V
Uśmiechnięta parabola hałasu w kompanii sięgnęła smutnego dna.
Zaczęło się od donośnych śpiewów, gier na rozmaitych instrumentach i sprzeczek na tle rasowym - prowadzonych bardziej dla zasady niż szczególnej wzajemnej niechęci.
Wraz z trwającą podróżą pojawiło się zmęczenie i huczały głównie krasnoludy, by się rozgrzać i pokazać ludziom jak są zaprawione w podróżach.
Potem, wraz z dołączeniem do kompanii panienki Cuelli, trwały tylko w miarę kulturalne rozmowy i niewinne żarty.
Teraz zaś panowała absolutna cisza, bez ani jednej gadającej gęby. Jak w grobie, bowiem kompania stała się niejako tymczasowym grobem. Pytanie brzmiało, czy ta parabola, zgodnie z parabolim zwyczajem, pójdzie teraz w górę? Było to bardzo, bardzo wątpliwe.
Jak się rzekło: grobem - albowiem ciała temerczykow zabrano na wozy. Kapitan kategorycznie odmówił ich zostawienia. Nieopodal Dorian, do którego zmierzali, był spory cmentarz i tam, powiedział, winniśmy ich pochować.
Wyłapano też większość koni, które zgodnie z instynktem dały szybko nogę, dzięki czemu padło tylko kilka. Brakowało zaś jeźdźców.
Kapitan jechał klasycznie z przodu. Jazda go uspokajała, bo nie wymagała używania bolącej kostki. Przy postojach jednak, gdy trzeba mu było w krzaki za grubszą sprawą iść, podtrzymywać go musiało dwóch towarzyszy, co krępowało go naturalnie i w konsekwencji rozzłaszczało do czerwoności, a swoich pomocników, owego fatalnego konia który go zdeptał, elfów i Bogów zbluzgiwał nie gorzej niż pewnien człowiek imieniem Szarlej zbluzgał dominikanów, gdy wydostał się z ich więzienia.
*
Jak się rzekło, martwi jechali na wozach. Poświęcono temu dwa ostatnie, przerzucając z nich sprzęt do innych. Ostatnie, ponieważ nie chciano narażać żywych na konieczność stykania się z trupim odorem, a wiejący w twarz wiatr skutecznie go przeganiał.
Ciał tych doliczono się trzydzieści jeden, w tym trzy krasnoludy. Nikt nie liczył martwych elfów - wiedziano, że bilans jest bardzo niekorzystny.
Na tym jednak nie koniec. Jeden wóz poświęcony musiał być dla tych, którzy żyli, ale podróżować nie byli w stanie. Tak oto pośród paczek z ubraniami, żywnością i bronią jechali ludzie dla których ta wojna się już skończyła; ci, którym strzały poprzebijały piszczele, ramiona, barki, którym szable pocharatały twarze. Jeden z nich, szpakowaty młodzieniec z rozdartym udem, drzemał sobie, za poduszkę biorąc mięciutką torbę z ciuchami Cuelli.
A propo, i ona jechała na tym wozie - z tych samych powodów. Nie była wszakże ranna, ale siąść na koń też nie dała rady. Leżała wciąż przerażona na plecach, z głową lekko odchyloną w tył, buzią trochę otwartą a oczyma wytrzeszczonymi ku niebu. Przez wyciskającą łzy bladość, która pojawiła się na tej ślicznej buźce, wyglądała jak trup. Jechała na wozie z żywymi, ale ich rany i skrzywione bólem, lub obojętne przez zmęczenie miny sprawiały, że wygladali nie lepiej niż ci, jadący na ostatnich wozach.
Całościowo dziewczyna wyglądała więc jak ta piękna Ormianka na wozie trupów, nad którą dziwował się towarzysz Baryka.
Nad Cuellą dziwował się jednak nie pozbawiony domu, majątku, rodziców i ideałów młodzieniec, a wiedźmin, krasnoludy i czarodziej. Wszyscy milczący i posępni.
A pomiędzy nimi, konkretnie pomiędzy Geraltem a Froffholdem, był elf. On się nie dziwował. Zdawał się w ogóle nie istnieć. Jechał na szkapie spokojnie, bez najmniejszego trudu urzymując się w siodle pomimo skrępowanych boleśnie za plecami rąk. Cały uwalony był lepkim błotem, a twarz zalana była obficie zakrzepłą krwią z nieopatrzonego, rzecz jasna, nosa.
Jechał kolebiąc się w rytm narzucany przez rumaka i patrzył wprzód nie reagując ani słowem, ani spojrzeniem, ani nawet westchnięciem na zaczepki i groźby krasnoludów.
Pomimo tego, że był brudny i poraniony, nie wyglądał jak ofiara losu. Siedział prosto i dumnie, a spojrzenie miał poważne i pewne.
Froffhold uspokoił się nieco. Dalej chciał elfa zabić na miejscu, ale zapewnienia o łamaniu kołem i wypalaniu stóp trochę go przekonały.
Trochę.
- Ty pieprzony draniu, z lasu siekać strzałami umiecie, a jak do bitki prawdziwej doszło to żeśmy was w ziemię wgnietli! - gadał, by go zdenerwować, przez co sam siebie tylko denerwował jego obojętnoscią i wyniosłym milczeniem.
- Biednyś krasnoludzie - powiedział po długiej chwili ciszy elf. Powoli i dumnie. Słowa te przeszyły głuszę w której słychać było tylko rozchlapywane kopytami błoto. - Widziałem, co zrobiłeś. Brata swego zabiłeś...biednyś.
- A co? Może miałem mu się wypiąć z uśmieszkiem, hę? Poza tym to on mi pierwej przyjaciela zasiekł!
- Biednyś... - powtórzył nie przejmując się argumentem brodacza więzień - żaden elf nigdy, pod żadnymi groźbami ani torturami nie skrzywdziłby rodaka. Byliśmy wszyscy świadkami waszego moralnego upadku, tym zdarzeniem przegraliście z tyranami - ludźmi walkę o własną tożsamość.
- Stul dziób! To wasza wina! - Nadął się Gbur i już zacisnął pięści.
- Staliście się tacy jak oni. Bratobójcy - gadał dalej jakby do siebie - To smutne, że wybraliście ich stronę, będziecie teraz już zawsze ich niewolnikami. Glean'oine u nas mają równość i szacunek, a u ludzi? Prześladowania, mordy. Bo jesteście niżsi? Bo się nie golicie? Dla nich to jest wystarczający powód. Dlaczego wspieracie Dh'oine... - westchnął głośno elf.
- Nas, jak widzisz nie wymordowali. Stanęliśmy po zwycięskiej stronie. Przynajmniej nie kitramy się po krzakach i nie żremy korzonków!
- Zwycięskiej? - uśmiechnął się szczerze elf, aż mu część skrzepniętej krwi odpadła z twarzy. - Mieliśmy was jak na widelcu. Czarodziej was uratował. Pogratulować wam - zwrócił się do Deratta - zdolności. Zadrwiliście sobie z mych strzał.
- Radbyłbym - odezwał się wychwalany sucho czarodziej - poznać imie mego rozmówcy, i niedoszłego zabójcy zarazem.
- Vaeide'an jestem, choć to bez znaczenia. Moje życie chyli się ku końcowi - tu uśmiechnął się do siebie - zresztą jak i wasze. Jak wszystkich, którzy stanęli po stronie ludzi: krasnoludów, czarodziei i wiedźminów też.
- Choć to ci ostatni - dodał po chwili, obdarzając jadącego obok Geralta zimnym i złowrogim, a jednak wciąż spokojnym spojrzeniem - zasługują na największe potępienie.
Geralt wygrał walkę na milczenie. Tu, gdzie elf dał się sprowokować i wdał w dyskusję, on milczał dalej. Był zły. Gdy upadał z konia przywalił bokiem o kamień. Dopiero po walce ból dał o sobie znać i nasilał się, gdy wiedźmin podskakiwał w płotkowym siodle.
- W przeciwieństwie do krasnoludów, wy sławicie się neutralnością - zaczął gdy nie doczekał się, niepotrzebnej mu zresztą reakcji. - Ciebie też bacznie obserwowałem. Zabiłeś czterech moich braci i ocaliłeś swojego dowódcę. HA! - nagłe uniesienie skontrastowało z powolnym tonem wypowiedzi i rozbudziło okolicę - swojego, jak to brzmi...wiedźmin ma SWOJEGO dowódcę. Podziękował ci on chociaż za to, bo jakoś nie pamiętam? Bliżej ci wiedźminie do nas niż do nich, widzę po twarzy. Masz elfickie geny.
- Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - przemógł się wiedźmin - gdybym zabijał dla was, nie byłaby dla ciebie problemem moja neutralność.
- Ja...my, nie oczekiwalibyśmy od ciebie wyrzeczenia się jej.
- Przeczysz sam sobie. Właśnie to zrobiliście - zmusiliście mnie do walki. Ale starczy tego - uciął widząc, że elf już szykuje się do kontry - obraziłeś już wszystkich z którymi jedziesz. Ja zaś mam cię doprowadzić żywego, a tym gadaniem mi nie pomagasz, zamilcz więc proszę.
- Masz doprowadzić...phi - uśmiechnął się pochyliwszy lekko głowę, ale zgodnie z prośbą, zamilkł.
Dalsza część podróży minęła w przygnębieniu i milczeniu przerywanym tylko przekleństwami Gelfroda dobiegającymi z krzaków podczas postojów. Można więc, bez obaw, że przegapimy coś ważnego, przenieść się w inne miejsce.
*
Byli na najwyższym piętrze wieży oblężniczej. Najwyższym, a zarazem najprzestronniejszym. Na niższych miejsca było mniej z uwagi na konieczność rozlokowania drabin. Tam też znajdowały się pakunki z najpotrzebniejszym sprzętem medycznym, bronią i miejsca siedziące. Tu, na szczycie, nie było nic. Tylko podnoszona brama i kołowrót do tejże.
- Ładnie tu, bezpiecznie, przyjemnie, pusto i cicho, nie to co na zewnątrz. Tu można wreszczie odsapnąć, przysiąść razem, zamknąć oczy i wyobrazić sobie jak... - usmiechnął się Brenand de Cricc zamknąwszy oczy i wyobrażywszy sobie jak...
Rudowłosa zignorowala jego słowa. Adorwał ją od dawna, im dalej, tym mniej umiejętnie, ale przynajmniej niezbyt nachalnie, więc puszczała to mimo uszu. Był na swój sposób ciekawy, intrygujący, ale żył we własnym świecie. Świecie wynalazkow i odkryć mających służyć jego zmienianiu. Problem w tym, że o tym prawdziwym świecie, który chciał zmieniać, wiedział znacznie mniej.
- Rad jestem - kontynuował wynalazca w średnim wieku, o wiecznie zamyślonej, przyjemnej dość twarzy - że zechciała pani wreszcie zobaczyć moje dzieło.
- Istotnie, imponujące - przyznała Triss. - ze środka wygląda jeszcze bardziej imponująco niż z zewnątrz. A to? To celowo?
- Tak, jaśnie pani - potwierdził de Cricc patrząc na otwór w bocznej ścianie. - Wieża chroniona jest szczelnie przez grube końskie skóry. Latem ta puszka potrafi się solidnie nagrzać, a jak jeszcze trzy setki chłopa do środka wlezą...
- I te dziurki mają zapewnić świeże powietrze? - patrzyła z niedowierzaniem na otwór wielkości głowy.
- Gdy wieża jedzie - czterdziestoletni brunet odpowiadał z dumą - robi się silny przewiew. Otwory umieszczone są tak, by powietrze przepływało z łatwością. Zawsze to jakaś ulga dla ludzi w pełnych zbrojach.
- Chyba wiem już wszystko, możemy wracać.
- Nie chce pani zostać jeszcze chwilę? - spytał z nadzieją.
- Nie chcę - odparła znacząco, ale uśmiechnęła się przy tym miło, więc Cricc nie zmartwił się zanadto.
- Dziękuję zatem za poświęcony mi czas - zaprosił ją gestem ku drabinom prowadzącym na coraz to niższe poziomy wieży, która to miała niebawem uwolnić Dorian spod okupacji.
Schodzenie po drabinach w dół było przyjemniejsze niźli wchodzenje do góry. Brenand zawsze elegancko puszczał ją pierwszą, ale nie tylko elegancja była powodem. Z uwagi na mróz ubrana była w ciasne i mocno do ciała przylegające skórzane spodnie i takąż kurteczkę. Tak, z góry schodziło się przyjemniej.
Podczas tej drogi w dół, chcąc nie chcąc, musiała słuchać przemów Brenanda na temat owej wieży.
Dowiedziała się, że na nic by sie ze względu na swoje rozmiary w Pontarze nie zdała. Że szturmowała niejeden zamek keadwenski, redanski ale lenna jej własnego króla jeszcze nie zdobywała. Że jest to duma Temerii, osławiona broń, której żadna forteca jeszcze nie sprostała. Nazywała się ona: Ostreverg, nawiązywało to, jak przypominała sobie Triss, do legendy o Wiarołomcy.
Wszędzie tam, gdzie wojowała Ostreverg, pojawiał się i jej inżynier. Brenand de Cricc był absolutnie pierwszorzędną osobą w Temerii. Chadzał na uczty do Foltesta, dostawał też niekiedy majątki, które dzięki jego odkryciom podbito, co było wynagrodzeniem za jego trud. A że wynalazł wiele, to i majątków miał wiele. Majątki położone we wszelakich królestwach dawały mu wpływy na całej niemalże Północy.
Wieża była tu jedyną machiną oblężniczą. Ludzie ludźmi, ale trebusze i katapulty rozwaliłyby własny zamek, a tego nie chciano.
- Mogę jeszcze w czymś służyć? - skłonił się czarodziejce inżynier gdy wyszli na popołudniowe powietrze.
- Dziękuję - odparła z uśmiechem. Starał się o jej względy bardzo długo i wytrwale, pomimo jej obojętności nie zmieniał strategii ani na chwilę: uprzejmy, z dystansem. Zaczynało jej się podobać jego obeznanie i wyczucie, był wreszcie przystojny. Jak na naukowca.
Spojrzała za niego. Na dużym i wysokim wzgórzu stało miasto Dorian. Naokoło rozmieszczone były puste teraz farmy. Przyglądała się wysokim murom i powiewającym z daleka, wszechobecym sztandarom Ralpha von Vungerta, który miasto przejął.
- A podjedzie ona pod takie strome wzniesienie? - spytała wskazując wzgórze na którym znajdowało się miasto.
- Podjedzie, niezawodnie. Latem mógłby być problem, ale teraz, dzięki mrozom, grunt jest wyjątkowo twardy - opowiedział, gdy wtem z tyłu dobiegły krzyki.
Z leśnej ścieżki wychodzącej na polanę, na której ulokował się generał Kimbolt, wyjeżdżała ostatnia już do kompletu kompania. Zebrały się krzyki, nawoływania, także i śmiechy.
Oczom wszystkich ukazali się bowiem zmordowani, ubłoceni i ranni ludzie.
Gelfrod dojrzał na niewielkim wzgórku Kimbolta i westchnął głośno. Nakazał kompanii stanąć, a sam podjechał do przełożonego wyobrażając sobie najróżniejsze scenariusze nadchodzącej nieubłaganie rozmowy.
Gdy już był obok niego, z tegoż pagórka dojrzał otaczające Dorian obozowiska. Setki namiotów skupiły się w bezpiecznej odległości od miasta izolując je na swoim dużym wzniesieniu.
Wyobraził sobie te tysiące ludzi w lśniących zbrojach, a obok nich jego utytłaną w błocie garstkę. Westchnął i zameldował się posłusznie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro