Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII

- Nie, Nie! Jeśli moją być nie może, to i jego nie będzie! - gadał Brenand de Cricc łażąc w tę i z powrotem po swoim, nie uboższym niż ten czarodziejki, namiocie. Był zdezorientowany, oderwany od rzeczywistości i cały spocony. - Pomocy mi trzeba! Wiedźmin, mutant, najemny zabójca, co on tu robi! Po co przyjechał na front? Przecież nie żeby walczyć.
- Jeśli...jeśli jeśli jeśli - kontynuował tok myślowy wychodząc w kapciach i samej tylko koszuli na wieczorny mróz - jeśli nie by walczyć, to po co? Tak! Przecież że właśnie do niej, to oczywiste. Zaraz jak przyjechał to do niej poszedł...i z nikim potem nie rozmawiał, a więc do niej, do niej: do mojej Triss! - buchał wściekle parą z ust.
Mamrocząc tak, mijał dogasające ogniska, puste placyki i szczelnie odizolowane od ziąbu namioty. Nikogo prócz oderwanego przez miłość od rzeczywistości inżyniera nie było w okolicy. A to dlatego że nikt inny nie dysponował tak silną miłosną powłoką chroniacą, przynajmniej póki co, przed mrozem.
Wtem jednak spostrzegł kogoś. Człowiek ten również był pod ochronnym wpływem miłości. Nie...nie człowiek. To wiedźmin po paru godzinach wylazł wreszcie z namiotu. Ubrany w ciepłą skurzaną kurtkę z głową zasłoniętą lisim kapturem i mieczem na plecach.
- Minęło już? - spytała czarodziejka zmartwiona jego nagłymi bólami głowy.
- Minęło. Eliksir będzie działał dwie, trzy godziny. Przez ten czas nie powinnaś mieć problemu z utrzymaniem zaklęcia. Tylko zimno jak cholera...
- Nie zwlekajmy zatem. Pamiętaj, żadnych biegów, walk i akrobacji. Jeśli więź raz się przerwie, nie zdołam wznowić zaklęcia. Dam radę je utrzymać najwyżej kilka godzin, to męczący czar. A teraz - odetchnęła głęboko powietrzem, przełyk a potem płuca przeszyło paskudne zimno - teraz się nie ruszaj.
Uniosła lekko rękę, coś wyszeptała.
Coteż oni wyczyniają - myślał skulony w krzakach białego mirtu inżynier, już drżąc lekko z zimna.
Wiedźmin tymczasem literalnie znikł. Brenand przegapił ten moment, bo mrugnął akurat oczyma w które wpadł lodowy podmuch wiatru. Potarł je mocno, ale nie pomogło - Geralt nie pojawił się z powrotem.
- Powodzenia - powiedziała patrząc w stronę miasta, które swieciło setkami pochodni rozświetlając okolicę pochłoniętą już czarnymi chmurami, po czym wróciła do namiotu.

*

Geralt ruszył naprzód. Popędzany mrozem szedł szybko, ale jego popęd temperowały wytyczne czarodziejki. Szedł po wyjałowionych glebach na których uchowały się tylko najsilniejsze z trawich źdźbeł.
A to dopiero poczatek jesieni - mruczał, mimowolnie przyspieszając - co to będzie zimą, co to będzie...
Brama rzeczywiście była otwarta. W górze, w wieżach paliły się pochodnie ale nikogo widać nie było. Przed bramą zaś siedziało dwóch skulonych wartowników. Nakryci byli pierzeją pod same szyje i ogrzewali wzajemnym ciepłem.
Wszedł przez bramę za którą w podobnych pozach kuliło się kolejnych paru wojów.
No to jestem - rozejrzał się po ganku. Hałas dobiegał z dalszej części miasta, tam też wiły się wyjątkowo kusząco gorące płomienie ognisk nad którymi obracały się pieczone świniaki.
Nie mając pojęcia gdzie powinien szukać, skierował się właśnie tam.

*

- Tak, mistrzu. Tak będzie - mówił do lustra wielkości głowy Deratt, obejrzał się w stronę łóżka na którym spał setnik kuszników, jego współlokator o nieistotnym imieniu, którego Deratt zresztą nie znał.
- Śpi? - Spytała zaniepokojona głowa w lustrze. Głowa młoda, szalenie przystojna o pięknych rysach.
- Jak trup. Nie zbudzi się napewno, nie po tym wywarze. Rano będzie miał takiego kaca, że chyba prowadzić strzelców do bitwy nie da rady, i go batem za pijaństwo zdzielą, hehe - uśmiechnął się Deratt, ale widząc w lustrze poważną twarz, sam tez spoważniał. - A to połączenie, jest bezpieczne? Wiedźma go nie wyczuje?
- Za kogo ty mnie masz, Deratt? Połączenie jest chronione moją własną pieczęcią. Poza tym trzeba by mieć móżdżek cokolwiek większy niż Merigold, by nas wyczuć. A co do niej, to musisz dopaść Laenę przed nią. Triss cieszy się sporym szacunkiem na temerskim dworze, jeśli złapie ją pierwsza, może już być za późno.
- Laenę zgładzić musisz bezwzględnie - kontynowała mądrym, pewnym glosem przystojna głowa o ciemnych, gęstych włosach. - To buntowniczka, morderczyni której śmierć Foltest nakazał tak jak i wszystkich w mieście, działamy więc zgodnie z królewską wolą.
- Bez obaw, mistrzu. Triss mi nie przeszkodzi. To tylko kobieta, co więcej jest tu z nią pewien wiedźmin. Mizdrzą się teraz pewnie w jej namiocie. To ją powinno pochłonąć na jakiś czas - mówienie do głowy ,,mistrzu" było o tyle dziwne, że z wyglądu Deratt był starszy, aniżeli postać w lustrze. Ale wygląd u czarodzieji był bardzo mylący. Facet w lustrze mógł równie dobrze kształtować doliny i przestawiać zaklęciami góry, gdy Deratta nie było jeszcze w planach.
- Nie lekceważ jej. Spróbuj nie dopuścić, by poszła z grupą szturmową. Ty zaś pójdź w pierwszej grupie uderzeniowej. 
- Dam sobie radę, mistrzu.
- Gdybym w to wątpił, posłałbym kogo innego. Szlag...burza nadchodzi. Może zakłócić magiczną pieczęć, a lepiej żeby ani Triss ani Laena nie dowiedziały się, że się z kimś kontaktujesz. Zobaczymy się po szturmie, bywaj.
I Vilgefortz z Roggeven - przewodniczący Kapituły Czarodziejów, przywódca magów w drugiej bitwie o Sodden - znikł tak nagle, jak wcześniej znikł wiedźmin.

- Masz mnie za aż tak głupiego, Vilgefortz? - gadał do matowego już lustra de Voisenfer. - ,,Buntowniczka, morderczyni; działamy zgodnie z królewską wolą". Co za brednie...co ona ci zrobiła, hm? Albo, czego nie zrobiła? Hehe.
- Potrzebuję wsparcia, pomocy - sapała postać na zewnątrz. - Ale do kogo się zwrócić? Kimbolt się jej boi, bo Foltest traktuje ją na równi z nim. Ale co ona własciwie temu wiedźminowi zrobiła? co zrobiła...
- Hej! Panie de Cricc - syknął wychylając się z namiotu Deratt. - Zaziębi się pan na tym mrozie. Proszę, proszę do środka.
Brenand chwiejnym krokiem wszedł do namiotu czarodzieja i westchnął z ulgą, czując kojące ciepło.
- O kim, jeśli można wiedzieć, tak pan tam rozmyślał? - Spytał Voisenfer nalewając sobie i zmarzniętemu inżynierowi wina.

*

Ognisko huczało radośnie. Tłuszcz wylewający się ze świni w płomienie syczał, aż miło było słuchać. Geralt chciał uszczknąć trochę ciepła dla siebie, ale nie było to takie proste: wszystkie cztery ogniska na placyku były szczelnie otoczone temerczykami najróżniejszych ubiorów i specjalizacji.
Dopiero piąte ognisko, w kącie oddalonym od pozostałych, pomiędzy kamienną ścianą murów a drewnianą jakiegoś budynku, było luźniejsze. Geralt podszedł na paluszkach i stanął nieruchomo obok zasiadających wokół paleniska ludzi. Ale nie byli to ani szlachcice, rycerze, arystokraci ani inni. Byli to najemnicy. Dało się to poznać po charakterystycznym dla najemnych morderców sprzęcie: sprzęcie generalnie zakazanym na Północy.
Jeden przy pasie miał lamię, drugi długi sztylet z półkolistymi zadziorami by przy trafieniu zaczepiał się o skórę.
Uwagę Geralta zwrócił trzeci, z długim bandyckim mieczem również z zadziorami w krztałcie skierowanych w górę ostrza trójkącików. Młody brunet o mocno naciągniętej skórze na twarzy, z oczami zasłoniętymi małymi, krągłymi okularami. 
- Psia mać, jeszcze padać zaczyna - odezwał się jeden z morderców nakładając kaptur.
- Ej, Magister - inny poprawił pozycję przy ogniu omal nie zachaczając wiedźmińskiego buta - odebrałeś ty już kasę od tego barona? Chyba nie będziesz do jutra czekać, hę?
- Bez obaw - odezwał się zimny głos z wieczną nutką ironii - pogadam z nim później. Pije teraz z tą czarodziejką, jak będzie lekko podchmielony z łatwością wyciągnę od niego więcej.
Grupka ludzi wokół ognia zamilkła, a Geralt oddalił się cicho w stronę murów. Wszedł ostrożnie po kamiennych schodach. Miał stąd widok na całe miasto, rozglądał się więc bacznie, jakby szukając Eskela machającego do niego radośnie.
Wtem na spacer po murach wybrało się trzech temerczyków w bardzo kiepskim stanie. Widocznie nawet dwutysięczna armia naokoło nie mogła powstrzymać ich od picia. Geralt cofnął się, mury były wąskie a ich trzech, nie sposób było ich więc ominąć.
Trójka zataczała się radośnie. Wymachiwali rękoma, popijali jakby im jeszcze mało było i śpiewali:

Fsniooocy, zbódzzz fie, ZBÓDZZZ SIE.
pffebódz fsie o fsfffniooocy,
Pfffebódz ffie o sniocy
Pszebódz sieeeeee.

Noeiech ffŚniący będźie f tobom.

Śpiewajac tak i pijąc szli naprzód i zmuszali Geralta do cofania się. Wreszcie plecy jego poczuly sciankę kragłej wieżyczki. Mury się kończyły, a pijacy wciąż chwiejnie parli w jego stronę.
Byliby na niego wpadli, ale szczęsliwie jeden potknął się niezdarnie, i choć się nie przewrócił, to upuścił butelkę temerskiej żytniej, która z brzękiem rozpadła się o kamień, niedaleko ogniska zbirów.
- Niiiiiieeee - padł na kolana jej właściciel i począł płakać.
To była ostatnia okazja. Geralt spojrzał w bok, znajdował się teraz nad ogniskiem najemników, którzy patrzyli w górę zezłoszczeni hałasem, który wybudził ich z sennego nastroju.
- Czego drzesz ryja patafianie? - warknął tęgi najemnik z wytatuowanym łysym czerepem i sięgnął za plecy po nóż do rzucania.
- Szczęście macie, że w okularach zwykłem łazić - Magister gadał tak jak zawsze: poważnie, z nutką ironii - inaczej w oko byście mi tym szkłem trafili.
- Magister daj pokój. I tak się z nimi nie dogadasz. A ty Ravod odłóż ten nóż, jak ich zabijesz to z kasy nici - gadał któryś z morderców.
Zignorowali więc hałas i wrócili do kościanego pokera. Gra była bezsensowna, Magister zawsze wyrzucał same szóstki.
Gdy pozostała na dwójka na murach znów ruszyła w jego stronę, Geralt skulił się, wziął minimalny rozpęd i skoczył przez plac, nad ogniskiem zbirów, i wskoczył przez okno do tworzącego wraz z murami zaułek budynku.
- Co jest znowu? - zwany Ravodem mięśniak podniósł głowę dosłyszawszy stuk butów o ramę okna.
- Nic, to drewno tam dalej trzasnęło w ogniu.
- Nie - zaprzeczył ponuro Magister - To coś w oknie, napewno.
- DUCH! Duch powiaaaaaadam wam! - zawył niezbyt głośno jeden z pijaków na murach, wskazując palcem w nicość nad ogniskiem - duch w powietrzu się ukazał! Lulek, Gajowiec, widzieliście?
Jeden pokręcił przecząco głową, a drugi, ten klęczący przy rozbitej butelce, nawet nie zwrócił na nich uwagi - płakał dalej.
- Pieprzone pijaki, przywidziało im się. Albo ptak stuknął czy coś. Magister, co tak patrzysz? Jak się tak przejąłeś to idź sprawdź, a nie gapisz się jak kretyn.
- Sprawdzę - powiedział zimno, dalej patrząc w górę, w okno, co brzydko ściągało skórę na oświetlanej ogniem twarzy i tworzyło na niej masę cieni - Ravod, ze mną.

Geralt tymczasem siedział skulony tuż za oknem, przez które wskoczył. Ręka, noga i kawał brzucha były widoczne. Medalion od Triss, oraz jego własny stukały o siebie cicho. Czuł wysiłek czarodziejki chcącej utrzymać zaklęcie.
I udało jej się. Po chwili znów cały był niewidoczny. Ruszył więc ostrożnie naprzód.
Wszedł do sali stąpając cicho po skrzypiącej podłodze. Kilkanaście łóżek, to jedyne co w niej było. A na łóżkach śpiący jak trupy Temerczycy. Poszedł dalej korytarzem i dotarł chyba do jakiegoś pomieszczenia administracyjnego. Pulpit, na nim otwarta księga, a za pulpitem półka z dziesiatkami kolejnych ksiąg.

Odczytywał kolejno napisy na bokach ksiąg: Dorian-Wyzima, Handel jesienny. Dorian - wybitne osobistości 1190-1210. Dorian - zjazd przeciw nieludziom 1216.
Zrezygnowany wiedźmin spojrzał na pulpit. Otwarta księga była niedawno pisana. Podszedł i zaczął czytać.

Schwytany dnia drugiego po rebelii i przejęciu władzy przez Barona Ralpha Von Vungerta wiedźmin umieszczony został tymczasowo w lochach. Nie okreslił baron dalszych rozkazów, jest więc więzień przetrzymywany w celi numer 4 i oczekuje na wyrok. Schwytany podczas pró...
I tu treść się kończyła.
Do pokoju niespodziewanie wszedł gruby jegomość w płaszczu. Był cały mokry, na zewnątrz musiało w międzyczasie lunąć. 
Podszedł do pulpitu, westchnął, zadrżał od nagłego ciepła i zaczął uzupełniać braki w robocie.
Wtem drugimi drzwiami weszli butnie Magister i Ravod. Rozejrzeli się, popatrzyli.
- Wszystko tu w porządku? - spytał znad okularów pierwszy, ze straszliwym uśmiechem.
- W porządku, a stało się co? - zadrżał ponownie grubasek.
- A nic. Patrol robimy, pracę naszą uskuteczniamy.

I byliby wyszli, poszli dalej, po czym stwierdzili że wszystko jest w porządku, jednak wiedźmin oparty o półkę z księgami nagle przestał być niewidzalny. Pojawił się nawet o tym nie wiedząc. Domyślił się dopiero, gdy utkwiły na nim na chwilę krzywe spojrzenia zadziwionych zabójców.

*

Kilka minut wczesniej.

- Na własne oczy, na własne! Zniknął!
- Przestańcie już to powtarzać, opanujcie się żesz - upominał inżyniera czarodziej, kierując się w stronę namiotu Triss.
Przysypiający przed wejściem wąsaty wartownik ocknął się, przetarł oczy.
- Panowie, do środka nie wolno - oznajmił niepewnie zadziwiony widokiem czarodzieja z kosturem i Brenanda, który tym razem ubrał się przed wyjściem.
- Zabieżcie dobry człowieku tę halabardę i dajcie nam wejść.
- Pani Triss stanowczo zabroniła kogokolwiek wpuszczać.
- Wpuść nas kretynie bo ci tę pikę w rzyć wetknę a potem...
- Zamilcz - rozkazał czarodziej.
Nie wiadomo co zrobiło na wartowniku większe wrażenie: nasłynniejszy wynalazca na północy, czy przedstawiiciel Rady Czarodziejów - organizjacji mającej władzę wielką, choć zwykle nieoficjalną.
Dość, że odszedł na bok ścierając z czoła przed chwilą gorące, ale nagle zmrożone nocnym podmuchem krople potu.
- Zaczekajcie tu panie Brenand.
Deratt wszedł do środka i ujrzał Triss siedzacą przy kredensie w bezruchu, z zaciśniętymi pięściami.
- Mkhm - kaszlnął głosno i stuknął kosturem.
Triss odzyskała świadomość, przerwała zaklęcie i zrywając się cisnęła natychmiast w Deratta kulą ognia.

Była jednak zbyt wyczerpana poczynaniami Geralta. Ogień wpadł w wyciągnięty kostur czarodzieja, rozpłynął się w powieterzu dźwięcznie.
- To aż za łatwe - uśmiechnął się Deratt i z półobrotu łupnął czarodziejkę kosturem w twarz. Triss zakołysała się i padła nieprzytomna na niepostprzątane po harcach łóżko.
Do środka wpadł wartownik, zorientował się w sytuacji, pchnął Deratta piką w brzuch. Czarodziej odbił cios kosturem dorzucając od siebie cios telekinetyczny. Halabarda poleciała w górę i upadła kawałek dalej.
Czarodziej uniósł kostur, wypowiedział zaklęcie. Wartownik podleciał nagle do góry ze stłumionym przez zaciśnięte gardło krzykiem. Z twarzy zaczęła wylatywać mu zielona mgła i lecieć pewnie w stronę inkluza w kosturze.
Twarz jego pobladła, potem zrobiła się czarna, a potem padł na ziemię zesztywniały.
- Rany boskie! Rany boskie! - zakrzyknął Brenand wchodząc.
- Zamilcz! Zabieramy ją do mnie. Jego też.
- On nie żyje! Znajdą nas.
- Nie panikuj kretynie, nikt nie zauważy braku jednego starca w dwutysięcznej armii. Z nią będzie trudnej, ale zostaw to mnie. I opanuj się do cholery!
Nikt w przybierającej na sile ulewie nie usłyszał zaklęcia Triss, brzęku upadającej halabardy ani krzyku inżyniera. A nawet jeśli, to nie mając ochoty wychodzić z ciepłego posłania, uznał że się przesłyszał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro