Rozdział 9
Szedł wąskim, ciemnym korytarzem, prosto na spotkanie z ludźmi. Z wieloma ludźmi. Jeśli jednak czuł coś w związku z tym, to na pewno nie był to stres. Najwyżej ekscytacja. Zresztą i tego nie był taki pewien - stawiał kroki pewnie, lecz spokojnie, bez pośpiechu. Przy okazji zamiatał swoim białym ogonem ziemię, a uszy, również w kolorze płatków śniegu, postawił na sztorc, w miarę luźno. Za nim szło jeszcze kilka osób. One również nie były zestresowane, z tym że jeden z nich nie był w stanie zachować się w miarę poważnie. Co prawda, nie wariował tak jak zwykle, ale i tak czuć było tę aurę ogólnej głupkowatości.
Wyszedł na otwartą przestrzeń. Powitały go huczne oklaski dobiegające z trybun oraz wesołe okrzyki dorosłych i dzieci. Stanął na podwyższeniu i uciszył tłumy machnięciem ręki. Po chwili panowała niemal idealna cisza. Wszyscy byli ciekawi, co zaraz usłyszą, nawet, jeżeli coś podobnego słyszeli cztery razy w roku.
Gdy wreszcie atmosfera spięcia i wyczekiwania osiągnęła wystarczająco wysoki poziom, odchrząknął i rzekł donośnym głosem:
- Niniejszym, jako dyrektor Akademii Yuuei, Nezu, tegoroczny Festiwal Ognia uważam za otwarty!
Skinął dłonią ludziom na trybunach, którzy odpowiedzieli głośną owacją, po czym z powrotem schował się w cieniu małego budynku przy głównej arenie. Jego rola na tę chwilę dobiegła końca.
* * *
Ludzie wysypali się z trybun na otwartą przestrzeń z hałasem, którego nie powstydziłby się nawet najbardziej zapchany chlew. Biegali na wszystkie strony, wrzeszczeli, próbując przekrzyczeć innych wrzeszczących, co chwilę gubili i odnajdowywali się nawzajem w tłumie, machali do siebie, by móc się odnaleźć, dyskutowali o uczestnikach Festiwalu, zachwalali swoich faworytów, obrażali wrogów swoich ulubieńców, wdawali się w kłótnie, a czasem nawet w bójki, byli rozdzielani przez ochronę, kupowali przekąski i pamiątki na straganach, jedli, pili, śmiali się, rechotali, kwiczeli, rozmawiali o dotychczasowym przebiegu Festiwalu, ogólnie, bawili się na całego. Ale była jedna rzecz, której nie mogli się doczekać tylko trochę mniej niż walk. Przecież to właśnie teraz miało się odbyć przedstawienie! Byli go tym bardziej ciekawi, że podobno reżyserka miała wypadek i z funkcji reżysera została zwolniona, zanim jeszcze na dobre tę funkcję zajęła.
Zaciekawiona publiczność usiadła na ławach, przytaszczonych tu nie wiadomo skąd, i rozglądnęła się wokół. Scenę postawiono nieco dalej od straganów przy drodze prowadzącej na arenę, toteż panował tu nieco większy spokój. Drzewa, o tej porze roku płonące żywą czerwienią i złotem dopiero od niedawna, kołysały się mocno na wietrze. Trawa była już spokojniejsza, głównie dlatego, że tuż przy ziemi wiatr wiał nieco słabiej. Niektóre liście odrywały się od swoich matek i uciekały, niesione wiatrem, by po chwili odtańczyć swój zagadkowy taniec i zmieszać się z wciąż zielonymi źdźbłami. Było w tym wietrze, tych liściach, tej trawie, tym zapachu, tym wszystkim, coś, coś magicznego, coś, co idealnie pasowało do ogólnej atmosfery. Teraz bowiem nikt już nie krzyczał. Kiedy rozwrzeszczany, nieznający jeszcze świata bachor zajmował losowe miejsce na widowni, po chwili uznając je za swoje własne od zawsze, uciszał się, zamyślał, zatapiał w atmosferze, spoglądał na scenę... Sama scena nie była wybitnym dziełem sztuki - bez żadnych ozdób, jedynie z budką suflera na środku. Na najzwyklejsze, dębowe drewno spływała czerwona kotara. Po obu stronach sceny znajdowały się skrzydła, aby aktorzy mogli wejść na nią z obu stron niezauważenie. Szczerze mówiąc, cały ten budynek był wybudowany całkiem na szybko, wręcz na ostatnią chwilę. Jednak widzom to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie - dodawało mu to pewnego uroku, gdyż całość wcale nie wyglądała na budowaną niechlujnie i bez większych ambicji, lecz właśnie powoli, z rozmysłem, kiedyś, dawno temu, przez co szajki zbójeckie zdążyły go już okraść ze wszystkich dekoracji, zetrzeć złotą farbę, skruszyć płaskorzeźby, zabrać wszystko to, co najlepsze. Oprócz magii tego miejsca i wspomnień, jakie się z nim wiązały.
Ludzie, uciszeni już niemal całkowicie, czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Kontemplowali przy tym scenę, krajobraz, atmosferę oraz to dziwne uczucie, że ten budynek, przed którym teraz siedzą, był zbudowany już dawno, jeszcze zanim powstała tu arena. Ta droga prowadziła kiedyś do teatru, do miejsca, gdzie panowała spokojna cisza, wsłuchująca się w głosy aktorów, śmiejąca się i płacząca razem z nimi, a nie do królestwa hałasu, przemocy, wręcz chorej rywalizacji i ekscytacji. Tak...
Midoriya siedział akurat na ławie obok małego brzdąca z rodziną. On również nke zdołał oprzeć się wyrzutom sumienia, że nie zauważył tego swego rodzaju polowego teatru wcześniej. Od dawna nie był tak długo na świeżym powietrzu i teraz wszystkimi zmysłami chłonął to, co go otaczało. Ciekawiło go też, o czym dokładnie będzie sztuka. Yaoyorozu dała im scenariusz, milcząco zakładając, że postarają się wykuć go na blachę w ciągu kilkunastu godzin. Cóż, musieli się z nim zapoznać, obstawić role, wybudować scenę, opracować choreografię, przygotować kostiumy... pracy było dużo. Za dużo. Właściwie to nie było niczym dziwnym, że nie bardzo wiedzieli, co...
- Ne, ne, braciszku! - Jego milczący monolog przerwał mały chłopiec, ciągnąc go za rękaw kimona. - Kiedy to się zacznie? Kiedy? Bo mi się już nudzi!
- Za chwilę - odparł szybko.
- A, a o czym to będzie? - Jeszcze raz pociągnął za materiał, jakby wciąż domagał się uwagi.
- Cóż... - Midoriya pomyślał chwilę. Słyszał od Uraraki, o czym ma to być tak ogólnie, w dodatku to było trzy dni temu...
- Musisz wiedzieć! Już wszystkich pytałem, a nikt nie wie! Ty musisz wiedzieć!
- No, trochę wiem...
- Powiedz! - Jego oczy w kolorze brzoskwini zabłysły, gdy wypowiadał to słowo.
- Nie jestem pewien - podrapał się po karku - ale chyba coś o smoku, dwóch wojownikach i księżniczce - nawet nie zdając sobie z tego sprawy, powtórzył słowa Uraraki.
- Smok?! - Wykrzyknął, skacząc z radości. - Smok! Zobaczę smoka! - Wołał, wzbudzając zainteresowanie niemal całej widowni, do tej pory pogrążonej przecież w ciszy.
- To niezupełnie tak wygląda... - Midoriya starał się go uspokoić. Chłopiec spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- To tylko przedstawienie - chłopak zastanawiał się, jak to wszystko wyjaśnić, nie gasząc entuzjazmu małego. Było to co najmniej trudne. - Smoki to zbyt potężne stworzenia, byśmy my, zwykli ludzie, mieli szansę je spotkać w zwykłym teatrze...
Chłopiec na początku wyglądał na zaskoczonego, ale zaraz zamachał gniewnie rączkami i krzyknął:
- Nie chcą? Nie chcą?! Już ja im pokażę! Zostanę najpotężniejszą Czarną Gwiazdą i pokażę im, gdzie raki zimują! - Uderzył kilka razy powietrze, zanim jego rodzicielka, z przepraszającym uśmiechem na ustach, nie uciszyła go i nie posadziła go na miejscu obok siebie. Zresztą już rozległ się cichy dźwięk gongu oznaczający, że spektakl właśnie się zaczyna.
Midoriya usadowił się wygodniej, wpatrując się zachłannie w podnoszącą się kurtynę. Od samego początku miał wrażenie, że przedstawienie to będzie totalną klapą.
I chyba się nie mylił.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro