco ciężko bez naszych oskarżających dwóch groszy. Wiedzieliśmy, że cokolwiek się nie wydarzy, musimy wspierać Luca i te dwa brzdące. Zrobilibyśmy dla nich wszystko.
– Nawet przełknęliście toksyczną osobę – dodała ze smutkiem.
Fox przytaknął.
– Chyba wmawialiśmy sobie, że nam się wydaje, że może jesteśmy trochę zazdrośni, bo przez kilka lat byliśmy wyłącznie sami sobie. Do pewnego momentu oczywiście. – Wzruszył ramionami, bawiąc się lokami Jessamine. – Nie można się jednak okłamywać przez wieczność.
– Kiedy przestaliście udawać, że ją lubicie?
– A myślisz, że kiedykolwiek udawaliśmy? – zapytał rozbawiony i roześmiał się cicho, gdy spojrzała na niego wymownie. – Okej, staraliśmy się naprawdę długo. Dopóki ona sama przestała. Coraz zimniej przyjmowała naszą obecność w ich domach, powtarzała Knightowi, że dzieci się go boją, miała do nas wymagania, których nie mogliśmy przeskoczyć. Wycofywaliśmy się po kryjomu, żeby Luca nie miał poczucia, że musi wybierać. A nie powinien.
– A on, gdyby doszło co do czego, wybrałby was – powiedziała cicho. – Wiedzieliście, że by to zrobił.
– Dlatego nie mogliśmy do tego dopuścić, on nigdy nie powinien wybierać miedzy swoją rodziną.
– Nie rozumiem jak mogła was nie pokochać – Jessamine szepnęła w jego koszulkę po dłuższej przerwie.
– Nie zawsze się da. – Fox obrócił ich tak, że leżeli twarzami do siebie. Miał dość wpatrywania się wyłącznie w jej włosy. – Dlatego cieszę się, że Jacoby jest skórą zdjętą z Luca.
– Po reality show... – Jessamine przełknęła ciężko i spojrzała na niego z bólem. – Dlaczego Chloe odcięła się niego definitywnie? Nie chcę nawet mówić, że zachowała się jak rozpieszczona, okrutna gówniara, którą w pełni jest, ale...
Fox skrzywił się z bólem.
– Czasem zastanawiam się, czy jednak nie zrobiła tego dla Luca – odparł powoli. – Może kiedyś, za kilka, kilkanaście lat, coś się zmieni i przyjedzie z nim porozmawiać, wyjaśnić wszystko. Wtedy powiedziała, że on ją powstrzymuje przed rozwinięciem skrzydeł, przed karierą. Chciała blichtru i sławy, ale przez spaczony pogląd na showbiznes, jaki miała Bett, Chloe też patrzyła w złym, mrocznym kierunku. Chłonęła tylko to, co mogło ułatwić jej życie. A Bett chciała nie tylko zdyskredytować Luca, jeśli pójdzie na batalię sądową o przejęcie praw rodzicielskich nad Chloe. Ona miała plan, żeby go zniszczyć w całości. I dalej może.
– Jak?! – Jessamine niemal usiała prosto, patrząc na niego w szoku.
– Zawsze znajdą się sposoby – przyznał ze smutkiem. – Zawsze znajdzie się wyjście, by ukryć dane przede mną. Zawsze znajdzie się zabezpieczenie, w przypadku nagłej śmierci, by rozesłać, cokolwiek miała.
Na twarzy Jessamine pojawiło się zrozumienie.
– Czy Knight...
– Chciał ją nastraszyć, a wiesz, że z nim niewiele trzeba... Ale w tym Bett była sprytniejsza, zdawała sobie sprawę że mamy wszelkie sposobności. Nie interesował ją rozwód, interesowała ją Chloe. Więc póki sama ona nie będzie chciała, Luca ma związane ręce. Nieważne czy będzie tu, czy poleciałby znów do Australii, pozostały mu tylko zdjęcia i cierpliwość.
– Mam ochotę powyrywać kłaki z głowy Bett, za wszystko, do czego się dopuściła – burknęła.
Fox posłał jej krzywy uśmiech.
– Nie mów tego przy Cole'u, bo jeszcze gotów będzie wcielić ten plan w życie.
Odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się trochę maniakalnie. Opadła na materac obok niego i zaczęli się przerzucać pomysłami w jaki dokładnie sposób Cole mógłby kogoś zirytować.
Fox tulił do siebie Jessamine leżąc na materacu w cholernym seksklubie i odzyskiwał spokój.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro