Rozdział 4
Todoroki wszedł do swojego pokoju, wypuścił torbę z rąk, potknął się o nią i upadł na łóżko. Wtulił się w pościel, chłonąc miękki zapach poduszki. Wreszcie chwila spokoju, zarówno od Minety, jak i od Iidy. Chociaż tego drugiego nie rozumiał. Przecież to, że spóźnił się te dziesięć minut, nie znaczyło od razu, że musiał słuchać kazań cały dzień. Poza tym, Bakugou cały dzień traktował go jak powietrze, ale jego ogon wyraźnie wskazywał na jego uczucia wobec niego. W dodatku okazało się, że na drodze prowadzącej prosto do jego domu był jakiś wypadek i musiał nadkładać kilka kilometrów. Był wyczerpany.
Dobrze, że przynajmniej jego ojciec był na wyjeździe.
Spojrzał zmęczonym wzrokiem na kimono, które włożył wczoraj. Dwa tygodnie temu zresztą też. Przyjrzał się misternemu haftowi, na pierwszy rzut oka niewidocznym, kolorom głębokim jak otchłań oceanu i srebrnej klamrze na pasie. Naprawdę było tyle rabanu o tę jedną szmatę?
Przymknął oczy. Chciał sobie przypomnieć, jak to się zaczęło... Dwa tygodnie temu... Nie było to zbyt trudne. Cementoss-sensei twierdził, że im większe coś wywrze na nas wrażenie, tym łatwiej nam to zapamiętać. Cóż, to musiała być prawda. Pamiętał wszystko ze szczegółami, w tym emocje, jakie nim wtedy targały. A już zwłaszcza tę jedną część historii, która miała pozostać tylko i wyłącznie między nim i pewnym lisem o czerwonych oczach.
* * *
Kiedy zapaliła się pierwsza świeca, Todoroki spojrzał czujnie na Bakugou. Więc nie był już wkurzony? No dobrze, tylko dlaczego chwilę przed tym tak się na niego spojrzał? W jego oczach było coś dziwnego, coś jakby strach, ale jednocześnie dzika fascynacja. Jak u zwierzęcia...
Biało-czerwony ogon zakołysał się w skupieniu. Musiał więc kłócić się do momentu, aż po stronie przeciwnika nie zapalą się wszystkie świece.
- Ach, tak... - Bakugou zaczerpnął powietrza. - Wiesz, że te świece zapalają się wtedy, kiedy twój stan emocjonalny się zmienia. - Bardziej stwierdził, niż zapytał.
Todoroki z półsekundowym wahaniem skinął głową.
- No właśnie. To przez ciebie.
- Przeci-
- Przez ciebie, patriotyczny palancie.
- No dobrze, al-
- To przez ciebie tu siedzimy jak dwójka idiotów zamiast załatwić tę sprawę szybko i po męsku.
- Przypominam, że to t-
- Nie przerywaj, jak do ciebie mówię - Todoroki mimowolnie uniósł brwi. - I to też przez ciebie.
- Co przeze mnie?
- To, że nie możemy załatwić tego sami, tylko słucha nas jakiś stary pierdziel.
Cementoss-sensei poruszył się lekko na swojej poduszce, ale poza tym pozostał spokojny.
- Wiesz, nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale jesteśmy w tej sytuacji przez ciebie.
- Taa, super. Bo to moja wina, że twój stary nie wykończył tej szmaty, z którą się ożenił, zanim zrobił takiego durnia jak ty.
Todoroki zacisnął pięści i zamachał gniewnie ogonem. Nie było dla niego problemem ignorowanie krytyki własnej osoby, ale nie mógł znieść, gdy ktoś tak obrażał jego matkę.
- Bakugou - spojrzał na rywala z ogniem w oczach. - Ostrzegam cię.
- Niby przed czym, kiciu? - Chłopak uśmiechnął się z politowaniem. - Przecież ktoś, kogo urodziła taka stara biiip, może mi najwyżej do łóżka naszczać... Zresztą, co z tą reakcją?... - Robił długie pauzy między zdaniami, co w połączeniu z kpiącym tonem brzmiało po prostu superimpertynencko. - Więc, Todoroki Shouto... naprawdę... jesteś winny?...
- Nie jestem - odparł ze stoickim spokojem. Czuł, że zaszła jakaś zmiana w jego wyrazie twarzy. To wrażenie, że jest się starszym, bardziej wykształconym, wyrachowanym...
Płomień drugiej świecy po stronie Bakugou wystrzelił w górę, tak szybko, że ten aż się wzdrygnął. Widać było, że nie jest z tego powodu zbytnio zadowolony.
- Bariera Oskarżenia - oznajmił Cementoss-sensei - złamana.
- "Nie"? - Bakugou jakby tego nie zauważył. - Doprawdy, koteczku? - Zadrwił, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Todoroki poczuł, że ma ochotę walnąć go w twarz. Powstrzymał się jednak.
- Jakoś tak ci nie wierzę... Bo, wiesz, wyglądałeś po prostu tak strasznie, strasznie niewinnie, że aż się prawie porzygałem.
- A ja myślałem, że to przez to, że przegrywasz.
- Wkurzasz mnie.
- No nie gadaj.
- I to cholernie.
- Nawzajem.
- W takim razie, może załatwimy to jak mężczyźni?
- Wybacz, ale nie będę walczył z kimś twojego pokroju.
- Co, boisz się, że ktoś mojego pokroju skopie ci dupsko?
- Nie boję się o to.
- To o co, o twój cudowny-wiecznie-niemyty ogonek?
- Wypraszam sobie, myję się dwa razy dziennie.
- Tak, obślinionym jęzorem.
- Wydaje mi się, że lisy myją się niewiele lepiej.
- Wydaje.
- W takim razie, moim zdaniem to prawda.
- W dupie mam twoje zdanie.
- Nawzajem.
- Co, brakło argumentów?
- Nie, po prostu nie mam siły dyskutować z rozpuszczonym bachorem w ciele prawie dorosłego człowieka.
- Też byłbyś taki mądry, gdybym ci wyrwał wąsy?
- Wibrysy... Co? Ja nie mam wąsów.
- Co, nie możesz mieć zarostu?
- Skończ. To do niczego nie prowadzi.
- Niczego, niczego... jak niczego? Zawsze można znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
- W takim razie... Odwołaj to, co mówiłeś o mojej matce.
- To było wieki temu.
- Nie obchodzi mnie to.
- To może niech zacznie cię obchodzić to, że jesteśmy w tej sytuacji przez ciebie?
- Bakugou - powiedział Todoroki nagle cichym, przyprawiającym o dreszcze głosem - przypominam, że było dokładnie na odwrót.
- Tsk - chłopak spojrzał na rozmówcę kątem oka. Znowu to spojrzenie, z tym płomieniem w oczach... Musiał używać jakiejś niezłej sztuczki, żeby tak mu się świeciły. Chociaż, chwila...
Poruszył lekko ogonem, by zakryć płomienie świec.
Światło nie zgasło.
- Bariera Pewności złamana.
Bakugou wciągnął powietrze do płuc tak szybko, że prawie się zakrztusił. Odczekał chwilę, nim oddech mu się uspokoił. Pochylił się lekko do przodu, żeby zakryć twarz włosami. Nie chciał pokazywać tego, co czuł w tym momencie.
Jak to możliwe? Dlaczego za każdym razem, gdy patrzył w te oczy, ogarniało go to poczucie bezbronności, jakby nie mógł go powstrzymać, gdyby doszło to kłótni? I dlaczego te cholerne świece zapalały się tylko po jego stronie?
Przejechał dłonią po twarzy, dyskretnie wycierając ją z potu. Jeżeli pierwsza Bariera była tą Gniewu, musiało to oznaczać, że Todoroki wciąż był zdenerwowany. Ale, w takim razie, dlaczego...?
- Hej, Bakugou - powiedział Todoroki. Wymieniony wstrzymał oddech. Nawet bez patrzenia wiedział, że te przeklęte oczy wpatrują się w niego, jakby chciały zobaczyć dno jego duszy. Starając się nie okazywać tego w najmniejszym stopniu, spojrzał rywalowi w oczy... i natychmiast tego pożałował.
- Co się stało? - Zapytał Todoroki. Jego głos był cichy, ale twardy i zimny jak ostrze miecza. - Jeszcze chwilę temu byłeś taki skory do kłótni, a teraz co? Przestraszyłeś się takiego kiciusia jak ja?
- Jestem spokojny - wycedził Bakugou, mimowolnie zastanawiając się w duchu, kiedy ten mieszaniec stał się taki sarkastyczny.
- Twój ogon mówi co innego - odparł tamten zimno. - Nie wspominając już o uszach.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że koniec ogona drga zbyt zauważalnie, a uszy od dawna były zbyt blisko głowy. Chciał to jakoś naprawić, ale nie miał szans. Z odruchami się nie dyskutuje. Odruchy się ma.
Spojrzał na Todorokiego z nieskrywanym niepokojem. Jeszcze nigdy nie czuł takiej presji. Zawsze był pewny siebie, odważny, wręcz brawurowy. Ale teraz na nic się to nie zdało - pod wpływem tych oczu wszystko to ulotniło się i prysło niczym bańka mydlana.
Zanim się spostrzegł, jego ogon zaczął bardziej drgać. Trzepnął nim ze złością. Nie pomogło. Co więcej, poczuł krople potu na plecach. Było to na tyle irytujące, że na chwilę aż zapomniał, na czym ma się skupić.
Wystarczyło jednak znów napotkać spojrzenie tych oczu, by strach, tak dobrze dotąd skrywany, teraz powrócił. I to bez żadnego kamuflażu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro