Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Jessamine

Problem z patrzeniem na osoby, które darzyło się sympatią był taki, że ciężko im przywalić krzesłem w twarz. Umiałam się przyznać do tego, że kochałam tego pokrzywionego gamonia. Teraz tylko najchętniej dusiłabym Graysona swoją miłością, aż jego śliczniutka, warta miliardy twarz przybrałaby sinawy odcień. Prawie zgrałby się z ciemnym amarantem obicia kanapy, właśnie przez niego okupowanej.

– Grays, zdajesz sobie sprawę, że mniej bolesne byłoby zesłanie mnie na szubienicę? – zapytałam uniósłszy do góry dłonie.

Czułam się totalnie bezradna i rozdarta przez to, o co prosił.

– Jessie, zrozum – rozpacz, jaka wybrzmiała w jego głosie przyprawiała mnie o skręt serca. – Podjąłem tyle kretyńskich decyzji, ale wcześniejsza rezygnacja ze Zrodzonego Złem wydaje się być najlepsza. Zależy mi na nich, słonko, cholernie mocno.

Potarłam kark ze skrzywioną twarzą. Wiedziałam, że był zakochany do szaleństwa w Ari i Ruarim, ale Grayson już tak miał. Gdy przepadał dla kogoś, to w pełni. Gdybym nie poznała Lynche'ów pewnie starałabym się mu to wyperswadować, w końcu ten serial był lwią częścią jego życia, podwaliną kariery Ciela.

Żałowałam, że mam tak niebywale słaby charakter, jeśli chodziło o romanse i szczęśliwe zakończenia. A, pomimo swoich wad przykrywających zalety, Grayson zasługiwał w końcu na coś dobrego w życiu. Napatrzyłam się na wystarczająco dużą liczbę nieszczęśliwych gwiazd, żeby chwytać się takiego optymizmu jak wariatka. Szkoda tylko, że miało to przyjść z taką ceną...

Grays śledził każdy mój ruch. Spotkaliśmy się w moim małym, kolorowym biurze w stacji Nine Lives. Przez to, że byłam showrunnerką najbardziej kasowego serialu od zeszłej dekady, miałam tycie bonusy. Mimo nich wciąż wisiał nade mną katowski topór w postaci prezesów, zarządu i właściciela stacji.

Nalałam nam po szklance wody. Chociaż wstałam z całkiem urodzinowym nastawieniem, teraz wizja babeczek i szampana była lekko odrzucająca.

– Twój zespół piarowy doprowadza mnie do furii – mruknęłam, podając mu szklankę z wodą.

Bezdenne spojrzenie Ciela nie opuszczało mojej twarzy, łowił każdą najmniejszą zmianę, jaka się na niej pojawiła. Wiedziałam, co chciałby z niej wyczytać.

– Pogadam z nimi – odparł żarliwie i skrzywił się. – I tak muszę z nimi o tym pomówić. Ogłoszenie, że piąty sezon będzie moim ostatnim...

Uniosłam dłoń, powstrzymując mężczyznę od mielenia jęzorem.

– Grays – zaczęłam poważnie po upiciu kilku łyków. – Chcę dla ciebie jak najlepiej, znamy się przecież od lat. Ale taka prośba wiążę się z lawiną konsekwencji, przecież wiesz. Jakikolwiek wyskok byś nie odwalił, twoja ekipa zawsze próbowała go przekuć w atut, albo zagrzebać w mokrym piachu na Zielonym Przylądku.

Wyłamał dłonie z odwróconymi ode mnie oczami. Gorycz pojawiła się na jego twarzy, uwypukliła maleńkie zmarszczki mimiczne, podkreślające ten hollywoodzki, mroczny urok. Błazeński i uśmiechnięty – publika zawsze znała tę fasadę Graysa, nigdy nie pozwalał nikomu ujrzeć go innego.

Widząc go takiego zorientowałam się, że sypał się u moich stóp. Czułam żal i smutek, ale też przerażenie nad własnym losem.

Nad ilością pracy, jaka będzie mnie czekała...

– Wiem, Jessie – mruknął kwaśno. – Wezmę na siebie tyle konsekwencji, ile będę mógł. Odciążę cię maksymalnie, ale nie mogę tak dalej pracować. – Mimochodem zrobił minę zbitego szczeniaka. Nie brał mnie na litość, po prostu przelał w to całą ekspresję. – Flesze zawsze będą za mną gonić, pewnie przy tym sezonie bardziej niż wcześniej, ale boję się że Ari i Rory uciekną z Los Angeles, albo w ogóle ze Stanów, jeśli ten cyrk potrwa dłużej niż rok.

Opuściłam spojrzenie na moje poplamione tuszem z drukarki palce. Upaćkałam sobie też srebrny pierścionek, a tanzanit miał teraz ciemnego kleksa. Od niechcenia spróbowałam zeskrobać zaschłe plamki.

– Raczej nie określiłabym ich jako słabych – wymamrotałam pod nosem, a Grayson prychnął z goryczą.

– W tym świecie nawet silni padają jak muchy – wytknął bez złości, zaś ze sporą dozą rezygnacji. – Nie chcę ich testować, nie chcę od nich wymagać akceptacji tego bagna. Chcę żyć w spokoju, z nimi.

Niechętnie podniosłam oczy i zmierzyłam go spojrzeniem. Zamarł z pełną szklanką w ręce, przypatrywał mi się oczekująco.

– Brzmisz jakbyś kompletnie wycofywał się z biznesu – zauważyłam ostrożnym głosem.

Przełknął ciężko ślinę, jego grdyka podskoczyła gwałtownie.

– Tak będzie, Jessie – szepnął niemal zbyt cicho, żebym usłyszała. – Jakiś film, raz na czas. Ale nie w pędzie, nie sezon za sezonem do upadłego, aż pozostanie po mnie tylko pusta, piękna maska.

– Kurwa – wymamrotałam pod nosem. Nadzieja w oczach Graysa była wręcz dobijająca. – Sam ogłosisz to zarządowi, twój team ma się ode mnie odpieprzyć. Możemy nagrać wspólnie kilka Tiktoków, ale nie więcej niż pięć, inaczej powyrywam ci te kasowe kłaki, rozumiemy się?

Grayson przez chwilę siedział w pełni oszołomiony.

– Co? – wykrztusił. Najwyraźniej styki kompletnie przepaliły mu się z nerwów, że od razu nie załapał.

– Grays, nie każ mi burczeć na ciebie jak moja nastoletnia wersja. Zmienię dla ciebie pierwotny scenariusz, poprowadzę inaczej Zrodzonego Złem żebyś mógł się wycofać.

Wybuch radości mężczyzny był oczekiwany, ale jednak totalnie mnie zaskoczył. Grays przypadkowo ochlapał mi spodnie wodą, na szczęście gdy poderwał mnie do uścisku szklanki upadły na miękkie siedzenia i nic się nie zbiło. Nie potrzebowaliśmy więcej pecha, niż już mieliśmy.

Okręcił nas dwa razy wokół osi, krzycząc jaka byłam bajeczna, wyrozumiała, ciepła... Aż mnie zemdliło przez tego słodzącego padalca. Klepnęłam go w ramię, żeby z łaski swojej postawił mnie na ziemi. Poprawiłam szmaragdową opaskę, która przytrzymywała moje loki od wchodzenia do oczu i odpędziłam się od całusów, jakie Grays próbował składać na moich rękach.

– Przestań mi dziękować, zmoro nieczysta – odetchnęłam. – Teraz dopiero zacznie się koszmar, Grays.

On, mimo tych słów i perspektywy wielkich zmian, wyglądał na cholernie odprężonego. Widziałam, że część ciężaru spadła z ramion mężczyzny. Było to słodko–gorzkie doświadczenie, jednocześnie przyjmować ten balast na siebie i widzieć więcej nadziei w jego oczach.

– Wszystko ci zawdzięczam, Jessie – mruknął miękko, bujając się na obcasach.

Wzruszyłam ramionami zakłopotana.

– Na początek obiad się nada – odparłam. – Módl się, żeby góra nie targowała się o kilka sezonów więcej.

Grayson jednak nie wyglądał na przerażonego ani zaniepokojonego tą myślą. Teraz, jako osoba z misją, był gotów szturmować na wszystkie spotkania, jakie mu urządzą. Wiedziałam, że będzie tak tylko do czasu i w końcu stanie się wykończony wiecznym maglowaniem, nakłanianiem... może ktoś go nawet zaszantażuje, odpukać oczywiście.

Długo po wyjściu Graysa nie mogłam zabrać się za jakąkolwiek pracę. Przez miękkie serce wzięłam zlecenie spotu reklamowego zabawek dla dzieci. Tylko piętnaście sekund, ale teraz miałam pustą głowę.

Nie chciałam nawet myśleć co będzie, jeśli rozmowy się powiodą i będę musiała zmieniać całą pierwotną, główną oś Zrodzonego, żeby Grayson miał swój własny happy–end.

Poderwałam głowę z biurka, gdy gwałtownie i zbyt entuzjastycznie, jak na mój aktualny nastrój, zapukano do drzwi. Po zaproszeniu w szparze pojawiła się kędzierzawa czupryna Franka, naszego biurowego chłopca na posyłki. Chłopak dla całego piętra załatwiał po prostu wszystko, a cuda nosił w kieszeni. Uśmiechał się nieśmiało, aż nie zachęciłam go gestem do wejścia.

– Co tak się czaisz, Frankie! Wszystko okej? – uniosłam się lekko, z zaciekawieniem przypatrując się jego zgarbionej sylwetce.

W końcu wszedł do pomieszczenia z ogromnym bukietem i dwoma pudełkami.

– Wszystkiego najlepszego, Jessamine! – zawołał z uśmiechem, a mnie trochę, ale tylko troszeczkę, zapiekły kąciki oczu. Nie mieliśmy zwyczaju wręczania sobie czegokolwiek w firmie, ledwo pamiętaliśmy momentami jak się nazywamy, więc to... – Kwiaty od Laury Scott–Higgins, przekazuje żebyś się dziś nie przepracowywała. Babeczki od Graysona, cytuję „ kurwa, zapomniałem!" i uważam to za całkiem kwieciste sto lat. A ostatnia paczka, nie mam pojęcia co, ale wręczyli mi to w lobby.

Roześmiałam się mimo uczucia wzruszenia. Wszyscy zapomnieli, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zabrałam od Franka wszystkie pakunki i uściskałam go aż chrupnęło mu coś w kręgu. Zaskoczony odsunął się z wyraźnym zakłopotaniem, mogłam przysiąc, że jego ciemna skóra promieniowała rumieńcem.

– Dzięki, Frankie – westchnęłam głęboko i otwarłam paczkę babeczek. – Za moje zdrowie?

Wyszczerzył się bielutkim, lekko krzywym zgryzem.

– Tylko jedną, trzymam linię – zachichotał sam do siebie. Linia, którą trzymał, była prosta i cieniutka jak spaghetti od dnia, w którym zaczął tutaj pracować trzy lata temu. Nie miał za dużo momentów na odpoczynek, więc zdobycie dodatkowego kilograma przytrafi mu się chyba dopiero na emeryturze. – Dzięki, Jessie. Trzymaj się!

Uśmiechnął się jeszcze raz i biorąc wielkiego gryza czmychnął ku kolejnym obowiązkom. Zakryłam babeczki wieczkiem, po czym ruszyłam do sekretariatu wybłagać kogoś o wazon. Już kilkukrotnie dostawałam kwiaty, ale przeważnie szybko wracałam do domu i nie musiałam się przejmować wodą. Te były tak piękne, że chętnie rozświetlę sobie najbliższe, ciężkie dni.

Z zadowoleniem zanurzyłam nos w bukiecie frezji, margaretek i gipiury. Oczywiście była to śliczna kompozycja, ale niestety pachniała utrwalaczami bardziej niż naturą. Uśmiechnęłam się do liścika od założycielki. „Olśniewaj świat swoimi kolorami. Wszystkiego najlepszego".

Sięgnęłam po pudełko, które Frankie dostał w głównej recepcji. Nie było oznakowane i wyglądało jak bazowe opakowanie z naszego firmowego zaplecza artykułów biurowych. Faktycznie, w środku znajdowało się kilka różnych rzeczy. Od czasu do czasu otrzymywałam listy od fanów Zrodzonego, a także od dziewczynek i nastolatek, którym podobała się praca showrunnerki oraz scenarzystki. Te, które nie były nadane od napalonych osobników, chcących przekazać mi, co zrobią z moim zdolnymi stópkami, zawsze dodawały mi mocy na kilka kolejnych dni. Dziś również otrzymałam koślawo napisany, ale uroczy list od trzynastoletniej Marianne, która chciała robić seriale z wampirami.

Dziewczyno, ja też.

Z uśmiechem odpisałam na niego i dołączyłam zdjęcie Graysona w kostiumie z autografem. Jako że wisiał mi wiele przysług, taki stosik nigdy się u mnie nie wyczerpywał. Następna trafiła w moje ręce pocztówka od fandomu Zrodzicieli. Jak w zegarku zawsze coś mi wysyłali – na samym początku było mi cholernie głupio otrzymywać od nich prezenty na urodziny oraz święta. Zwłaszcza, że po pierwszym sezonie wysłali mi cholerne cztery tysiące dolarów. W kopercie, pocztą. Wymogłam na nich, by nigdy więcej czegoś takiego nie robili – pieniądze przekazałam do lokalnego centrum dziecięcego domu pomocy, co było mała kroplą w morzu potrzeb i tam skierowałam ewentualne karty kredytowe fandomu.

Kolejne trzy liściki nie były gorsze niż fetyszowe fantazje, ale jak zawsze nieprzyjemne. Z frustracją podarłam na strzępy każde, cholernie irytujące „ile chujów wylizałaś, żeby znaleźć się na tej posadzie", „kobiety nie powinny robić seriali, które zapisują się w historii" oraz „spróbuj to zepsuć a cię znajdę". Ostatnie było odrobinę zabawne, ponieważ, mimo wszystko, grożący mnie znalazł – w końcu wysłał kartkę.

Przy każdych takich wiadomościach starałam się skupiać na pozytywach, na tych miłych i dodających otuchy notkach. Dziś jednak było to wyjątkowo trudne, a te paskudne, nieprawdziwe słowa rezonowały we mnie z mocą większą, niż pozytywne przesłanie. Nawet patrzenie na kwiaty i słodycze nie pomagały na poprawę nastroju.

Zanim skusiłam się na podpalenie śmieci w koszu, podeszłam do okna. Lutowe popołudnie było jakby leniwe i wlekło się w nieskończoność. Teraz jednak z każdą minutą na moich oczach niebo ciemniało coraz szybciej, lampy uliczne jedna za drugą zapalały się w festiwalowej feerii.

Dusiłam się, ale udawałam, że jest inaczej.

Kochałam to życie i pracę, ale wypierałam z głowy fakt, że wciąż doskwiera mi ogromna pustka. Kumulowała się aż do utraty tchu z każdymi takimi wiadomościami. Przykrywałam ją pracą i teraz będzie jej jeszcze więcej. Zatem chyba mogłam uznać to za jakiś rodzaj zwycięstwa. Liściki takie jak dziś były słodko–gorzkie. Nieustannie przypominały mi, że nie mogę zadzwonić do rodziny – nigdy nie rozumieli tego wszystkiego. Wyżalanie się nie wchodziło w opcję. W szczególności teraz, kiedy już drugi rok z rzędu zapomnieli o moich urodzinach.

Ale to nic, naprawdę nic wielkiego. Pogarszający się nastrój zwalałam na sugestie pracy przez łóżko. To wszystko wina podobnego gówna, niczego innego.

Wszystkiego najlepszego dla mnie, cholera. Uderzyłam czołem w szybę, odsuwając marzenie o babeczkach na tak daleki plan, że wręcz przestały istnieć. Mdliło mnie zbyt mocno, żeby przełknąć cokolwiek więcej poza gorzkimi myślami.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro