Wielka bitwa o Dorian 2/2
- Coś mi się jednak zdaje że ten smierdzący patafian za każdym razem doprawiał moje piwo ginem...
- Od kiedy to wdajeaz sie w turnieje na picie?
- Od nigdy - to był przyjacielski zakład, ale coś mi mówi że ta brudna kanalia trzyma gin w tym swoim kufrze...
- Wszystko jedno - odpuścił sobie próby zrozumienia Geralt. - Szkoda tylko że nie wiemy, co się dzieje na górze.
Eskel machnął ręką obojętnie.
- Jakbyś nie mógł się tego domyśleć...
Kraty na początku korytarza znów zakrzyknęły gorzko, tym razem jednak znacznie szybciej, i, na co zwrócił uwagę Geralt, nie zamknięto ich.
- Słyszysz? - nadstawił uszu - Kogoś niechybnie wszystkie czarty gonią, sapie jak Cöen na pierwszych biegach, pamiętasz jeszcze?
- Pamiętam. Choć się nie zgadzam: kończący bieg na mordowni dyszą mniej niż ten, kto się tu zbliża.
Tuż za ich drzwiami ktoś się potknął, upadł, po czym wstał od razu. Malutka klapka w drzwiach się uchyliła, a przez kraty, pomiędzy kaszlnięciami i jękami, dobiegł ich głos:
- Wy...jak stąd uciec...mówcie!
- Oho - Geralt uniósł lekko brwi - czyżby wbrew twoim najszczerszym przekonaniom właśnie dochodziło do rzezi? I to nie jest pytanie retoryczne; jestem naprawdę ciekaw, tu żadne dźwięki nie dochodzą.
- Gadaj jak chciałeś stąd uciec - Laena sapała dalej opierając ręce na kolanach. - Jeśli mi powiecie, uwolnię was.
Wiedźmini wymienili się spojrzeniami.
- Zróbmy na odwrót - odparł brunet - powiemy ci, jeśli nas wypuścisz.
Czarodziejka nie oczekując chyba innej odpowiedzi wyciągnęła klucze z kieszeni. Dysząc nie była w stanie trafić nawet w zamek, odsunęła się więc, wzięła kilka głębokich wdechów, wypełniając pierś odorem lochów.
- Dwa długie, potem jak najgłębszy i wstrzymaj, ale nie za długo - dosłyszała poradę zza drzwi.
Usłuchała, opanowała drżenie rąk.
Drzwi zaskrzeczały ciężko i zaszurały o posadzkę podczas otwierania. Wiedźmini podnieśli się jednocześnie, spojrzeli na nią; odzyskała część swej dumy, jedną rękę kryła za plecami.
- W zachodniej części miasta, za warsztatem kowalskim jest skryty placyk, na placyku studnia, w studni kanały, a w kanałach...pewnie wyjście z kanałów. Może być? - Geralt nie mógł się powstrzymać od nutki szyderstwa.
W odpowiedzi czarodziejka wyjęła zza pleców zwinięte palto i rzuciła je na środek celi. Zawartość zabrzęczała, a płótno odwinęło ukazując dwa żelazne wiedźmińskie miecze.
- Z początku chciałam je zatrzymać - odzyskawszy kontenans uśmiechnęła się lekko - ale magiczne runy które mnie interesowały wyryte są, jak się okazuje, tylko na srebrnych. Poza tym zrobicie z nich pewnie lepszy użytek.
- Ruszajmy - oznajmiła gdy mężczyźni dobyli swoich własności. - Szturmują zwartą grupą, mamy więc szansę zwiać nim się rozproszą i zaleją całe miasto.
Ruszyli szparko, ale już po chwili marszu korytarz zagrodziło im czterech obleśnych drabów. Dwóch bez problemu zagrodziło całe ciasne przejście. Skromny ogień smyrgał światłem ich twarze ukazując szczerbate, poszramione gęby. Zza pleców jednego łysola dzierżącego skróconą kosę wojskową odezwał się chropowatym, ciężkim głosem Urban.
- Ponoć w trakcie wojny znikają granice, zasady moralne i wszelkie przejawy człowieczeństwa. Nawet nie wiecie jak się cieszę, że poznikam sobie na was przejawy mojego. Tobie każe patrzeć tymi plugawymi gałami na śmierć przyjaciela, potem ci te gały wyłupie, a potem przebije dzidą tak jak ty przebiłeś mojego psa. Ty zaś - wskazał palcem Laenę - sama zabiłaś tego, który od tak dawna uniemożliwiał mi działanie. Nawet nie wiesz jak wkurwiało mnie to twoje spojrzenie gdy zawsze stawał po twojej stronie. Z taką ładną buźką możesz owinąć sobie wokół palca nie jednego, zanim więc pozbawię cię życia, pozbawię cię i tej buźki, wyrzynając na niej, dla przykładu, moje imię.
- To wszystko? Spieszy nam się - Eskel machnął ostrzem którego końcówka błysnęła tuż przy oku Laeny a potem Geralta - dziewczyna cofnęła się z niepokojem, białowłosy ani drgnął.
- Masz rację - pociągnął nosem mięśniak - to nie powinno być wszystko. Moje imie się nie nadaje, ja będę więc wykonawcą, ale podpis na jej buźce złożymy w twoim imieniu, Alecjordjanie.
Wywołany wyszczerzył się paroma zębami jakie mu pozostały.
Geralt też zamłynkował na próbę. Było ciasno, cofnął się więc za Eskela by nie krępować jego ruchów.
- Nie mamy na to czasu - Laena wyszła przed wiedźminów, wysunęła rękę, szepnęła coś.
Z koniuszków palców poleciały syczące iksry. Wpadły w drabów, buchnęły błyskawicznie pochłaniając wełniane koszule. Ogień przedarł się dalej, wpadł na Urbana i drugiego draba trzymającego się z tyłu. Urbana płomień musnął w trwarz, wypalał skórę bezlitośnie - cofnął się więc krzycząc, zawrócił i rzucił do ucieczki.
Pozostałą trójkę ogień zajął na dobre. Płonęli już niemal cali. Jeden padł na kamień i miotał się na nim jeszcze jakiś czas. Pozostała dwójka zaczęła biegać i podskakiwać. W efekcie łupnęli głowami o niski strop i również padli na ziemię.
Wiedźmini i czarodziejka pobiegli ku wyjściu.
Tuż za schodami z podziemia natknęli się na grupę ludzi otaczających wejście do lochów.
- Zabić ich! Zatłuc, już! - wrzeszczał Urban wtulając przypalony solidnie policzek w zimną ścianę domu.
Było ich kilkunastu i ciągle nadbiegali nowi. Dużo - pomyśleli obaj wieźmini. Ludzie jednak wachali się; ściskali miecze, wekiery, maczugi i toporki, coś tam pokrzykiwali, ale śmigające ostrzegawczo ostrza wiedźminów ich powstrzymywały - Do czasu gdy Laena pobiegła w tył, w wąską i krętą uliczkę prowadzącą na tyły lochów. Wtedy draby rzuciły się jednocześnie w pogoń, na drodze spotykając dwa świszczące ostrza.
Pierwsi, którzy rzucili się za czarodziejką padli od razu. Następni chcieli już zaatakować Geralta, ale trupy pierwszych wpadły pod nogi zwartej grupy ludzi. W efekcie precyzyjne cięcia w tchawice dosięgły kolejną dwójkę. Wycofali się, rozproszyli lekko by zaatakować z paru stron.
Wiedźmini rozejrzeli się. Teraz byli już otoczeni i przygwożdżeni do ściany gęstniejącym półkolem wojaków.
Nie są to zawodowcy - myślał Geralt - sądząc z wyglądu to zapewne ci więźniowie wypuszczeni po przejęciu miasta. Złodzieje, oszuści, rzezimieszki i być może mordercy.
Przestępcy wszelkiej maści rzucili się jednocześnie. Ostrza wiedźminów świszczały, odbijały berdysze, kosy i topory. Chlastali brzuchy i twarze nie dając się do siebie zbliżyć. Na miejsce trafionych wpadało dwóch kolejnych.
Kilku, mających z szermierką cokolwiek więcej wspólnego, obeszło wiedźminów jeszcze bardziej. Pchnięciami zmusili ich do odsunięcia się od ściany, wypchnęli na srodek placyku. Teraz na dwójkę szaleńczo wymachujących mieczami wiedźminów napierano już ze wszystkich stron.
- Plecami! - krzyknął Eskel odbijając cios włóczni i tnąc jakiegoś łysola pod lewe oko.
Przywali więc do siebie osłaniając nawzajem i odpierając z coraz większym trudem wcale nie zmniejszającą się chmarę. Jednak widząc padających ciągle ludzi, przestępcy odpuścili. Cofnęli się, zwarli w okręgu brzęcząc wściekle najróżniejszą bronią.
- Ej, ludzie - kilku wpadło w okrąg i wysypało w paru miejscach worki z kamieniami. - Dalej! Zatłuc ich, rzucać w mordy plugawe!
Wszyscy natychmiast poczęli schylać się i ciskać kamieniami w wiedźminów. Po chwili leciały w nich ze wszystkich stron, a chętncyh do rzucania wciąż przybywało. Kilku wciąż ganiało w tę i z powrotem po kolejne worki.
Miecze tymczasem śmigały w powietrzu nie dając szans na nadążenie ich szlakiem. Odbijane kamienie upadały obok na pojękujących rannych, rozbijając im głowy, tłukąc plecy i ręce którymi usiłowali się zasłaniać.
A miotaczy wciąż przybywało. Wiedźmini dyszeli coraz głośniej, z ust leciała chmarami para. Kamienie zaczęły się zlewać w deszcz, ostrza stękały pod naporem kropli. Wszystko stało się już machinalne. Ludzie nie celowali, łapali po prostu co popadło i ciskali, niekiedy na oślep, bo dalsi nie widzieli nawet gdzie rzucać, przysłaniani przez rzędy innych. Wiedźmini też odbijali machinalnie. Nie było w tym krztyny sensu, z czasem zaczęli po prostu machać mieczami jak najszybciej mając nadzieję że żaden pocisk się nie przedrze.
Śmigające ostrza dawały, wydawałoby się momentami, jednolitą tarczę błyskajacą tylko w okrślonych punktach. Ale jeden się przedarł. Trafiony w bark Geralt przywarł do Eskela mocniej, stłumił ból - nie miał czasu go czuć. Wiedział jednak że zaraz przedrze się kolejny, a potem następny, aż wreszcie nie da rady stłumić bólu i zaleje go, a więc ich obu, niekończąca się fala głazów.
I byłoby się tak stało, gdyby na plac nie wpadli odziani w błękitnobiałe zbroje Temerczycy z Hearreckiem na czele. Najwidoczniej dotarli do ratusza, i tam oddzialy się rozdzeliły by zająć szybciej całe miasto.
Hearreck, a za nim kolejni, wpadli w okrąg nabijając plecy rzucających na miecze. Ci z drugiej strony rzucania zaprzestali, podnieśli broń i rzucili się do walki.
Na całym placu doszło do masakry w której oczy przysłaniała lejąca się krew a stąpało się już częściej po ciałach aniżeli gruncie.
Temerczycy tłukli rebeliantów i wiedźminów, rebelianci wiedźminów i Temerczyków, a wiedźmini Temerczyków i rebeliantów. Jako że niektórzy z buntowników ubrani byli w temerskie zbroje, które dostali od barona, z czasem każdy tłukł po prostu każdego. Wiadomo było tylko że ci obok Hearrecka to temerska armia.
Tenże właśnie skoczył z jakiegoś jęczącego ciała na Eskela, wpadł na niego tarczą i obalił. Jednocześnie zamachnął się mieczem na Geralta, ale zamiast niego trafił kogoś innego, nie dostrzegł kogo.
Geralt wyrwał się spod spadających na niego pchnięć włóczni i doskoczył do Hearrecka. Uderzył parę razy trafiając tylko tarczę.
Z tyłu szarżował na niego któryś z buntowników ze spisą. Geralt odturlał się w bok, a tenże wpadł na tarczę ofcera obalając go swą masą.
Białowłosy ciął jakiegoś bladego temerczyka w potylicę i rozejrzał się za Eskelem. Dojrzał go leżącego na jakimś ciele, na nim samym leżało kolejne. Z takiej pozycji musiał odganiać się mieczem od spadających z góry ciosów.
Geralt doskoczył, ciął stojących nad Eskelem wojów i zabrał się za wygrzebywanie go spod ciał.
Tymczasem Hearreck ucapił się lańcuchową rękawicą twarzy przygniatającego go rebelianta. Wgniótł mu jedno oko i zdołał zepchnąć na bok. Podniósł się ciężko, wspomagając czyjąś łydką. Swój miecz wcześniej upuścił, podniósł więc pierwsze, co wymacał ręką - inną rękę. Wzdrygnął się, odrzucił kończynę i złapał niewielki kilof bojowy.
Masywne cielsko zsunęło się wreszcie z Eskela. Wstał z pomocą Geralta i natychmiast padł znowu, pociągając za sobą i jego.
Kilof oficera świsnął nad ich głowami i zaraz wzniósł się ku ciosowi z góry. Geralt, jedną ręką uniósł się na barku Eskela, drugą złożył w znak Quen. Kilof spadł na bladopomarańczową poświatę, odbił się i z impetem odepchnął własciciela w tył. Wiedźmin porwał miecz swój i Eskela, doskoczył, zamachnął się silnie i szeroko dwoma ostrzami z obu stron. Miecze skrzyżowały się w miejscu którego ustąpiła im szyja podnoszącego się właśnie Hearrecka. Bezgłowy oficer wpadł w stertę innych trupów natychmiast się z nimi mieszając.
Wiedźmini pobiegli w miejsce z którego zdekapitowany oficer przybył, zostawiając za sobą walczący tłum.
*
- Tędy, biegnij.
- Co ty robisz, przecież stąd właśnie przyszli?!
- Otaczają teren, musimy szybko się od nich oddalić. Znam drogę, zaufaj mi.
Biegnący z tyłu Eskel strząchnął z włosów przysłaniającą widok krew.
- Tu, na mury - wskazał Geralt.
- Tam! - wskazał Eskel popatrzywszy na panoramę miasta rozciagającą się za murami, które zwiedził wczoraj Geralt. - Tam jest ta kuźnia.
- Jesteśmy w wewnętrznym pierścieniu, chcą najpierw go opanować by rozgonić obrońców po całym mieście. Za tymi murami powinno być więc bezpiecznej, przynajmniej póki co.
Geralt popatrzył wymownie na gęste połaci dachów rozciągających się za murami.
- Kto pierwszy? - spytał oceniając wyskość dzielącą ich od najbliższego.
- Ten, który miał słabszy wynik na mordowni, więc, kto był ostatnio lepszy?
- Lambert.
- Szlag...starzejemy się.
Nagle obaj złapali się wzajemnie za kołnierze i pociągnęli w tył. Bełty swisnęły przed twarzami i utkwiły w murze.
Nie zważając już na kolejność, obaj susem zeskoczyli z muru, polecieli kawałek w dół i zatrzymali na drewnianych belkach, które zaprotestowały głośnym skrzypnięciem.
Z zajętych przez ludzi Skirosa pozycji świsnęły kolejne pociski. Wiedźmini skoczyli więc z dachu na gęsto rosnącą berbekę.
- Kusznicy. Dużo kuszników - Geralt wypluł czarny owoc. - Idziemy wąskimi ścieżkami.
*
Kuźnia była wyjątkowo mało imponująca jak na pożądanie jakim ją darzono. Laena uśmiechnęła się widząc kowadło, zimny piec i nadużywane koło szlifierskie. Weszła pod baldachim przed chatką kowala, rozejrzała się.
Zdążyła dojrzeć, ale już nie zaeragować. Wielka masa z wypaloną połową twarzy wpadła na nią, pchnęła. Laena upadła na ostry kant kowadła brzuchem.
Podniosła się tylko po to by natychmiast znów na nie wpaśc pod naporem Urbana.
- To ja miałem oszpecić twoją twarz, księżniczko - syczał z bólu przygniatając ją do twardej krawędzi. - Ale trudno, trzeba zmienić plany. Może nie będę zbyt oryginalny, ale po prostu cię teraz zerżnę. Vungertowi to nie wychodziło i fatalnie przez to skończył.
To mówiąc jedną swoją ścisnął obie ręce czarodziejki. Drugą złapał jej przyciasne spodenki i szarpnął ściągając je w dół niewiele, ale wystarczająco.
Zabrał się potem za ściąganie swoich, co przez pas i miotajacą się Laenę nie szło mu najlepiej. A miotała się nie tylko przez uczucie zsuwających się z ud spodni.
Zza rogu sąsiedniego domu wyszedł dostojnie Deratt de Voisenfer. Uniósł kostur na wysokość ramion. Wolną ręką złapał inkluz z którego z niemałą trudnością począł wyciągać błyskawicę. Ta, ciągnąca się z sykiem wyładowań, odpuściła wreszcie, wyrwała z kostura i spoczęła w ręce czarodzieja miotając się złowrogo.
Czarodziej zamachnął się i rzucił syczącym pociskiem celując w czarodziejkę i sliniącego się na nią Urbana. Ten drugi poleciał nagle wprzód. Lecąc, dojrzał jeszcze stado rozwichrzonych białych włosów na głowie Geralta.
Kopnięty Urban osłonił czarodziejkę przed błyskawicą. Ta wpadła centralnie w niego - drab wybuchł, rozprysł się momentalnie na wszystkie strony zalewając Laenę, Geralta, czarodzieja i upragnioną kuźnię.
Deratt zakaszlał, odruchowo przetarł rękawem zalaną krwią twarz. Nie pomogło - rękaw, jak i on cały, też był zalany. Gdy otworzył oczy, dojrzał tylko śmignięcie miecza. Eskel ciął go samym koniuszkiem w krtań.
Skóra jednak, zamiast posłać śmiertelną strużkę krwi, rozmyła się, zamieniła w parę i pofrunęła ku niebu. Po paru chwilach w ślad za nią rozmyła się i uleciała w górę cała szyja, głowa a potem reszta ciała wraz z kosturem.
Geralt podniósł czarodziejkę, którą podmuch krwi zsunął z kowadła. Eskel poczekał aż para całkowicie rozmyła się na tle nieba i rozejrzał dokoła uważnie. Nie zauważywszy jednak właściciela zgładzonego przed chwilą klona, pobiegł za resztą do chatki kowala.
- Zostawiłaś nas - Geralt wlókł ją za rękę po ciasnym pomieszczeniu.
- Masz na myśli: uratowałam, nakarmiłam, ogrzałam, a potem uwolniłam? - gadała, wolną ręką podciągając ciasne spodnie.
Geralt zatrzymał się w sypialni w kącie chatki. Spojrzał na, z pozoru słabą, bambusową ścianę. Ciął dwa razy po bokach, potem kopnął ściankę ze złością. Ta poleciała z trzaskiem w tył. Oczom trójki ukazał się skryty plac. Tworzyły go tylne ściany domostw. Przejścia między nimi blokowały murki, stosy dębowych beczek i wozy z sianem. Był tu mały ogródek, stara ławka i buda dla psa.
Na środku placu stała studnia.
*
Triss nie spała już od jakiegoś czasu. Leżała jednak nieruchomo na brzuchu, na całkiem wygodnym łóżku, delikatnymi ruchami dłoni sprawdzając jak bardzo jest źle. Doszła do wniosku, że bardzo: ręce Deratt związał tak, by nie było żadnych szans na rzucenie zaklęcia, głowa bolała od uderzenia a poważny jej stan potwierdzała zakrzepła krew, która zebrała się na twarzy. Do tego wszystkiego Brenand de Cricc, siedzący za biurkiem, zerkał na nią co chwila z nienacka, jakby bojąc się że odfrunie.
Dostrzegł wreszcie delikatny ruch palców związanych za plecami.
- Nnnnie próbuj. Paa, pan Deratt w razie problemów pozwolił mi cię uspokoić pogrzebaczem - gadał jąkając się ustawicznie. - A ja, ja, ja sam nie wiem czy mam na to ochotę.
- Nie jesteś pewien, czy masz ochotę mnie bić? - wymamrotała wykonując dynamiczniejsze, choć bezsensowne próby rozplątania.
- Nie, nie, nie wierć się. Ten...ten ten ten wiedźmin zginie, a wtedy będziesz tylko moja.
- Hę? - jęknęła, uniosła się dynamiczniej, ale natychmiast opadła.
- Pan Deratt powiedział mi, że on cię omamił, zmusił do pomocy w spiskach i do...do, do, do...
- Do?
- Do miłości z nim. Ale ty go nie, nie nie kochasz, bo on cię plugawie zauroczył. Jak tylko zginie to urok ustąpi i wtedy będziesz moja. Tylko, tylko tylko moja.
Czarodziejka zobaczyła jak Brenand poczerwieniał mówiąc o miłości, jak trząsły mu się ręce, a oczy latały we wszystkie strony.
- Mogę być twoja - wysiliła się na uśmiech - ale musiałbyś tu do mnie przyjść.
- Pan, pan, pan Deratt kazał mi cię tylko pilnować i pozwolił uciszyć pogrzebaczem jak będziesz gadać...bo ja byłem zły, bardzo zły że wybrałaś jego. Nie wiedziałem że on cię zaczarował, przepraszam.
- I ja przepraszam, że byłam wcześniej dla ciebie taka oschła. To przez te mrozy wszystko mnie drażni. Choć, połóż się ze mną.
- Ty...ty ty jesteś jeszcze pod urokiem, ja nie mogę w ogóle rozmawiać z tobą i nie mów nic bo będę musiał...
Triss wygięła skrępowane dłonie, złapała długą suknię i, podskakując ciężko na łóżku, unosiła ją z trudem. Wkrótce zakochany inżynier zobaczył odsłaniające się nogi, uda, a potem chronione tylko delikatnymi, białymi i ciut prześwitującymi majtkami pośladki.
- Bitwa już trwa, prawda? - Spytała kontynuując proceder.
- Pra...pra...prawda - Brenand rozdziawił gębę, wypuścił pogrzebacz z rąk i zastygł.
- Dawno ruszyli?
- Da..dawno.
- Czas więc ucieka, oni się tam zabijają, a my jesteśmy sami w pustym obozie. Taka okazja może się już nie powtórzyć - z wielkim trudem złapała majtki i zsunęła w dół ile dała radę, czyli niewiele, ale starczyło.
Brenand wstał, ruszył w jej kierunku potykając się co chwila, ukląkł ciężko za nią. Poczuła swoje nogi pomiędzy jego.
Z niemałym trudem zabrał się za zdejmowanie pasa postękując i warcząc, gdy drżącymi rękoma nie mógł go rozpiąć. W końcu dał jednak radę.
- Trochę mi to przeszkadza, tobie chyba też - Triss potrząchnęła lekko dłońmi, które istotnie stały na drodze, i przysłaniały nielichy widok do społu z niezdjętymi całkowicie majtkami.
Brenand pomógł posłusznie, jednak tylko z tym drugim - dość niezgrabnie złapał je i ściągnął, rozrywając przy okazji delikatny materiał.
Dalsze argumenty czarodziejki ignorował do czasu gdy stwierdził że rzeczywiście przez jej dłonie się nie przeciśnie - choć próbował usilnie. Zabrał się więc za odpychanie dłoni na boki, te jednak od razu powracały na poprzednią pozycję uniemożliwiając tak bliską już rozkosz.
Zaklął coś zeźlony, rozważając chyba czy dłonie obciąć czy rozwiązać. Nóż leżał jednak na biurku. Nie chcąc naturalnie wstawać, zabrał się za rozplątywanie solidnych więzów.
Ucieszyła się czując lekki luz w dłoniach - przedwcześnie. Jak tylko poluzował na tyle, by móc je odepchnąć w górę, stracił zainteresowanie więzami.
Triss poczuła jego kościste biodra i twardy kształt wciskający się pomiędzy ściśnięte jak najmocniej pośladki. Zaklęła czując na szyi ślinę cieknącą z postękującej radośnie gęby. Ruszyła poluzowanymi palcami, wyszeptała zaklęcie i pochwyciła dynamicznie członka.
Brenand zaryczał wściekle, zeskoczył z niej i spadł z łóżka. Usłyszała jęki i skwierczenie przypalanej skóry. Zerwała się, skoczyła niezgrabnie w stronę biurka i pogrzebacza.
Gdy czołgała się mozolnie, złapał ją za łydkę krzycząc coś i kuląc żałośnie. Drugą nogą kopnęła go prosto w nos; puścił i skulił się jeszcze bardziej. Dopadła do pogrzebacza, złapała go wciąż związanymi z tyłu rękoma. Wstała i podbiegła do wstającego również Brenanda. Uderzyła z półobrotu z taką siłą, na jaką pozwalało trzymanie broni za plecami.
Inżynier zasłonił się łokciem, który chrupnął. Nie zdążył już zakrzyknąć znowu - Triss obróciła się ponownie i z drugiej strony przywaliła mu prosto w twarz. Brenand zakołysał się, jęknął i padł na posadzkę namiotu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro