01.strumhold
Kiedy miałam osiem lat, smok zrzucił wychodek z Urwiska Niedoli.
Wiem, nie brzmi to na tyle fascynująco albo traumatycznie by o tym wspominać czy pamiętać. Nic dziwnego, że kilka kaszojadów z osady patrzyło na mnie jak na wariata, kiedy po kilku godzinach biegania za kwiatami niemal sturlałam się ze Szczurzego Wierchu z bukietem w ręce i pokuśtykałam na urwisko, gdzie siedzę co najmniej od trzech godzin na przymusowym żałobnym czuwaniu, przy krzywym kopczyku kamieni, który własnoręcznie ułożyłam swoimi kościstych paluchami — to tłumaczyło, dlaczego był krzywy jak zęby Sączysmarka, ale patrząc na to, że od zimna ledwo potrafiłam zginać palce, byłam z tego paskudztwa piekielnie dumna.
Przez pierwszą godzinę czuwania przeklinałam w myślach Haviego i te jego „sprawiedliwe losowanie". Jeśli naprawdę myślał, że przy podziale stanowisk czuwania akurat w tym roku nie skoczymy sobie z Jęczyświnem do gardeł — bądźmy szczerzy, nikt nie marzy o kilkugodzinnym odmrażaniu sobie tyłka na zakichanym urwisku — to mama powinna poważnie się zastanowić, czy przypadkiem przełożenie pasowania najstarszego syna na nowego wodza Strumhold o jedną czy nawet dwie jesienie nie byłoby bezpieczniejsze, zwłaszcza dla prostych osadników oraz nas, motłochu, z którym dzielił dach, a który braciak będzie mógł rozstawiać po kątach jak zechce gdy tylko wcisną mu hełm taty na tę śliczną, kudłatą łepetynę. W każdym bądź razie kiedy w naszej bójce w ruch poszły widelce i łyżki, Pan Śliczny Loczek zaproponował nam uczciwe losowanie: to, które wylosuje z worka miedzianą kulkę leci odmrażać sobie zad na Urwisku Niedoli, drugie zaś będzie koczować w cieplutkich korytarzykach Jaskiń Jęków, gdzie banda Straszliwców Straszliwych wykończyła stryjka Jęczygębę. Trzeba być jednak skończonym durniem by wierzyć, że Jęczyświn i uczciwość mogą iść ze sobą w parze. Już to, że akurat miał pod ręką gotowy worek z kulkami powinno być podejrzane. I co? Oczywiście, że wyciągnęłam miedzianą — ciężko byłoby wylosować inną, skoro wszystkie zrobiono z tego samego, czym Świn nie omieszkał się pochwalić, kiedy tylko Havi zamknął za sobą drzwi. Najchętniej powyrywałabym mu te długie, czarne kudły, związała nimi ręce i zepchnęła z tego urwiska. Dam sobie rękę uciąć, że nikt za nim nie zatęskni. A mama to już w szczególności — i tak zostanie jej sześć gęb do wykarmienia.
Słońce znika już na dobre za linią horyzontu, gdy zapuszczam ostatniego na dziś żurawia poza zarośniętą gęstym mchem krawędź urwiska. Wiązanka fioletowych bodziszków ciśnięta przeze mnie w dół przez chwilę wiruje w powietrzu, potem uderza w taflę lodowatej wody i znika pod warstwą piany, gdy ta napiera na skały. Znowu wyobrażam sobie drewniany wychodek roztrzaskujący się o ostre kamienie, co jakiś czas wychodzące spod wody. Zastanawiam się, jak beznadziejnie musiały wyglądać ostatnie chwile stryjka Eivora, który ukrył się owym wychodku, mając ślepą nadzieję, że smok nie wpadnie na to by go tam szukać i zwyczajnie da mu spokój. Stryjek zawsze wydawał mi się ogarniętą osobą, ale jeśli myślał, że drewniana toaleta naprawdę uchroni go przed Tajfunem ze Strumhold, to gdzieś w głębi musiał być arcyidiotą. Tajfun był drugim — zaraz po Bestii Strumhold — najbardziej smoczym smokiem ze wszystkich smoków latających po tym przeklętym archipelagu — stryjek, dziadunio, przyrodni brat i ojczulek mogli za tym poświadczyć...no, gdyby tylko Tajfun nie rozniósł ich w drobny mak. Na szczęście dni rzezi wielkiej jaszczurki dawno przeminęły, a przynajmniej tak się wszystkim zdawało — nikt nie widział go odkąd cztery lata temu razem z moim przyrodnim zleciał ze Szczurzego Wierchu, prościutko do zatoki. Nie żeby ktokolwiek tu przez to narzekał — odkąd ten plujący błyskawicami gad zdechł klany z innych wysp znowu zaczęły z nami handlować. Szkoda tylko, że zanim to nastąpiło zdążył dobić mi aż czterech krewniaków.
Zaciskam sztywne palce na starym sztylecie i zawzięcie dźgam nim mech. Wsuwam prawą dłoń pod oderwany płat; ziemia jest wilgotna, ale cieplejsza. Trzymam łapę pod prowizoryczną kołderką, wbijam wzrok w jakiś punkt przed sobą. Ostatnie przebłyski słońca migają pomiędzy kłębami ciężkich chmur, wiszących ponad słoną wodą. Linia sosen porastających należącą do naszego klanu Wyspę Wisielców kołysze się pod naporem zimnego powiewu z południa.
Dobra, wystarczy tego dobrego, myślę i podpieram się na sztylecie by wstać.
— Widzimy się za rok, stryjku — mówię i sięgam po kaptur żeby wciągnąć go na głowę, futro białego lisa doszyte do kapoki okrywa moje barki i metalowe naramienniki. Wycieram dłoń w fioletowawą spódnicę obszytą futrem, wciskam sztylet z powrotem za żeliwny pasek. Ciągam nosem, wciskam ręce do kieszeni i powolutku drepczę z powrotem do osady.
Ścieżka do niej prowadząca jest równie wyboista co chaotyczna — pełno tu ostrych zakrętów i niepotrzebnych dłużyzn. Właściwie to nawet nie nazwałabym tego ścieżką, raczej długim i nieudolnie ubitym płatem gołej ziemi. Prawdę mówiąc żadna ścieżka na Strumhold nie jest przystosowana do wędrówek, o powozach już nawet nie mówiąc. W kilku miejscach przecinają je kamienie i korzenie, zbyt wielkie do przeniesienia. Znalazło się też parę przewalonych drzew — ścieżka gwałtownie przy nich skręcała i omijała całą ich długość.
Mijam świerk przewalony w trakcie jednej z silniejszych burz, jakie widziała ta wyspa. Leżał tu od trzech, może nawet czterech lat, straciłam już rachubę. Zanim ojczulek popłynął za Tajfunem na Wyspę Wisielców i z jego pomocą wyzionął tam ducha, zlecił kilku karkom pozbycie się tego drzewiszcza. Oczywiście nie wzięli się za to od razu — zebrali broń i popłynęli razem z tatą ubić smoka. Żadne z nich już nie wróciło. Przez kolejne miesiące nikt jakoś nie wpadł na pomysł usunięcia drzewa, to zaczęło gnić. Kiedy wreszcie zaczęli przy nim majstrować, odetchnęłam z ulgą — miałam już po dziurki w nosie szarpania się z taczką, raz po raz utykającą w korycie meandrów rzeki przecinającej osadę aż po port. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że zamiast wywalić drzewo w pizdu wyminą je nowo ubitą ścieżką, uznałabym, że nałykał się słonej wody lub za długo siedział w towarzystwie Swędzipacha i Jęczyświna. Ale nie, właśnie to zrobili. Mawia się, że wikingowie nie grzeszyli inteligencją, ale żeby aż tak...
Zatrzymuję się przy świeżo wykończonej zagrodzie starego Daga, na której widok z moich ust wyrywa się głośny rechot.
Prostokątne kraty wybudowane ponad drewnianą zagrodą uzupełniono metalowymi blachami na zawiasach, otwieranymi niczym okiennice w krzywo postawionych chatach na zachodniej ćwiartce wyspy. W środku, jak zwykle, kręcą się owce, kompletnie niewzruszone efektami wielodniowego walenia młotkiem w kolejny eksperyment wioskowego pasterza, który z desperacją szukał sposobów na ukrycie ich przed smokami.
Przez ostatni rok zaganialiśmy je na noc do jaskiń, połączonych ze sobą siecią wąskich korytarzy. Smoki co prawda nadal atakowały naszą osadę i strzelały kulami ognia w co popadnie, ale przynajmniej te, którym udawało się odlecieć znikały bez zdobyczy. Z czasem i tak zwietrzyły zapach i wróciły do masowego porywania naszych owiec. Próbowaliśmy chować je po domach, zaganiać do piwnic czy lasu, przebierać za krowy, mało tego — w pewnym momencie tłusty Halfdan wpadł na chory pomysł nacierania ich papką ziół, błota i ich własnych odchodów. Wiem, brzmi obrzydliwie, ale byliśmy zdesperowani. Tak czy siak, nic nie działało — gady chwytały je w swe szpony i podrywały z ziemi a my mogliśmy tylko stać i nasłuchiwać coraz cichszego meczenia naszych owczych braci. Mimo to nadal mam cichą nadzieję, że los jak raz się do mnie uśmiechnął i chociaż jeden ze smoków zatruł się cuchnącą marynatą, której nie mogłam z siebie zmyć przez cały tydzień.
Przygryzam wnętrze policzka, kiedy jedna z owiec opiera łeb o drewniany płot. Drapię ją za uchem, ponad czarną plamą przypominającą kształtem grzyba.
— Jeśli dzisiaj zaatakują, odgryź któremuś skrzydło, Grzybie. — W odpowiedzi Grzyb meczy cicho. Sięgam palcami po krawędzie wełnianych karwaszy i szarpie je mocno by zakrywały również knykcie. Rzucam okiem na osadę, szykującą się powoli do snu.
Ach, Strumhold — wielka, krzywa kupa ostrych kamieni w samym centrum strefy ,,zwiewaj jak najdalej, bo zamarzniesz na śmierć"...nie licząc samej wyspy, gdzie choć pizga przez dziesięć miesięcy w roku — a mimo to nikomu nie przyszło do głowy by uszczelnić okna — to jest na tyle ciepło by dało się cokolwiek wyhodować. Gamonie, które dwanaście pokoleń temu dobiły do brzegu i postanowiły zbudować tu swój mały raj na ziemi, trudniły się głównie rybołówstwem. Mało kto wierzy teraz w tę historię i nic dziwnego — gdy co drugi osadnik okazuje się być tłustym chłopem z co najmniej jednym toporem pod pachą i brodą tak długą, że prawie ciągnie nią po ziemi, trudno dostrzec w nas prostych rybaków. Sama też nie wyglądam na rybaka: bardziej kościsty jest ode mnie tylko Czkawka, a on nawet tu nie mieszka. Nie wyobrażam sobie siebie z rękami rozsadzanymi przez mięśnie czy brzuchem falującym od tłuszczu, ale gdybym trochę przytyła to nic by się nie stało. Anusz byłoby mi nawet cieplej?
Wyginam głowę do tyłu i wbijam wzrok w niebo; nawet nie zauważyłam, jak mocno zdażyło już pociemnieć, zupełnie jakby bogowie rozwiesili ogromną, ciemnoniebieską tkaninę ze srebrnymi punkcikami blado błyszczącymi ponad naszymi głowami.
Moment...
Blednę, gdy dochodzi do mnie, jak późno się zrobiło.
Havi mnie zamorduje.
Pędzę po ugniecionej ziemi, przy studni ostro skręcam w stronę wyższych partii osady. U stóp schodów strzeżonych przez kamienne rzeźby kruków potykam się o własne buty i wywijam niezgrabnego fikołka. Kolanami szuram po błocie, ale to mało ważne. Podnoszę się najszybciej, jak tylko potrafię i rozpoczynam walkę ze śliskimi, zadziwiająco równymi stopniami prowadzącymi do sali biesiadnej.
Rozczłonkuje mnie jak nic. Albo utopi, czy zwiąże i zrzuci z tego przeklętego urwiska...nie, najpierw utopi, potem rozczłonkuje, zwiąże i na koniec zrzuci z urwiska.
Z każdym kolejnym pokonanym stopniem wizja niechybnego zgonu coraz szybciej miga mi przed oczami. Przed kolejnym fikołkiem chronią mnie wielkie, stare drzwi, ku mojemu nieszczęściu uchylone.
Cholera, są w środku.
Najciszej jak tylko potrafię wślizguje się do środka.
W Hali Burz panuje półmrok.
Ogień płonie jedynie w dwóch długich korytach wybudowanych po obu stronach hali na całą jej długość, złączonych w jedno na samym końcu, pod ogromną płaskorzeźbą przedstawiającą Drzewo Życia. Sklepienie pomieszczenia ukryte jest w ciemności tak głębokiej i nieprzeniknionej, że wolę nawet nie zwracać na nią uwagi. Może i żyje wśród wikingów, ale nie znaczy to, że bezkresne ciemności nie budzą we mnie choćby odrobiny lęku.
Każdy krok, jaki stawiam, niesie się echem po masywnym pomieszczeniu równie głośno, co krople kapiące z sufitu do syczących palenisk. Łańcuchy trzymające ciężkie proporce skrzypią cichutko, gdy porusza nimi świszczący w sufitowych otworach wiatr. W obliczu wielkich drewnianych kolumn, postawionych po obu stronach hali machinalnie kulę ramiona.
Honorowe miejsce w pomieszczeniu zajmuje wielki, kamienny posąg, zwykle oświetlony ogniem buchającym w stojących po obu jego stronach kloszach. Tym razem oświetlają go wyłącznie liczne świece ustawione na gładkim podeście.
Zrozumiawszy, iż na pewno nie jestem w hali sama, odgarniam kilka napuszonych przez wilgoć brunatnych kosmyków za ucho. Śmiech przypominający chrumkanie świniaka wybija się spomiędzy cichych szeptów grupy dzieciaków, zebranych tuż przed posągiem, zbyt zajętych zapalaniem świeczek by zwrócić na mnie uwagę.
Bandy na wpół zdziczałych koczkodanów pilnuje znacznie wyższy od nich chłop, którego rozpoznaje nawet w tak beznadziejnym świetle: nieproporcjonalne bary, futro białego wilka przysłaniające prawie całą rękę oraz bujna czarna czupryna grzebią moje ciche nadzieje na spokojny wieczór.
Że też nie mogłam wywinąć orła i zlecieć z urwiska.
Stoję w miejscu, wciąż licząc, że ani Havi, ani dzieciaki nie wpadną na ten zgubny pomysł by przypadkiem spojrzeć za siebie.
— Sigurd, na Odyna! Ile razy mam powtarzać, nie wycieraj w nią glutów! — Donośny głos Haviego dudni niczym grom, echo niesie go w najdalsze zakątki Hali. Dzieciaki nagle przestają się szarpać, gryźć i nacierać glutami, jakby ktoś rzucił na nie zaklęcie. Zadziwiające — w domu próbował tego wielokrotnie a mimo to nadal skaczę sobie z bliźniakami do gardeł. — To już ostatni punkt na dziś. Wiecie, kogo przedstawia posąg?
— Twojego tatę! — wrzeszczy Njal.
Decyduje się skorzystać z okazji i powoli skradam się do długiej linii kolumn po lewej stronie sali. Przy odrobinie szczęścia zwieję bocznym korytarzem do kuchni. Wprawdzie jest to ślepy zaułek, ale lepsze chowanie się pomiędzy dyndającymi pod sufitem wędzonymi rybami niż stanie jak ten kołek w półmroku.
Snucie planów awaryjnych i tym razem okazuje się dla mnie zgubne, gdy wykonuję nieplanowany poślizg na naniesionym do środka błocie. W porę obejmuję najbliższą kolumnę, wzdycham cicho. Na dźwięk gniewnego chrząknięcia powoli zerkam w kierunku brata, który — jakże by inaczej — próbuje zabić mnie wzrokiem. Uśmiecham się nerwowo, prostuję, chowam ręce za plecy.
— Ja tylko... — zaczynam, gdy Havi obraca się w moją stronę i krzyżuje ręce na klatce piersiowej. W tym świetle wydaje mi się, że wytatuowany na prawej ręce Haviego Jormungand faluje. — Szukam osełki.
— Kára.
— Nie przeszkadzajcie sobie, już znikam.
— Ani mi się waż. — Ton Haviego praktycznie przyspawa moje stopy do podłogi. — Tobą zajmę się później. — Kiwam głową a Havi znów skupia się na dzieciakach.
Rzadko kiedy wyprowadzam go z równowagi: w tym akurat absolutnymi mistrzami są bliźniaki i nasi kuzyni. Właściwie to o co on się tak wścieka, nie stało się znowu nic strasznego. Tak, mama kazała mi pomóc mu w ogarnięciu dzieciaków, którym — zgodnie z tradycją — miał urządzić krótką lekcję historii naszego plemienia, ale widać jak na dłoni, że beze mnie radził sobie wręcz śpiewająco!
— Sigurd, wyciągnij ten palec z nosa albo przysięgam na Thora, że zamknę cię w wychodku i zrzucę z Urwiska Niedoli — grozi synowi Borgstonów Havi. Dzieciak po krótkiej zawieszce wyciera palce w spodnie i chowa ręce za plecy, przestraszony.
I co? Mówiłam, wręcz śpiewające podejście. Havi odchrząka, staje tuż przed podestem i zaczyna opowieść:
— Torsten Strummond był największym z wikingów, jakich widziała wasza wyspa. Wielu jego poprzedników dokonało wielkich czynów, choćby przez podbicie Wyspy Wisielców czy nawiązanie sojuszu z naszymi drogimi braćmi boju, Wandalami z Berk. Jednak ich osiągnięcia bledną w obliczu pokonania jednej z największych plag, z jakimi nasze plemię kiedykolwiek się mierzyło.
— Bestia Burz — szepcze Gudrun, którą cały ten czas Njal szarpie za włosy, próbując naprawić wcześniej zepsuty warkocz. Opieram lewe ramię o kolumnę i przyglądam się posągowi.
Kamienna wersja taty kompletnie nie przypomina mi wielgachnego i napakowanego brodacza, który wystrugał mi mój pierwszy ćwiczebny sztylecik, przekonany, że nawet czteroletnia zasmarkana dziewczynka powinna mieć przy sobie broń.
Gdy minęła moja szósta wiosna, a co za tym idzie zrozumiałam, że drewniana broń może faktycznie być użyteczna, zaczęłam lać się z Jęczyświnem na absolutną potęgę. Dniami i nocami, nad rzeką czy w lesie — siniaki, jakie przynosiliśmy do domu po naszych "treningach" doprowadzały matkę do szaleństwa. Wreszcie jej poirytowanie osiągnęło apogeum i postanowiła zabrać nam nasze zabawki. Wtedy ojciec wstał od stołu, stanął przed nią i powiedział, śmiertelnie poważnym tonem: ,,Jeśli któreś z nich wpadnie na trolla bez broni i zostanie pożarte, umywam ręce". Sztylety wróciły do nas równie szybko, jak zostały zabrane.
Uwieczniono go jako liczącego osiemnaście jesieni chłopaka o smukłej posturze. Lewą rękę zaciska na replice swojego ukochanego topora, drugą zaś ma wysuniętą do przodu z dłonią otwartą. W dłoni tej spoczywa spore, złote jajo, kamienne palce lekko zaciskają się na jego spodzie. Na głowie posągu spoczywa hełm z ciemnego żelaza, udekorowany dwoma wielkimi kłami mającymi imitować kozie rogi.
— Lata temu, gdy wybiła osiemnasta jesień życia Torstena, nadszedł czas na jego Próbę Topora. Zgodnie z tradycją miał wsiąść do łodzi i opuścić wyspę by zapolować i zabić swojego pierwszego smoka. Jednak Torsten miał inne plany. Wsiadł do swej łodzi i opłynął Strumhold. Zszedł na brzeg dzikich ostępów naszej wyspy i wyruszył śladem Bestii Burz. Po pięciu dniach poszukiwań Torsten znalazł wreszcie leże gada. Był większy niż katapulta, jego niebieskie łuski błysnęły złowieszczo, gdy z pyska strzeliły błyskawice. Torsten wiedział, że staje oko w oko z bestią godną płomiennych pomiotów z Muspelheimu a mimo to nie wahał się. Mając za broń jedynie topór i naostrzony kij rzucił się na cel. Ryk Bestii Burz słychać było aż w osadzie, widziano wielkie kule błyskawic, którymi smok próbował usmażyć Torstena. Młody wiking nie miał zamiaru się poddać, nawet gdy smok przygwoździł go do ziemi. Ostatkiem sił wbił swą dzidę w oko gada.
Dzieciaki zaczynają klaskać i wiwatować, gdy Havi wyciąga zza pasa swój topór i macha nim tak, jakby właśnie walczył ze smokiem.
— Smok zatoczył się do tyłu, przerażający ryk sprawił, że uszy Torstena zakrwawiły. Młody wiking sięgnął po swój ukochany topór, wdrapał się na plecy smoka i CIACH! — Mój obecnie najstarszy brat przecina jedną ze świec i zatrzymuje ostrze toporu tuż przed kamienną stopą naszego taty.
Dzieci zastygają w bezruchu, kiedy powoli prostuje się i ociera twarz. Odwraca się w ich stronę, spuszcza z tonu.
— Bestia pada martwa na ziemię, jej łeb toczy się aż pod stopy Torstena. Aby mieć pewność, że żaden straszliwy potwór nie zmąci już spokoju na naszej wyspie, podniósł jego jedyne jajo i cisnął do morza. Powrócił z dziczy, ledwie żywy, ze smoczą skórą zarzuconą na plecy. Omdlał, wycieńczony. Jego ojciec wiedział jednak, że syn nie tylko przeszedł Próbę Topora, ale i oswobodził osadę od okrutnej plagi. Wiedział też, że ten młody chłopak będzie wielkim wikingiem i mądrym wodzem, prowadzącym nasz lud ku chwalebnym bitwom godnym największych wojów z Walhalli!
Havi zerka na mnie po raz pierwszy od początku opowieści. Czuje ciepło i wilgoć zbierającą się w moich oczach. Chrząkam cicho i migiem ścieram łzy zanim zdążą wypłynąć, na ten widok mój brat uśmiecha się do mnie. Dobrze, że to akurat on miał dzisiaj oprowadzać dzieciaki. Gdyby Jęczyświn zobaczył, że historyjka o młodzieńczych wyczynach taty wystarczy by zamienić mnie w beksę...bogowie, moje życie stałoby się prawdziwym koszmarem.
— Lecz podstępny Loki pozazdrościł nam spokoju i radości, jakie nastały. Zasłał na nas kolejnego gada, którego gniew i żądza krwi nie mają sobie równych. Tajfun Zguba Strummondów ukrócił życie Torstena i wielu jego krewnych.
Naszych krewnych.
— Ale historię Tajfuna i jego pogromcy opowie wam ktoś inny.
Dzieciaki jęczą z rozczarowania, gdy Havi wyprowadza je z sali i odsyła do domów, ja zaś po cichu podchodzę do posągu ojca. Kucam by wziąć do rąk dwie świece i stykam ich knoty. Odstawiam jedną z nich, drugą ściskam w obu dłoniach.
Zerkam w oczy posągu: w chwilach samotności przychodziłam tu i mówiłam do niego. Brzmi idiotycznie, ale przynosiło mi to ulgę. Czułam tu przyjemne ciepło, zupełnie jakby duch taty zstępował z Walhalli by mnie wysłuchać...a raczej taką miałam nadzieję.
— Rozkleiłaś się. — Słyszę za swymi plecami głos brata. Odstawiam świeczkę na podest i prycham.
— Wcale nie.
— Wcale tak.
— Przewidziało ci się.
— Jasne.
— Wiesz co? Tak, prawie się popłakałam. Żal mi było tych dzieciaków, trafiły na kiepskiego bajarza.
— Że co? — oburza się Havi, teraz już stojąc obok mnie. Unoszę dumnie podbródek i dalej zgrywam chojraka.
— Początek był niezły, wciągnąłeś mnie. Tylko ta końcówka...miałam wrażenie, że zaraz ci tu pozasypiają.
— Aż skakały z podekscytowania!
— Śmiały się z ciebie! Ciesz się, że nie miały jagód pod ręką. — Rzucam mu poważne spojrzenie, ale jego coraz szerszy uśmiech nie pozwala mi zachować kamiennej twarzy. Oboje zaczynamy rechotać, brat klepie mnie po plecach. — Przyznaj się, ćwiczyłeś.
— Aż tak widać? — kiwam głową na tak. — Kombinowałem jakby je tu zaciekawić. Myślałem czy nie poprosić Brunhildy o zorganizowanie jakiegoś przedstawienia, ale...
— Ale krzyki i podskoki w zupełności ci wystarczyły — wcinam mu się w zdanie. — No i machanie toporem — dodaję szybko. Spoglądamy na posąg taty. Złote jajo mieni się blado w świetle świec. — Wszystko jest już gotowe?
Brat kiwa głową.
— Wyruszamy w drogę skoro świt, przy dobrych wiatrach powinniśmy zawitać do Wandali za dwa dni.
— Wiesz, tak sobie pomyślałam...
— Oho, zaczyna się — rzuca Havi, za co piorunuję go wzrokiem.
— Skoro wyruszacie na kolejną ekspedycję z Wandalami, a to moja piętnasta jesień, pomyślałam, że może, no wiesz.
— Może co?
— Może przesuniemy moją Próbę Topora i popłynę z wami?
— O nie — Havi mija posąg ojca i szybkim krokiem maszeruje w kierunku drugiego końca sali. Nie mam zamiaru odstąpić więc idę za nim.
— Havi, ale posłuchaj! Będziesz tam ty, mama, Tora, większość Chachochrupów i Wandali! W leżu na pewno aż roi się od smoków! Nikogo nie zaboli, jeśli ja też ubiję jednego!
— Wykluczone.
— Będziecie mnie mieć cały czas na oku! Obiecuję, że będę grzeczna! Havi! — Chwytam go gwałtownie za prawą rękę, brat staje w miejscu ale nie zaszczyca mnie wzrokiem. Zerka przed siebie, na płaskorzeźbę Drzewa Życia. Uparcie stoję przy swoim więc chwytam go za szczękę i zmuszam by na mnie spojrzał. — Co roku zabieracie mnie ze sobą do Wandali, ale nigdy nie na wyprawę. Mam dość tkwienia na ich wyspie.
— Tylko mi tu nie wyjeżdżaj z tym, jak bardzo nudzą cię te wyjazdy.
— Ale tak jest.
— Przecież masz Sękacza...
— Kuzyni się nie liczą.
— Jest jeszcze Czkawka — prycham nagle.
— Sam mówiłeś, że to największa łamaga, jaką w życiu widziałeś i z nim pod ręką nikt mnie nie będzie poważnie traktować.
— Bo tak jest, ale to nie zmienia faktu, że towarzystwo masz.
— Przez niego reszta dzieciaków się ze mnie nabija.
— Zmienią zdanie, gdy oboje zabijecie swojego pierwszego smoka — kontynuuje. Czy on za punkt honoru obrał sobie uprzykrzanie mi życia? — A raczej gdy ty jakiegoś zabijesz, Czkawka skończy jako smocza kolacja...czemu my o tym w ogóle rozmawiamy, nie przeszłaś jeszcze Próby Żagla.
— Przejdę za rok.
— Nie to nakazuje tradycja — strofuje mnie ostro i chwyta za ręce. — Doskonale o tym wiesz. ,,Próba Żagla by poskromił fale. Próba Młotka by swój oręż wykuł. Próba Topora by...
— „...by zgładził smoka i dowiódł, że godzien zwać się wikingiem". Tak, wiem — wzdycham ciężko. Brat przyciska swoje wielkie dłonie do moich policzków i zmusza mnie bym na niego spojrzała. Uśmiecha się do mnie zaskakująco czule.
— Czas na zabijanie smoków jeszcze nadejdzie. Ta kolejność jest taka nie bez powodu. Możesz myśleć, że dzięki księgom wiesz, jak walczyć ze smokami. Możesz być najlepszym topornikiem czy tarczownikiem w osadzie, ale gdy stajesz przed smokiem i patrzysz mu po raz pierwszy w oczy — przerywa na chwilę i odgarnia poplątane kosmyki włosów z mojej twarzy. Przyciska dłoń do prawego karwasza. — czujesz strach, którego nie da się łatwo opanować.
— Jakoś zawsze wracasz w jednym kawałku.
— Tak, bo mam doświadczenie. I masę szczęścia.
— Proszę, Havi. Dam sobie radę. — Kolana zaczynają mi mięknąć.
— Wiem, kiedy nadejdzie czas na pewno sobie poradzisz. Ale póki co masz przed sobą dwie inne próby do przejścia. — Przewracam oczami i wzdycham po raz kolejny. Czemu ja się w ogóle łudziłam, oczywiście, że mi nie pozwoli. Mama też już dzisiaj odmówiła. Nawet Tora się nie zgodziła, a przecież miała mnie tylko przemycić na łódź. — Po powrocie z wyprawy urządzimy ci Próbę Żagla. O ile pamięć mnie nie myli, na północno-zachodnim wybrzeżu Berk aż się roi od ostrych skał i porywistych prądów.
— Słowo?
— Słowo. A teraz leć do izby zanim matka zorientuje się, że Thrud została sama ze Swędzi...
— Chwila, że co?! — Nie panuje nad tonem swojego głosu. Havi rechocze, gdy moja twarz zaczyna się czerwienić. — Zwariowałeś? Równie dobrze mógłbyś porzucić ją w lesie na pastwę trolli! — dodaje i wprost rzucam się biegiem w kierunku krętych stopni wykutych w skale, prowadzących na piętro.
— Nie pędź tak bo skręcisz sobie kark! — woła za mną, ale tym razem go ignoruję. Wizja siedmiolatki pluskającej się w żeliwnym kotle stojącym na palenisku, wśród marchewki i halibutów oraz mojego głupiego brata z szeroko uśmiechniętą gębą nie chce dać mi spokoju.
Klnę pod nosem, gdy z każdym kolejnym zakrętem wpadam na ścianę, zimną mimo tylu porozwieszanych w korytarzach pochodni. W zasadzie to nie powinnam narzekać na warunki, w jakich mieszkam: korytarze i pokoje wydrążone we wnętrzu Szczurzego Wierchu nie były tak łatwopalne, jak drewniane chaty, jakich mieliśmy tu od groma.
Napieram na krzywo zawieszone drewniane drzwi i niemal wywijam kolejnego fikołka, kiedy otwierają się gwałtownie. Oczywiście, że nie zdążyłam wyhamować. Rzadko kiedy mi to wychodzi.
Rozglądam się po głównej izbie w naszym jaskiniowym kompleksie, dreszcz przeszywa mnie na widok żeliwnego kotła wiszącego nad ogromnym paleniskiem. Tuż przed nim, na podłodze, siedzi mój kochany półgłówek-braciszek, pochłonięty grzebaniem pod paznokciami u stóp. Thrud nie ma w domu — inaczej siłowałabym się już z toporem mamy, którym młoda lubi rzucać gdy tylko ktoś wchodzi do środka (dlatego zwykle cieszę się, kiedy po otwarciu drzwi wywijam fikołka).
,,No nie'', myślę.
Zaczynam szukać w głowie odpowiednich słów, wyobrażam sobie wściekłą matkę stojącą przy palenisku oraz siebie i brata, czekających na sąd ostateczny Zgryźliwej Helgi. Kombinuję, jak zgrabnie wywinąć się z tej sytuacji, lecz wtedy jej twarz wykrzywia się w okropny sposób: uniesiona brew utraconej cierpliwości, drgająca warga rozczarowania, westchnienie mówiące „dobrze, że mam jeszcze trójkę", wreszcie odejście w ciszy — znak totalnego odrzucenia, po którym razem z bratem nabawiamy się kompleksów i zostajemy wyrzutkami, tylko owce są w stanie znieść nasze nieudacznictwo. Ostatecznie — przytłoczeni pełnymi pogardy spojrzeniami motłochu i osadników — decydujemy się wsiąść do łódki i odpłynąć jak najdalej. W trakcie podróży Swędzik z desperacji próbuje mnie pożreć, przed niechybną śmiercią ratuje mnie wyłącznie wiosło, którym walę go po głowie. Na pierwszej lepszej wyspie mój brat wyskakuje z łodzi i znika w dziczy — nigdy więcej go nie zobaczę. Ja zaś decyduje się żeglować dalej, aż słuch o mnie zaginie...brzmi dość dramatycznie.
— Co ty, na Odyna, wyprawiasz? — Na dźwięk mojego głosu brat posyła mi mordercze spojrzenie i przestaje grzebać w paluchach. — Co tym razem jej zrobiłeś? Tylko mi nie mów, że znowu wrzuciłeś ją do gara.
— Cicho bądź! — syczy na mnie prawie szeptem i najciszej jak tylko potrafi podrywa się z podłogi. Nie mam najmniejszego zamiaru go słuchać więc podchodzę do niego i ściskam nos brata pomiędzy palcami. Ręce Swędzika wykręcają się w dziwny sposób, gdy próbuje mi się wyrwać.
— Nawet glisty nie zostawiłabym pod twoją opieką. No już, gadaj! — dodaję i wciskam palce do nosa brata, następnie ciągnę je w górę. Nos Swędzipachy czerwieni się jak leśna jagoda.
— Nie drzyj się tak bo wszystko popsujesz! I puść mój nos! — Jak za wezwaniem bogów, drzwi prowadzące do pokoju mamy otwierają się. Spoglądam w tamtym kierunku.
Thrud drapie się po zadrapaniu na prawym policzku i ze zdezorientowaniem patrzy to na mnie, to na naszego brata. W prawej ręce ściska drewniany trzon topora mamy, który — jak zawsze — ciągnie za sobą po ziemi. Wypuszcza go z ręki, głuchy trzask odbija się od ścian.
— Wcale mnie nie szukał, prawda? — pyta mnie siostra. Kiwam głową, na co młoda posyła mu mordercze spojrzenie. — Mieliśmy się bawić w chowanego!
— Przecież się bawimy! — odpowiada jej Swędzik. Mam wrażenie, że jego nos zaczyna pulsować.
— Kiedy wchodziłam do szafy było jeszcze jasno! — Złotorude kołtuny migają mi przed oczami, gdy Thrud rzuca się na Swędzika. Zabieram prędko rękę i w ciszy patrzę, jak mała powala chudzielca i zaczyna szarpać go za blond kudły, kopie, atakuje zębami. Krzyżuje ręce, zaczynam się śmiać. Jasne, powinnam pewnie ich rozdzielić, ale im dłużej na nich patrzę...nie, jakoś nie czuję takiej potrzeby.
— Co wy, na bogów, wyprawiacie? — Głos matki uderza całą naszą trójkę jak grom z jasnego nieba i kłótnia natychmiast ustaje.
Thrud staje tuż obok mnie, Swędzik również się podnosi, ale trochę mu to zajmuje. Jego nos jest tak czerwony, że ciężko mi powstrzymać śmiech na jego widok, mimo to zaciskam mocno usta i uśmiecham się głupkowato do matki, na której twarzy pojawia się pierwszy niepokojący objaw — uniesiona brew utraconej cierpliwości. Opiera ręce na masywnych biodrach, tupie ze zniecierpliwieniem stopą.
Matka jest ogromna — zazwyczaj nie zwracam na to uwagi, ale na tle krzywych drzwi jej sylwetka znacząco się wyróżnia. Jeden ze stryjków nazwał ją kiedyś ,,kupą mięśni, ostrych krawędzi i złotych pukli godnych Sif", im dłużej o tym myślę, tym więcej nabiera to sensu, zwłaszcza jeśli chodzi o jej włosy — poskręcane w trzy długie warkocze poprzeplatane sznurkami i metalowymi pierścieniami, kołyszące się na boki przy każdym ruchu zawsze przyciągały uwagę...że też akurat te część mamy odziedziczyli moi przygłupi bracia.
— Na mnie nie patrz, ja dopiero co tu przyszłam — mówię, kiedy jej wzrok spoczywa na mnie. Kątem oka zerkam na Thrud; młoda nakręca poplątany kosmyk na palec. Szybko decyduje się pójść moim śladem i wyrywa się do odpowiedzi:
— Swędzipacha zostawił mnie samą. — Tyle wystarczy, aby na twarzy mamy pojawiła się kolejna oznaka tajfunu nadciągającej awantury: drgająca warga rozczarowania. Szare oczy prześwietlały teraz Swędzika, którego zmroziło, gdy tylko na niego spojrzała.
— Nieprawda — wycedza braciszek, ale Thrud nie ma najmniejszego zamiaru odpuścić. Krzyżuje ręce, obraca się nieco w stronę Swędzipachy, staje na palcach by aż tak nie górował nad nią wzrostem.
— Miałeś się ze mną bawić w chowanego. Siedziałam w szafie a ty grzałeś sobie zad przy ogniu i wydłubywałeś bród spod pazurów! — Parskam głośno, na co Thrud uśmiecha się triumfalnie. Moja krew.
— Kára, zagoń Thrud do łóżka, Swędzik ma jeszcze celę Gronkla do posprzątania.
— Że co?! — krzyczy nagle brat. Chce coś dodać, ale wtedy matka piorunuje go spojrzeniem tak lodowatym, że daje sobie spokój. W ciszy wychodzi za nią z izby, na pożegnanie trzaska za sobą drzwiami.
Patrzę na moją siostrę: chwyta trzon matczynego topora i podnosi go, co przychodzi jej z nie małym wysiłkiem. Słania się na boki, ciężar broni zdaje się ją przerastać, mimo to uparcie idzie z nim w kierunku naszego wspólnego pokoju. Bez słowa dreptam za nią.
Nasz pokój bardziej przypominał jakiś skład z bronią niż coś, w czym spały dwa dziewczęce kurduple — roi się tu od drewnianych broni, młotków, gwoździ i innych narzędzi, jakich używam do majstrowania przy prezentach przywożonych mi z podbojów i wypraw przez mamę i Haviego. Czasem wykorzystuje je do modyfikowania swoich ubrań: nie znajdzie się w mojej szafie ani jednego ciucha, którego bym nie wzmocniła jakimś metalem. Stryjek Eivor mawiał, że wiking zawsze powinien być gotowy do walki...trochę śmieszne, że mówił to akurat on, bo nie pamiętam by kiedykolwiek nosił przy sobie broń, ale mimo wszystko wzięłam to sobie do serca. Lepiej nosić na sobie coś cięższego, ale choć trochę chroniącego przed smokami i goblinami.
Głośny trzask przyprawia mnie o dreszcze, gdy Thrud rzuca się na swoje łóżko, szybko wpełza pod kołdrę z owczej wełny i przytula twarz do topora. Normalne rodzeństwo pewnie zabrałoby jej broń i zamknęło pod kluczem. Kiedyś nawet to robiłam, ale po kilku pobudkach z pogryzionymi palcami, obciętymi włosami i śmierdzącym butem Świna nad głową dałam sobie spokój. Zresztą i tak topór zawsze kończy na ziemi.
Przez kilka kolejnych minut siedzę przy stole i grzebię w starej tarczy Haviego. Młoda przekręca się na bok, gdy przez okno wpada do środka powiew chłodu. Wyciągam ostatni z gwoździ, odkładam go na stół i pokonuję tor przeszkód w postaci sterty wyrzeźbionych przez mamę figurek smoków porozrzucanych po podłodze. Przeciskam się obok łóżka młodej i siadam na swoim, stojącym tuż pod oknem.
Opieram brodę na dłoniach, przyciskam łokcie do zimnego kamienia i wyglądam na zewnątrz; cztery statki w głównym porcie czekały w gotowości na kurs do Berk.
Wzdycham ciężko i podążam wzrokiem za gromadą wikingów wychodzących z tawerny. Odpływamy skoro świt, ale najwyraźniej nie przeszkadza im to w napruciu się w trzy zady. Idąc w dół wioski śpiewają, kołyszą się na boki, wreszcie jeden z nich potyka się i wpada do zagrody świń. Jego kamraci rechoczą prawie tak głośno, jak spłoszone zwierzęta, kiedy ten podnosi się z błota i próbuje przejść przez płot. Kładę głowę na kamieniu, zaciągam kaptur na głowę i zamykam oczy.
_______________________
Na Odyna, wreszcie to dopisałam. W cholerę długo się to ciągnęło, ale przynajmniej rozdział jest długi, więc czytanie powinno Wam trochę zająć.
Dobry wieczór (czy dzień) wszystkim, którzy zdecydowali popsuć sobie film moimi wymysłami! A tak na poważnie to mam nadzieję, że opowiadanie będzie chociaż odrobinę ciekawe, zwłaszcza że nie jestem wielką fanką pierwszoosobowej narracji, także jest to swoisty eksperyment.
Dajcie znać, jak wyszedł rozdział (albo i nie, nic na siłę) :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro