Rozdział 10. Cole
Jessamine powinna być ostatnią osobą, którą widział po zamknięciu oczu.
Nie wiedział co się z nim działo. Konsumowało go to na każdym kroku, za każdym razem kiedy na nią patrzył. Amorek. Ha, pieprzony Fox. Ten kryptonim był wręcz skrojony dla Jessamine. Wystarczyło jedno zerknięcie i narastała w nim okrutna potrzeba owinięcia jej wokół swojego palca. Mocniej, ciaśniej, aż straci oddech.
Ale nie mógł sobie wyobrazić, że spojrzy na niego przychylnie.
Nienawidził tego skręcającego uczucia porzucenia. Wiedział, że nie miał do tego żadnego prawa. Jessamine od początku miała zniknąć równie szybko, jak się w ich życiach pojawiła.
Sama myśl, że mogłaby pisać skrypty porno...
Miał przejebane. Odkąd tylko przestąpiła próg ich rezydencji nie odrywał od niej wzroku. Stał jak świr na korytarzu i podsłuchiwał spokojnej rozmowy między nią a Foxem. Czaił się za nimi, gdy Luca dołączył przy oprowadzaniu po domu. Chcieli, żeby czuła się jak u siebie.
Klientka i tymczasowa współlokatorka, jasne, kurwa, już widział to, jak spektakularnie zacierały się te granice. Luca giął się w jej kierunku jakby miała własną grawitację, która wymagała od niego, żeby wkroczył na orbitę bez chwili zawahania. I chociaż na wszystkie te fatalistyczne scenariusze, o których myślał że pewnie się wydarzą, żółć podjeżdżała do gardła, nie mógł nie zauważyć swobody z jaką się pomiędzy nimi poruszała. Po rozpakowaniu się wyszła z pokoju do kuchni po kawę, gdzie poznała Margie. Ta, jak na nią przystało, przywitała ją z szeroko otwartymi ramionami. Wystarczył im prosty, szczery uśmiech, żeby się polubić.
Nie dała się przegonić z kuchni, od razu zaczęła pomagać Margaueritte w przygotowaniu kolacji. Więc i on siedział przy wyspie z ledwo tkniętym bourbonem i miesięcznikiem Ochroniarskim otwartym przez godzinę na tym samym artykule. Każdego innego dnia wyrwałby i podpalił wywiad z dupkiem Loesem, ale teraz patrzenie na Jessamine pochłaniało wszystkie jego stracone myśli.
Spójrz na mnie.
Za każdym razem, gdy odwracała się tyłem, podawała coś Margie, czy po prostu spuszczała wzrok na krojone warzywa, miał ochotę odsunąć to wszystko w cholerę i unieść jej twarz w swoją stronę. Nawet Margie wyczuła, że coś jest nie tak. Ze zmrużonymi oczami wsypała mu do szklanki świeże kostki lodu, aż z bourbona zostało tylko smutne wspomnienie. Miała uniesioną brew w niemym zapytaniu, ale nic nie powiedziała. Cole wzruszył ramionami niewinnie i skupił się na wywiadzie z Loesem.
Akapit później jednak wstał i wyrzucił gazetę do kosza.
– Co za sparchlały skurwiel – warknął. Łyknął ze szklanki od razu krzywiąc się z obrzydzenia przez smak maksymalnie rozcieńczonego alkoholu. Kostki lodu uderzyły go w górną wargę, oblizał ją z namysłem nie odrywając wzroku od twarzy Jessamine, która obejrzała się w jego stronę z zaciekawieniem.
– Robisz rachunek sumienia? – zapytała z zaciekawieniem, a Margie odrzuciła głowę do tyłu i gromko się roześmiała.
– Kto jak kto, ale złoty chłopiec widnieje pod definicją samomiłości – odparła z krzywym uśmieszkiem, niezrażona jego niezadowoloną miną. Kiwnęła szpatułką w stronę kosza, przypadkowo paćkając w tamą stronę kremem. W kuchni rozchodził się cudowny zapach brzoskwiń, biszkoptu i kwaskowego kremu. – To musiała być frustrująca lektura.
Cole zsunął się z krzesła i szmatką starł bałagan, który nieświadomie zrobiła.
– Daj spokój – burknął. – Kretyn próbuje udawać, że jeszcze chwila a beatyfikują go za specjalne zasługi, które wyciągnął sobie z dupy.
Margie pokręciła niezadowolona głową.
– Wiesz, że znajdzie lub wprowadzi w życie jakiekolwiek rozwiązania, żeby wybielić się po sytuacji z Janiką Vik – odparła ponuro. Miała równie skrzywioną minę na samo wspomnienie, tak jak i Cole.
Przewracało mu się w żołądku na samo wspomnienie sytuacji z Janiką. To, że trzy lata temu nie zamknięto Loesa za kratami świadczyło wyłącznie o tym, że pieniądze wybrukują drogę największemu kutasowi w stronę wyjścia.
– O kim mowa? Janika czasem nie była tą wokalistką, która zaginęła? – Jessamine zapytała z ciekawości, przesuwając grzbietem dłoni po policzku. Kilka loczków uciekło spod jej bandany, nieustannie muskając jej twarz. Cole nonszalancko odsunął je za ucho kobiety i sięgnął po kawałek papryki, jakby to był jego plan od samego początku. Znieruchomiała, a ich oczy się spotkały. Lekko zmrużyła powieki, gdy chrupnął warzywem z namysłem, ale nie skomentowała jego gestu.
– Santiago Loes – wyjaśnił, wspierając się na łokciu o blat tuż obok Jessamine. Odchylił głowę ku górze, by móc obserwować pełną skupienia minę Amorka. Kroiła uważnie paski ostatniej papryki, jakby brak skrupulatnej równomierności mogło zrujnować smak sałatki. – Właściciel Loes Corp, który niebezpośrednio ochraniał Janikę i doprowadził do tragedii.
– A, zajmują się ochroną Graysona – jej oczy zrobiły się wielkie na uświadomienie sobie tego. – Pamiętam, że została porwana ze swojego domku w Waszyngtonie, jej ochroniarz został poważnie ranny...
Cole widział przestrach malujący się na jej twarzy.
– To był najstarszy pracownik Loesa – wyznał. – I najbardziej skorumpowany, co wyszło po fakcie. Wiemy, że Chujtiago miał świadomość machlojków tego typa, ale w toku sprawy zginęła ona, on i kilka innych osób, przez co za łatwo było mu zakopać całą sprawę pod płaszczykiem świętego.
Margie stuknęła mocniej pokrywką patelni, przez co oboje drgnęli. Cole przeklął siebie w duchu, że tak łatwo powiedział prawdę Jessamine, która była jeszcze mocniej zaniepokojona.
– Chryste, znam tylko fakty z dostępu publicznego – wymamrotała, odkładając na bok nóż. Jej dłoń za bardzo się trzęsła. – Jeśli to prawda, może jednak Grayson...
Urwała, między brwiami kobiety pojawiła się głęboka zmarszczka namysłu. Cole wyprostował się i postukał palcem w blat.
– Dopóki ty nie będziesz w stu procentach bezpieczna, lepiej żebyś nie mówiła o tego typu sprawach. Mogłoby to spowodować solidny rozdźwięk i lawinę gówna. Jesteś pod mikroskopem ludzi, tak jak i Ciel, a jeśli na raz przejdziecie pod nasze skrzydła, może się wydarzyć wszystko. – Nie chciał jej straszyć, ale sam się wkopał i musiał jakoś udekorować swój nowy dołek. Santiago, jeśli chodziło o Camden's Arrows, był naprawdę żałośnie małostkowym człowiekiem i mógłby próbować rykoszetem uszkodzić ich, Ciela, a także Jessamine, na co żaden z nich nie mógł pozwolić. – Loes jest skurwielem pierwszej wody, fakt, ale nie chcę pozbawiać szeregowych pracowników zarobku – mruknął ponuro.
Jessamine skrzywiła się niezadowolona, ale nie oponowała.
– Macie aż taki zatarg?
– Zatarg to bardzo ugrzeczniona wersja – Margie westchnęła, wycierając ręce w szmatkę. Ciasto, które wołało go syrenią pieśnią, na jego smutnych oczach wylądowało poza zasięgiem w lodówce. – Gdyby mogli, powywoziliby siebie wzajemnie do Amazonki, żeby żaden już nie wrócił.
Jessamine uśmiechnęła się pod nosem. Cole zamyślony obrysowywał spojrzeniem kształt jej ust.
Sprawa z Loes Corp była o wiele bardziej skomplikowana, ale Margie gładko to podsumowała. Santiago od zawsze chciał się ich pozbyć, pragnął zmonopolizować ochroniarski rynek w Los Angeles, zwłaszcza w sektorze show biznesu. Przez wzgląd na przeszłość każdego z Camden's Arrows Loes uważał, że ma nad nimi słuszną wyższość oraz przewagę. Nieważne jak wiele zła sam wyrządził, jak socjopatyczne manipulował prawdą i zawsze dążył po trupach do celu: pochodzenie z wielopokoleniowo bogatej rodziny z tradycjami miało być jego głównym atutem. Poniekąd był biznesmenem, ale siedziało w nim za dużo narcystycznej, bufoniarskiej pewności siebie, która kazała mu stawiać się ponad wszystkimi. Nie szanował nikogo w branży i coraz więcej osób, zwłaszcza tych bezpośrednio doświadczonych przez rykoszet działań Loesa, zaczęło dostrzegać to zachowanie. Gdyby nie trzymał w kieszeni kilku oficjeli LA i nie strzegł dwóch senatorów... Świat ochroniarski dawno pozbyłby się tego ciernia w boku. Na razie Luca miał cholerną nadzieję, że rada nadzorcza Loes Corp. w końcu znajdzie haka na Santiago.
A może oni znajdą cel, w który uderzą.
– Przypomnijcie mi jeśli pójdę na spotkanie z Graysonem, żebyście nie znaleźli się w jednym pomieszczeniu – Jessamine obróciła się na pięcie i zaniosła nóż oraz deskę do krojenia do zlewu.
Cole prychnął i złapał za abominację przypominającą drinka. Stanął o krok za kobietą, umieszczając powoli szklankę obok jej dłoni.
– Do samych ochroniarzy wiele nie mamy – mruknął do ucha Jessamine. – Znaczna część z nich jest skupiona na pracy, nie dramatach wyższego szczebla. Rozumiemy to. Po prostu mieli nieszczęście trafić na felernego pracodawcę.
Kobieta obróciła twarz w jego stronę. Byli tak blisko, cholernie blisko siebie. Ten zapach... ona także pachniała brzoskwiniami.
– Pewnie chciałbyś wskoczyć na rumaka żeby ich uratować, prawda? – szepnęła, a kąciki ust Cole'a poruszyły się mimowolnie.
– Raczej oni chcieliby wskoczyć na mnie, żeby odjechać z tamtego kurwidołka – powiedział nęcącym głosem. Widział, że Jessamine przygryza wnętrze policzków, żeby się nie roześmiać. Cole odsunął się od niej i uśmiechnął niewinnie do Margie, która obserwowała go ostrożnie. – Dwie sprawne ręce służą do niewolniczej pracy, o pani.
Gosposia rzuciła szmatką w jego twarz bez sekundy zawahania.
– Jeśli jesteś taki chętny, ułóż zastawę w jadalni – machnęła ręką na szafkę.
– Zostaniesz z nami? – zapytał, zabierając głębokie talerze, ponieważ kobieta zaszalała i postawiła na trzydaniowy obiad powitalny. Margie zawahała się, zerkając w stronę Jessamine. Nierzadko jadała z nimi, ale odkąd zaczęła umawiać się z różnymi zjebami z kursu cukierniczego, częściej wybierała powroty do domu.
Jessamine zauważając jej spojrzenie od razu złożyła dłonie w proszącym geście.
– Och, proszę, nie wahaj się! – zawołała. – Kto mi zdradzi ich wszystkie sekrety, jeśli nie ty?
Uśmiech na ślicznej twarzy Margie poszerzył się.
– Jakbym nie powiedziała już wystarczająco? – odparła rozbawiona, a Cole zmrużył powieki. Nie miał pojęcia kiedy niby miała szepnąć jej gorące plotki.
Może w chwili, gdy jak opętany obserwował ruchy dłoni Jessamine, skryte za pomalowanymi rzęsami oczy, które nie chciały spojrzeć na niego...
– Ludzkich sekretów nigdy nie za wiele – twarz w kształcie serca rozświetliła się pod wpływem promiennego uśmiechu. – Dzięki temu życie ma jakikolwiek smak.
Margaueritte niby niechcący szturchnęła łokciem brzuch Cole'a, ale dzięki temu wyrwał się z transu i wyszedł w kierunku jadalni. Kobiety za jego plecami coś szczebiotały wesoło, ich głosy sprawiały, że chciał się wrócić żeby posłuchać. Nie podsłuchiwać, nawet nie musiał rozumieć co mówią. Łatwość z jaką nawiązały kontakt...
Kurwa.
Postawił talerze z małym trzaskiem, ale na szczęście nie zbił żadnego. Kilka kursów w tę i z powrotem sprawiło, że trochę oczyścił głowę. Zdecydowanie musiał przestać o niej myśleć. Gdy wracał z ostatnią partią zastawy z salonu wyszedł lekko rozespany Luca. Bez słowa zaczął pomagać mu rozstawiać talerze.
– Wszystko w porządku? – zapytał go od niechcenia, nawet nie unosząc wzroku znad trzymanych widelców.
– Promieniście – mruknął Cole, lekko usztywniając ramiona. – Czemu pytasz?
Luca po prostu wbił w niego nieustępliwe spojrzenie.
– Może przez co, że non stop zerkasz w kierunku kuchni? – podsunął łagodnie, przez co przyjaciel prychnął.
– Bez powodu, po prostu jest tam nasza klientka.
Luca z brzdękiem upuścił nóż, jednak zreflektował się szybko i podniósł go z podłogi. Popatrzywszy na niego zorientował się, że przyjaciel wstrzymuje śmiech, a jego barki trzęsą się jak rażone piorunem.
– Boże, Cole – Luca potarł kącik oka i pokręcił głową. – Dobrze, że nie powiedziałeś o cieście w lodówce czy makaronie na patelni.
Rzucił w niego serwetką, która opadła mu na pierś.
– Jedzenie Margie zawsze plasuje się na szczycie potrzeb człowieka – odparł dyplomatycznie. – Nie ma powodu, żeby temu umniejszać. No chyba, że chcesz głodować...
Luca utrzymał tajemniczy uśmiech na ustach, od którego Cole nie potrafił oderwać spojrzenia. Mężczyzna wydał mu się tak niefrasobliwy, jakby żaden ciężar nie przytłaczał go do ziemi. Zauważywszy, że go obserwuje, uniósł brew ale kontynuował rozkładanie naczyń bez słowa. Cole zastanawiał się, czy proponować mu wyjście do Velvet Taupe. Jeden drink, trochę flirtu, nic więcej. Gryzł się ze sobą, póki Luca nie powiedział, że pójdzie zapytać, czy dziewczyny nie potrzebowały pomocy. Przytaknął bezmyślnie, ale gwałtownie złapał go za nadgarstek, gdy przechodził obok.
Wiedział, że dla niego każdy dzień to za wcześnie, ale łudził się, że w końcu usłyszy...
– Jadę do Velvet – urwał i odetchnął cicho. Nie musiał dodawać nic więcej, Luca zrozumiał.
Ta chwila, ledwo parę sekund ciszy, przedłużała się w nieskończoność. Czubki ich butów stykały się, oddechy mieszały w jedno aż Cole poczuł, że włosy na karku unoszą się z elektrycznego napięcia. Patrzył, jak mięśnie gardła Luci pracują intensywnie. Napięte, uwydatniały jego grdykę, po której chciał przesunąć językiem.
– Może... – ochrypły szept mężczyzny zniknął zbyt szybko. Cole przyglądał się jego surowej twarzy, równo przystrzyżonej brodzie i pierwszym oznakom siwizny we włosach. Czarne oczy Luci przeszywały go na wskroś, niemal popychając do zrobienia czegoś bardzo, bardzo głupiego.
Albo najlepszego.
– Może dołączysz?
W kuchni z hukiem coś upadło i obu wyrwało to z transu. Od razu pobiegli w tamtym kierunku i zobaczyli, że na szczęście pusta patelnia huknęła o posadzkę. Margie z oszołomioną miną wpatrywała się w rączkę, którą trzymała w dłoni.
– Chyba zapomniałem to naprawić – Luca uśmiechnął się przepraszająco, a gosposia rzuciła mu srogie spojrzenie.
– Co ty nie powiesz – wymamrotała. – Dobrze, że zdążyłam przełożyć mięso, bo wylizywalibyście teraz kafelki.
Cole uśmiechnął się do niej promiennie i klęknął, żeby pościerać małe odpryski tłuszczu.
– Jeśli chciałaś mnie na kolanach z językiem przy twoich stopach, wystarczyło poprosić – zawołał zaczepnie. Syknął, gdy palcami musnął wciąż gorącą powierzchnię patelni.
– Uważaj, uważaj – Jessamine szybko przykucnęła obok niego. Złapała go za dłoń i drugą ręką z rękawicą kuchenną zakryła patelnię. – Boli?
Odruchowo podmuchała w jego palce i uniosła wzrok. Oboje zamarli, jej usta znieruchomiały w kształcie dziubka.
– Pocałujesz to przestanie – zasugerował. Pchnęła ręką Cole'a w jego twarz i ze skrzywioną miną podniosła się na równe nogi. – Porzucać poszkodowanego, hańba.
Dostał ścierką w głowę od Luci, ale podał mu dłoń podrywając go do góry. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, ale przyjaciel odwrócił wzrok, gdy usłyszał kolejne huknięcie. Patelnia wylądowała w koszu, pomimo sprzeciwu Luci, że przecież kiedyś ją naprawi. Wzrok Margie jasno mówiło, że uwierzy prędzej w celibat Cole'a, niż takie obietnice.
Chociaż wodził wzrokiem za Lucą, nie spróbował go odciągać na bok, żeby ponownie poruszyć temat Velvet. Wystarczyła mu ta mała iskra, którą poczuł – to był najlepszy nowy początek, o którym mógł śnić.
– Czy pokój ci odpowiada, Jessamine? – Luce zapytał łagodnie, gdy kobieta po umyciu rąk wycierała je w ręczniczek. – Wiesz już gdzie możesz znaleźć potrzebne rzeczy?
Uśmiechnęła się do niego krzywo i wzruszyła ramionami.
– Obiecuję, że poproszę zanim zacznę myszkować po waszej sekretnej kryjówce superbohaterów – odparła z przekąsem, na co odrzucił do tyłu głowę śmiejąc się z głębi piersi.
– Tylko Knight nosi maskę – zaoponował po czym zerknął na Cola, obaj mieli krzywe uśmieszki. – Przeważnie.
Popatrzyła na nich obu, a potem zerknęła na Margie.
– To trzeba zobaczyć na własne oczy – roześmiała się. – A teraz sio z mojej kuchni, bo będziecie jeść o północy.
Jessamine oponowała gorąco przed opuszczeniem pomieszczenia, ale Luca kurtuazyjnie wziął pod ją pod ramię i wyprowadził ją na zewnątrz szybciej, niż mogła się zorientować co robił. Cole spojrzał na Margaueritte, która również wpatrywała się w ślad za nimi. Zamrugała gwałtownie powiekami i pociągnęła nosem.
– Dużo się zmieni, prawda? – szepnęła do niego, coś w jej tonie sprawiło, że chciał przytaknąć, zapewnić ją że to będzie wyłącznie dobra zmiana.
Nie chciał kruszyć wizji tym, że wszystko może spektakularnie obrócić się w proch, z którego już nigdy nie powrócą do dawnego kształtu.
Kolacja poszła tak, jak można było przewidzieć: było głośno, usługiwali dwóm kobietom, jakby byli ich lokajami. Cole czuł w powietrzu atmosferę takiej swobody, aż dziwił się, że Jessamine tak naprawdę była dopiero co poznaną osobą. Do każdej rozmowy dopasowywała się z łatwością i prostotą. Nie wywyższała się, nawet jeśli prowokował ją do takiego zachowania.
Ale może sam Cole niebyt się do tego przykładał. Jednak jedzenie Margaueritte łagodziło wszelkie obyczaje.
– Nie powiesz mi, że nie świrujesz na widok niektórych gwiazd – Mags pokręciła głową w niedowierzaniu.
Jessamine wzruszyła ramionami i prędko upiła łyk białego wina.
– Może na początku dostawałam kręćka, a teraz... – wzruszyła ramionami i odstawiła kieliszek. – Teraz to bardziej nieprzyjemna codzienność.
Luca prychnął rozbawiony, pochylając się do przodu.
– Zawsze jest ktoś wzbudzający zainteresowanie, Jessamine – powiedział, skóra wokół oczu marszczyła mu się od uśmiechu. – Ktoś, kto przyciągnął twoje oko.
Siedział, jak na tatuśka rodu przystało, na szczycie stołu dokładnie naprzeciwko Jessamine. Mags przycupnęła między nią a mną, zaś Fox i Knight znajdowali się naprzeciwko nas.
Kąciki ust Jessamine zadrżały, gdy mierzyli się spojrzeniem.
– Myślisz, że całuję i rozpowiadam? – zacmokała niezadowolona. – Nigdy.
– Oj weź, nie opowiesz nam nawet o jednej, malutkiej miłostce? – Cole wsparł się łokciem o oparcie i odchylił do tyłu, żeby spojrzeć na nią spod na wpół przymkniętych powiek.
– A co, chcesz się pozbyć konkurencji? – Złożyła podbródek na dłoniach, trzepocząc sugestywnie rzęsami. Cole pochylił się w jej kierunku, ale pospiesznie dodała, zerkając kolejno na nich wszystkich: – Wy też przecież chronicie gwiazdy – wytknęła. – Albo w ich otoczeniu przebywacie. Jeśli sikałbyś w gacie z zachwytu na widok każdej sławy, to raczej nie byłbyś zbyt poważnym człowiekiem, nie?
Cole roześmiał się pod nosem, przyznając jej rację.
– Prosto do celu, amorku – mrugnął do niej, przez co przewróciła oczami.
Mógł tylko się domyślać, że gdyby oni zachwycali się jakimś celebrytą, byliby po prostu miło rozentuzjazmowani – jeśli zrobiłaby to ona, dostałaby łatkę rozchwianej nieprofesjonalistki. LA uwielbiało podwójne standardy.
– Amorku? – Knight podchwycił z zaskoczeniem, a Jessamine zadrżała i spojrzała wprost na niego. Ciężko było nie zauważyć, z jakim zachwytem na niego patrzyła.
– Wina Foxa – Cole uśmiechnął się pod nosem salutując w jego kierunku drinkiem. – Umieścił już ten kryptonim w aktach.
Fox wzruszył nonszalancko ramionami, ale piegi na jego twarzy niemal zlały się w jedną plamę z rumieńcami. Kurwa, czasem nie mógł się nadziwić, jak speszony bywał przy nowych, pięknych osobach.
– Pasuje do ciebie idealnie – Knight, omiótłszy kobietę uważnym spojrzeniem, zgodził się z ich przyjacielem. Jak gdyby nigdy nic wrócił do jedzenia, ale Jessamine postanowiła kolorystyką swojej twarzy dołączyć do Foxa.
– Hm, dziękuję? – Odchrząknęła cicho pod nosem i opuściła twarz, chociaż komplement dodał jej niewidzialnych skrzydeł.
Coś szarpnęło go w piersi na ten widok. Była tak wygłodniała pochwał, jak on. Luca zapytał Foxa o zbliżający się egzamin Jacoby'ego, bo ten pomagał mu się do niego przygotowywać. Cole ugryzł się w język, pozwalając konwersacji spokojnym rytmem ominąć sytuację z ksywką. Jessamine kusiła go do kutasiarskich zachowań, ale rujnowanie takiego momentu byłoby z jego strony ciosem poniżej wszelkiej godności.
Patrzył jak unosi zaskoczona twarz, gdy Knight pochylił się, żeby spytać o coś cicho. Loczki podskoczyły wokół jej twarzy, gdy przytaknęła z entuzjazmem. Spojrzenie Knighta przesuwało się od jej ust do oczu, jakby nie mógł się zdecydować, co pochłonąć pierwsze.
Cole poczuł szturchnięcie w bok. Z trudem oderwał od nich wzrok i zwrócił się do Margaueritte. Siedziała z przedramieniem wsuniętym pod piersiami, na pięści oparła łokieć. W dłoni trzymała goblet, wprawiała wodę i cytrynę w leniwy ruch.
– Co? – burknął, ocierając serwetką usta.
– Odprowadź mnie do wyjścia – powiedziała i kopnęła go jeszcze w nogę, gdy przeczuła, że będzie protestować. Uniósł wzrok ku górze, po czym posłusznie odsunął jej krzesło.
– Och, pomóż ci w czymś? – zaaferowana Jessamine zamarła w półgestu, gdy Knight uspokajająco złapał ją za dłoń.
– Zbieram się do domu, kochana – uśmiechnęła się. – Mam zamiar jeszcze wpaść do Armana. Będę jutro koło dziesiątej.
– Jedź bezpiecznie, daj znać jeśli...
Margie przerwała mu machnięciem ręką.
– Przecież będziecie wiedzieć szybciej, że coś jest nie tak, niż sama się zorientuję – prychnęła, rzucając Foxowi sugestywne spojrzenie. Ten uśmiechnął się bez skrępowania i z pełnym brakiem poczucia winy. – O tym właśnie mówię. Dobrej nocy, Jessie.
Cole posłusznie wyszedł z Margie na zewnątrz, do wiaty w której parkowała samochód. Jej kluczyki zadźwięczały, gdy wyciągnęła je z torebki.
– Czy ty w ogóle wiesz, co robisz? – zapytała go, gdy przystanęli przed drzwiami kierowcy.
Wsparł dłonie o biodra i przyjrzał się jej z góry. Miała dość zafrasowaną minę, jakby dusiła w sobie słowa przez kilka ostatnich godzin.
– Całkiem filozoficzne pytanie. Co robię w życiu jest... – uderzyła go w brzuch. Uniósł obronnie dłonie z niewinną miną. – Daj spokój, Mags. Wyduś, o co ci chodzi.
Zacisnęła usta w wąską linię. Nie była niezadowolona, ale... podłamana? Cole stał skonfundowany przyglądając się tej zmianie nastroju.
– Za każdym razem gdy jesteś w jej towarzystwie próbujesz podgryzać jej pięty. Chcesz, żeby kopnęła cię w twarz, jak bezdomnego szczeniaka, co? – zapytała surowo, a on bezwiednie cofnął się o krok. – Podoba ci się, prawda? Za bardzo ci się podoba.
Próbował prychnąć, zbagatelizować to, co mówiła.
– Nie jestem fanem końskich zalotów, jeśli to sugerujesz. Ona po prostu sobie jest. I tyle.
Mags uśmiechnęła się do niego smutno. Uniosła dłoń, żeby pogładzić go po policzku nim uniosła się na palcach, żeby pocałować ten punkt.
– Jasne, skarbie. – Odblokowała samochód i otwarła skrzypiące drzwi. Cole zanotował w pamięci, żeby jutro jej to w końcu naoliwić. – Przez ostatnie kilka godzin miałam z nią więcej przyjemnej interakcji, niż z Bett przez wszystkie lata pracy dla was. Jessie ci go nie odbierze, Cole. Nie tak, jak o tym myślisz.
Zostawiła go z tą myślą, odjeżdżając tak szybko, że nie miał możliwości nawet zastanawiać się nad tym, co powiedziała.
Sfrustrowany kopnął w nieistniejące kamyczki na kostce i truchtem wrócił do domu. Wszedł akurat w momencie, w którym Jessamine dziękowała za kolację. Złapała za talerz, ewidentnie chcąc posprzątać i wszyscy, włącznie z nim ruszyli, żeby ponownie usadzić ją w miejscu.
– W porządku, już siedzę! – roześmiała się rozkosznie. – Uniesienie jednego talerza to nie zbrodnia, ani zagrożenie dla mojego bezpieczeństwa – dodała z przekąsem.
– U nas tak, zwłaszcza gdy gotowałaś – Luca ciepłym głosem usadził ją głębiej w krześle. – Jak wygląda twój zwyczajowy dzień?
Zaczęli niespiesznie sprzątać ze stołu, każdy zerkał z zaciekawieniem w kierunku Jessamine.
– O rety, nie mówmy o pracy, jest jeszcze niedziela! – jęknęła z niezadowoleniem, a Fox uśmiechnął się do niej z miną szczeniaka.
– Właśnie, jak ją spędzasz wieczorami? – dopytał, układając talerze jedne na drugim.
– Trochę pracując? – wyznała z zakłopotaniem. – Oj, nie patrzcie tak, tylko troszkę! Jeśli już zajmuję się pisaniem jakiegoś projektu, to staram się zachować ciągłość pracy. Jasne, odpoczywam, ale nigdy nie wychodzę z obiegu.
– A poza tym? – Cole zapytał od niechcenia, w dłoni podnosząc wszystkie puste szklanki oraz kieliszki.
– Siadam z kawą, czasem w salonie, czasem na werandzie – zamyślona wzruszyła ramionami i złożyła swoją serwetkę w kostkę. – A tak to coś czytam albo oglądam. Po prostu się obijam. Nawet o tym nie myślałam.
Luca przytaknął i oddał tacę z brudnymi naczyniami Knightowi, który bez słowa ruszył w stronę kuchni. Wyciągnął rękę w stronę Jessamine, po czym pociągnął ją w stronę salonu.
– Znowu ja będę musiał myć gary, prawda? – Cole psioczył w kierunku oddalających się pleców Knighta, a ten roześmiał się pod nosem.
Może powinien poprosić o fikuśny fartuszek i zero ciuchów pod spodem, żeby w końcu ktoś inny umoczył ręce?
-----------
Jak tam samopoczucie, kochani? Mam nadzieję, że czujecie się okej, a jak nie, to przesyłam moc uścisków!
W kolejnych rozdziałach...
będzie milutko 😇
😘😘😘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro