XIII
Wybiegli więc z kanałów. Pierwszy pewnie, drugi ostrożnie i sceptycznie, wypatrując jakiegoś ubytku w iluzji której się obawiał.
Stwierdził jednak, że porastające mur za wyjściem pnącza są prawdziwe, prawdziwe są zsuwające się z nich zagubione krople w których dziesiątkach odbijało się, również jak najbardziej prawdziwe, słońce. Ostatecznie przekonał go mróz. Ten poznał w ostatnich dniach tak dobrze, że nie miał wątpliwości. Był za miastem.
Murek który porastały pnącza, rozciągający się po lewej stronie od wyjścia, wyznaczył ich trasę. Z tej strony byli osłonięci, co ich cieszyło. Z prawej jednak rozciągał się piękny, lecz niepokojący krajobraz.
Znajdując się tuż za wyjściem, widzieli obóz temerczyków rozciągający się pod wzgórzem. Dziesiątki, setki odległych białoniebieskich namiotów zdawało się świecić pustkami. Za namiotami rozciągały się połacie gęstych świerków i jodł, a nad wysokimi temerskimi sztandarami górowało niebo pokryte białą masą gnającą po nim szaleńczo.
Widok byłby godny namalowania, gdyby jeszcze za tymi chmurami częściowo ukazywały się bijące w oczy promienie. Słońce jednak mijało właśnie połowiczny punkt swej podróży i kierowało się dokładnie w przeciwną stronę, stąd i Geralt wywnioskował, że znajdują się idealnie po przeciwnej stronie miejsca z którego rozpoczynał się rano szturm.
Przebierali nogami pospiesznie po żwirowej ścieżce, z lewej mając murek, z prawej zaś stromy spadek doriańskiego wzgórza. Gdy robiło się wężej, nogi deptały bezlitośnie porastający podstawy murku mech z którego z sykiem sprzeciwu wysiąkiwała nagromadzona nocą woda.
Wreszcie prowadząca ich jakiś czas ścieżka znikła, doprowadzając wcześniej na polankę rozciągającą się za miastem. Było tu kilka starych szop i małych, opuszczonych chatek, które zdawały się tak zapomniane i zaniechane, że byłyby się rozpadły od zadanego od niechcenia ciosu, lub choćby przy próbie oparcia.
Geralt położył rękę na ramieniu zziajanego, drobnego ciałka, pojękującego i pokasłującego.
- Mogłaś poczekać. Jak widzisz, prawie cię dogoniliśmy - wywnioskował, widząc świeże krople potu i słysząc donośne sapanie po dopiero co zakończonym biegu.
- Chciałaś nas zabić - drugi wiedźmin rzekł znacznie chłodniej.
- Wieczne wyrzuty i pretensje - sapała wspierając ręce na kolanach. - Nie chce mi się nawet liczyć który raz was uratowałam. Zatłukliby was bez problemu.
- Więc zesłałaś na nas zgraję potworów mniemając, że lepiej poradzimy sobie z nimi, niż z bandytami.
- Dokładnie - odrzuciła brzydko, by zgryźliwy i ubabrany śmierdzącym błotem Eskel się odsunął. Nie odsunął.
- Sama jednak, pomimo przekonania, że sobie poradzimy, uciekłaś. Coś mi się widzi, że chciałaś się nas po prostu pozbyć.
- Źle ci się widzi. Nie widziałam tam nawet tego, co było w zasięgu ręki, a to ty właśnie kazałeś mi wywalić pochodnię w błoto. Nie chciałam zwyczajnie oberwać przypadkowym ciosem.
- Świetnie - brunet ani myślał odpuścić, Geralt przysiadł więc na pobliskim kamieniu, by odetchnąć. - Więc zagubiona i pozbawiona najcenniejszego ze zmysłów znalazłaś jakoś wyjście...
- Miałam szczęście.
- Albo od początku wiedziałaś, którędy iść.
- Eskel.
- Zamilcz Geralt. To jeszcze nie koniec, trzeba się jakoś przedostać przez...
- Eskel - białowłosy wpił w niego żółte oczy, a ręką uniósł za sznurek podrygujący medalion.
- To nie ja - zaprzeczyła czarodziejka od razu.
Jakoś instynktownie cała trójka spojrzała na centrum placyku tworzonego przez stare chaty.
Niepotrzebne były już medaliony by poczuć pulsującą magię. Przez ich mózgi przefrunął jakby wicher za nic sobie mając osłonę w postaci czaszki, a pulsująca w okolicy magia zmrowiła kończyny falując w powietrzu.
Wtem w centrum placyku buchnął z nieba grom. Ten eksplodujący w uszach, zaciskający zęby huk usłyszał z pewnością Foltest w Wyzimie, Jaskier będący z wizytą u królowej Anarietty, a może i nawet dysputujący właśnie z mądrą, choć niezbyt urodziwą żoną król Koviru. Grom nie tknął jednak ziemi - zatrzymał się tuż nad nią, rozganiając na boki rzadkie źdźbła trawy. Energia skupiła się tworząc pulsujące koło, które pojęczało chwilę kolejnymi wyładowaniami i znikło. Całość stała się tak szybko, że zdała się ot, przywidzeniem zmęczonych i odwodnionych uciekinierów.
Ale możliwość uznania tego za przywidzenie niweczyło dudnienie w uszach, zaciśnięte krzywo zęby, i przede wszystkim stojący w miejscu wybuchu Deratt de Voisenfer w niebieskim płaszczu odsłaniającym przedramiona, czapce i z kosturem opartym o przerażoną hukiem ziemię.
- Nie wiem - Geralt uprzedził pytanie podnoszącej się z ziemi czarodziejki, patrzącej z przerażeniem na bestię, która prężyła się obok Deratta. - I nie myśl o tym teraz, lepiej otrząśnij się w miarę szybko. Będzie potrzebna twoja pomoc.
Sam jednak myślał o tym. Kwalifikacja stworzenia była trudna. Było to pokraczne bydle stojące ciężko na czterech grubych łapach - każda zakończona trzema palcami przypominającymi haki, których prób wyprostowania podjął się Mocarny Numa, albo jaki ogr. Sięgał Derattowi do piersi, był wielki i masywny, pokryty niemal całkowicie jakąś czarną skorupą, a w miejscu gęby widniał gruby, zakrzywiony dziób, długi na półtorej stopy.
Klasyfikację Geralt uznał za bezcelową. Była to abominacja, eksperyment, efekt nudnych wieczorów jakie dotykały młodych czarodziei na studiach. Czarodzieje, nie mogoc chodzić do dziewczat, ani sprowadzać ich do siebie, zajęli się praktycznym wykorzystaniem nabywanej wiedzy. Mieszali gatunki, łączyli organy, podmieniali jedno z płuc na skrzela, by stworzyć organizm mogący swobornie żyć i pod wodą i na powierzchni, zamieniali wątroby na dodatkowe serca. Wszystko to, i znacznie więcej, wykonywane było przez niewprawionych, zafascynowanych młodzieńców w zaciszu uczelnianych piwnic i zakamarków, w opłakanych, prowizorycznych, niesterylnych warunkach, gdzie nie sięgało nadzorcze oko, lub przynajmniej udawało że nie sięga. Słowem - eksperymentowali. Jeden z takich młodocianych eksperymentów, doskonalony przez lata, stał właśnie u boku swego stwórcy i z jakiegoś powodu rył zakrzywionym dziobem zmarzniętą, twardą glebę.
- Tak. Słuszne spostrzeżenia - uśmiechnął się Deratt. - Taka istota nie ma racji bytu. Dziób u ssaka, pokraczne nogi, masywne cielsko. Ha! Sprawdza się za to przy szturmach. Z barykad sypie się wiór. Tarcze, wozy, a nawet cieńsze mury padają jak Triss Merigold jak się ją trzepnie w łeb.
- Kim jesteś?! - krzyknęła czarodziejka, a stwór odpowiedział jej rykiem, równie pokracznym jak on sam.
- Przybyłem by cię zabić, czarodziejko. Wierzę, że więcej ci wiedzieć nie trzeba - mówił spokojnie uśmiechając się chłodno. - Mnie zaś jednak trzeba. Osobiście nic do was nie mam, wiedźmini. Zauważyłeś niechybnie Geralcie podczas naszej krótkiej znajomości, że obca jest mi nieuzasadniona nienawiść do was.
- Jeden z was przynajmniej - kontynuował dumnie - był mi potrzebny do dowiedzienia winy wiedźmy, ale pal to licho...mam już obciążające zeznania i trupa. Poza tym z dwojga złego dwór będzie wolał narazić się przygłupim, egoistycznym czarodziejkom, które o sprawie szybko zapomną, niż wszechpotężnej Radzie Czarodziejów. Jestem więc skłonny dać wam odejeść, pod skromnym warunkiem, który, biorąc pod uwagę wasz charakter, nie powinien być specjalnie obciążający: macie zapomnieć o tej kobiecie, i nigdy więcej nie wymówić jej imienia. Jeśli zaś zdarzy się wam, po pijaku lub świadomie, opowiedzieć komu o niej, gwarantuję, że każdy jeden wiedźmin będzie na pręgierzu u czarodzieji, a tego, spójrzcie choćby na nią, z pewnością nie chcecie.
- Macie więc wybór: możecie zostać i zginąć, albo odejść i o sprawie na zawsze zapomnieć. Wybierajcie szybko - Nakagar marznie.
,,Nakagar" ryknął, chyba w geście sprzeciwu, wbił dziób głębiej w bogu ducha winną glebę.
- Błąd Deratt - syknął Geralt. - Nie mamy wyboru. Mniejsza o tę dziewczynę, to wasz konflikt który, jak słusznie mniemasz, nic mnie nie obchodzi. Ale z tego co tu nieostrożnie zeznałeś, skrzywdziłeś Triss. To znaczy że nawet odszedłszy, musiałbym cię ścigać. I zabić. A teraz mam ku temu świetną okazję.
Głos jego, zimniejszy od serc górskich golemów i cięższy niż wgniatający twardą glebę odwłok Nakagara, przeszył uszy jak nagły grom przed paroma minutami, ale w przeciwieństwie do niego, został w głowie, zaszył się i szumiał powodując mimowolne ciarki na całym ciele i odbierający mowę strach.
Przynajmniej zwykle taki ten głos był, gdy kierowała nim nienawiść i groza mówcy. Teraz jednak przeraziła się tylko Laena. Eskel stał niewzruszony, w każdej chwili gotów rzucić się do biegu i w parę sekund przebyć spory dystans dzielący go od czarodzieja. Ten zaś, miast zblednąć, uciec, lub nawet zemdleć, uśmiechnął się tylko szerzej, potarł lekki zarost, pogłaskał chropowaty czub na głowie swego pupila.
- Twoja więc wola. Ale wiedz, że jak zmęczę się przez ciebie za bardzo, to na twojej Trisuni właśnie odreaguję irytację.
Wiedźmini skoczyli jednocześnie. Geralt zataczając półkole w lewo, Eskel w prawo. Na tego drugiego skoczył tupiąc derattowy pupil.
Czarodziej uniósł kostur, posłał szybką błyskawicę przed otaczającego go Geralta. Ten zatrzymał się w miejscu i z półobrotu uskoczył przed strzałem, czując smyrgający ramie przepływ energii. Deratt, znając już jego szybkość, nie powtórzył zaklęcia. Poczekał aż wiedźmin do niego podbiegnie, co trwało zaledwie kilka sekund, i gdy ten wyskoczył już w powietrze celując ostrzem tuż pod oko, zamachnął się kosturem, który, w zderzeniu z końcówką stalowego miecza, wywołał kolejny huk i wstrząs. Wiedźmin poleciał daleko w tył, upadł na krańcu wzgórza.
Pokraka biegła przed siebie niemal na oślep. Tuż przed koślawym dziobem Eskel odturał się dynamicznie w bok, zawadzając mieczem o bok bestii. Nakagar pobiegł dalej. Nim zdążył wychamować, wpadł w jedną z chatek. Drewniane ścianki zachrupotały i wraz z drzwiami wyleciały posłusznie. Z pękających wewnątrz mebli wzbiły się tabuny kurzu, świadczące o zapomnieniu w jakie popadło to miejsce.
Pierwszym, co przyszło na myśl Geraltowi po upadku, nie był nawet ból pleców i barku. Ignorując go, podniósł się na przedramionach i obejrzał na placyk przekonany, że Laena znikła, po raz trzeci już zostawiając ich samych. Zdziwił się mocno, ale i ucieszył, gdy zobaczył że dziewczyna, zebrawszy odwagę, unosi ręce w górę.
Z koniuszków placów syknęły i poleciały w górę iskry. Najpierw kilka, a z każdą następną sekundą coraz więcej i więcej, aż zaczęły przypominać krople ognistego deszczu. Deszcz ten spadał jednak tylko na określony obszar.
Po osiągnięciu pewnej wysokości, parabola ognistych pocisków spadła i runęła wprost na Deratta, odwracając jego uwagę od białowłosego.
Czarodziej ponownie uniósł kostur. Skierował go na przysłaniającą chmury chmarę płomyków. Potem każdy jeden z nich począł obdarzać skinieniem, po którym płomnień znikał tak nagle jak się wyłonił z palców Laeny.
Początkowo spokojnie, potem coraz szybciej i szybciej poruszał wyciągniętym ku niebu kosturem, a każdy płomień w który zerkał umieszczony na jego szczycie inkluz gasł i znikał zapomniany, zastąpiony przez pięć kolejnych.
Ale morze ognia nie gasło. Wkrótce nie dało się już odróżnić pojedyńczych ogni, które zlały się w jedną falę, nie mogącą jednak za nic dosięgnąć ziemi. Deratt cofał się, z coraz większym trudem "znikając" piekielne twory, których morze miał już tylko kilka metrów nad głową.
Nakagar podniósł się wreszcie, odzyskał równowagę. Odwrócił się, spojrzał na przybierającego pozycję Eskela, potem na stojącą doń tyłem Laenę. Wybór był tak prosty, że nawet ta kupa mięsa wybrała słusznie.
- Laena! - krzyczał Eskel goniąc za szarżującą bestią.
Czarodziejka usłyszała tupanie za plecami. Cała już blada przerwała sypanie iskier, zdołała odskoczyć nim potwór wyskoczył w górę i wbił dziób w miejscu w którym stała.
Derattowi oczy zaszły na chwilę jasnością, zacisnął je i jęknął, ale czując że ma teraz okację, cisnął lekką błyskawiącą w miejscie w którym, jak mniemał, była czarodziejka.
Ona była jednak obok. Podniosła się, obróciła twarz i zobaczyła falę energii lecącą wprost na miotającą się bestię z dziobem w ziemi.
Dziób wyrwał się z wielką siłą, zostawiając w ziemi krater, i przyjął na siebie błyskawicę.
Energia wybuchła w zderzeniu z głową besti. Nadbiegający Eskel zdążył paść na ziemie, ale rozpływająca się naokoło fala trafiła Laenę prosto w bladą twarz. Dziewczyna złapała się za nią obiema rękoma. Spomiędzy palców poczęła ściekać krew, a w górę unosić się para. Czarodziejka padła na plecy i zastygła w takiej pozycji lekko tylko dygocząc.
Eskel, jeszcze wstając, ciął potwora. Ten miotał się tylko, podskakiwał i ryczał. Dźwięk rozchodził się dziwacznie z wypalonego do połowy dzioba, z którego unosiła się chmarami sycząca para.
Wiedźmin ciął w oczy, brodę, szyję - wszystko na nic. Oczy były osłonięte chropowatym naroślem, cała twarz twardą, czarną skorupą, a szyja tak krótka, że tętnice były nie do trafienia.
Odbijające się uderzenia nie robiły żadnej krzywdy, toteż Eskel przestał ciąć precyzyjnie. Każdy następny cios był coraz silniejszy i brutalniejszy, wymierzany gdziekolwiek. Ostrze wpadało w grubą skorupę i po kazdym razie w powietrze leciał jej czarny kawałek. Bestia cofała się, ryczała, a kolejne kawałki powłoki odpadały pod naporem miecza.
Takie ciosy skrajnie męczyły dyszącego Eskela. Ucieszył się więc, gdy cofające się bydle wpadło zadem na kolejną starą szopę, która posłusznie rozpadła się, przykrywając bestię stosem desek, łopat, grabii i innych pordzewiałych narzędzi.
Nie dane mu było jednak długo odpoczywać.
- Uparty jesteś mutancie - Rzekł Deratt idąc w stronę podnoszącego się Geralta. Czarodziej złapał inkluz i z dużym trudem jął wyciągać zeń syczącą błyskawicę. Ta, rozciągnęta na niemal sążeń, ustąpiła wreszcie i zaskrzeczała, skupiając się wokół jego prawej ręki.
Deratt zamachnął się, cisnął ją w stojącego chwiejnie kilkanaście kroków dalej Geralta. Ten oskoczył w tył zapominając, że stoi na krańcu stromego wzgórza.
Wielki kawał ziemi wyleciał kilkanaście metrów w górę i rozleciał się swobodnie po całej okolicy. De Voisenfer spojrzał na głęboki na dwa metry krater poszukując gdzieś w nim jakiegoś krwawego śladu potwierdzającego zabicie wiedźmina. Usłyszał go jednak w dole, turlającego się wśród porastających zbocze obmarzłych krzaków, których gałązki łamały się sucho i bez sprzeciwu, szarpiąc naskórek, a niekiedy też przebijając go, gdy ciało spadło na nie pod odpowoednim kątem.
Czarownik warknął, obejrzał się. Ponownie półkolem biegł na niego drugi wiedźmin.
Deratt skierował kostur ku ziemi. Kryształ pokrył się ogniem, a po chwili wystrzelił siarczyście jego kulą, która odbiła się od gleby i poleciała dalej. W powietrzu z kuli oddzielił się krztałt głowy i dwóch bezużytecznie krótkich i chudych łapek. Ifryt wpadał w ziemię głową, odbijał z impetem i leciał dalej, zostawiając na ziemi płonące, kuliste ślady.
Eskel w biegu wyliczył gdzie teraz upadnie ognista istota. Zwolił, zamachnął się z półobrotu i wpadł mieczem wprost na syczącego ifryta. Poczuł wstrząs, poleciał w tył i upadł. Dojrzał za sobą odbijającego się dalej jak piłka ifryta, który jednakowoż rozdzielił się na dwie części, i niczym na rozwidleniu, każda część pohulała w swoją stronę jeszcze kilkanaście metrów, za każdym kolejnym razem odbijając się coraz niżej, po czym opadły i zastygły.
Deratt zaklął widząc, że wiedźmin wstaje. Wbił kostur mocno w ziemię i pchnął go w stronę Eskela. Z zielonego teraz kryształu buchnął silny wiatr. Eskel zachwiał się, ukląkł. Wicher tymczasem przybrał na sile, a z inkluza zaczęły wyłaniać się też małe gałązki i kamyki, bezlitośnie tnące kurktę i naskórek.
Eskel porzucił myśli o odskoku, wbił miecz w ziemię. Jedną ręką chwycił go mocno, drugą wpił się w glębę i schował głowę pomiędzy ramionami. Wicher przybierał na sile, syczał w uszach coraz głośniej, ale pomimo tego Eskel usłyszał gramolącego się w szałasie Nakagara.
Potwór podniósł się i runął w jego stronę. Wiedźmin nie mógł nic zrobić. Każda próba ruchu oznaczałaby porwanie przez wichurę. Mógł więc patrzeć tylko na biegnącego na niego potwora.
Wtem ziemia, w którą na połowę długości wbity był miecz, uniosła się. Wielki płat zmrożonej gleby wyrwał się i poleciał kierowany przez wicher. Eskel runął w tył, łupnął głową o glebę. Wiatr ustał, a na wiedzmina z góry naskoczyła pokraczna bestia. Zdążył chwycić miecz i skierować ostrze na cielsko bestii.
Nagakar nabił się brzuchem na ostrze i począł na nie napierać, szukając połowicznym dziobem i łapami twarzy Eskela. Wszystkie wyczerpane mięśnie protestowały, ale Eskel trzymał miecz twardo i obserwował zsuwające się po nim cielsko, będące coraz bliżej jego własnego. Zobaczył też powód dla którego wichura ustała.
Geralt, wspiąwszy się z powrotem na wzgórze, skoczył na czarodzieja niespodziewanie. Deratt obrócił się, zasłonił kosturem. Dębowe drewno, tu i ówdzie wzmocnione brązem, pękło. Kostur rozpadł się na dwie połowy, a czarodziej cofnął, omal nie tracąc równowagi. Skierował na Geralta tę, w której był mieniący się kryształ, ale wiedźmin ciął go i błyskotka poleciała w górę.
Deratt odrzucił bezużyteczny już teraz kawałek patyka. Rozłożył na boki dłonie w których pojawiły się kuliste płomienie. Pchnął lewą ręką wściekle. Geralt odskoczył, a ognisty pocisk poleciał w stronę miasta, wpadł w kopułę niedużej wieżyczki obserwacyjnej, która wybuchła wyrzucając w górę stos desek.
Geralt nie zamierzał czekać na powtórkę. Gdy czarodziej skierował ku niemu drugą rękę, doskoczył i ciął prawą dłoń w której mienił się płomień. Przecięty pocisk wybuchł w dłoni z podobnym efektem co poprzedni. Geralt odskoczył w tył ratując twarz przed spaleleniem.
Ogień pochłonął całą rękę, ramie, bark a potem korpus Deratta. Czarodziej ukląkł, zaczął wrzeszczeć i machać płonącą w najlepsze dłonią. To Geralta nie zadowoliło. Doskoczył, ciął z wielką satysfakcją samą końcówką ostrza tuż pod lewe oko wrzeszczącego. Z twarzy buchnął gęsty strumień krwi, zasyczał w kontakcie z ogniem. Czarodziej padł na plecy i jęczał, miotając się jeszcze chwilę.
- Geralt! - wyrwał go z chwili tryumfu Eskel. Miecz przebił już bestię na wylot, a grube cielsko prawie sięgnęło rękojeści, której zaokrąglona końcówka wbijała się Eskelowi boleśnie w brzuch. Tylko dzięki połowicznemu braku dzioba, Nakagar nie dosięgnął jeszcze twarzy leżącego.
Geralt doskoczył w dwu susach, zamachnął się z obrotu i ciął od dołu, pionowo, idealnie trafiając ledwo widoczną szyję bestii. Eskel usłyszał świst tuż przy lewym oku. Cięte rzęsy wpadły w nie i zaczęły szczypać gałkę.
Minęło jeszcze kilka dobrych chwil, w których Geralt stał nieruchomo, gotów w każdej chwili powtórzyć cios, nim zastygła nagle bestia ustąpiła, a głowa zaczęła powoli i niechętnie zsuwać się z szyi, odsłaniając tętnice, z których ani myślała polać się choć jedna stróżka krwi. Wreszcie łeb odpadł i łupnął w ziemię tuż obok głowy Eskela, ze wstrząsem godnym wpadającego w mur pocisku katapulty.
Eskel pchnął w prawo, Geralt wspomógł kopniakiem. Wielkie cielsko spadło na bok posłusznie. Brunet spojrzał na łeb wbity połowicznym dziobem w ziemię.
Nastała cisza w której świszczał jeszcze daleko ifryt, sam siebie mając za opał. Ognień hulał też w najlepsze na grubych szatach Deratta, który jeszcze cicho harczał z ziemi. Geralt podniósł leżący obok, mieniący się setkami odcieni, choć przygasający jakby kryształ. Kryształ, który w trakcie jego krótkiej znajomości z Derattem mienił się wieloma barwami. Ciężko powiedzieć, która była najstraszniejsza.
- Pomóż mi. Nie dam rady wstać - wycharczał Eskel, a gdy już stał stwierdził, że eksplodujące w środku ramiona, odmawiają już jakiegokolwiek dalszego wysiłku. Geralt widząc to, pomógł mu założyć miecz na plecy.
- Wiejmy - rzekł brunet dysząc. - Miasto zaraz padnie. Miejmy nadzieję że obóz jest pusty. Inaczej nie damy już rady.
- Ona chyba żyje - wskazał Laenę białowłosy, wyrywając z korpusu z jękiem kilka gałązek - Co zrobimy?
- Ja nie dam rady jej wziąć, nie ma opcji. Poza tym dostała w twarz. Za chwilę będzie po niej.
- Więc ja ją węzmę.
- Ledwo stoisz na nogach. Geralt...wracaj, nie dasz rady jej nieść. Stój do chuja!
- Nie krzycz. Łeb mi pęka od tych wybuchów - sapał podchodząc do czarodziejki, odgarnął jej ręce z twarzy, spojrzał. - Jest wyczerpana zaklęciami, same rany są paskudne, skóra głęboko poparzona, ale krwawienie już prawie ustało.
- Więc wda się zakażenie - protestował dalej Eskel. - Zresztą, to bez znaczenia. Nawet we dwóch nie damy rady jej wziąć. Zrozum to wreszcie, jesteśmy wykończeni. A niech cię szlag! - krzyknął, gdy Geralt owinął jej twarz chustą i narzucił sobie na plecy.
- Pójdziemy tą kotliną. Grunt jest nierówny, ale obozy rzadko porozstawiane. Jeśli ta garstka, co nie poszła do szturmu siedzi w środku, mamy szansę przejść obok.
- Weźmiesz mój miecz? - dodał po chwili białowłosy, nie patrząc na towarzysza.
- Padniesz po drodze Geralt. A ja nie będę mógł ci pomóc, tak jak ty nie możesz pomóc jej.......Jak mi go narzucisz na plecy, to wezmę. W rękach nie utrzymałbym teraz nawet kufla z piwem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro