Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Przybycie kompanii wzbudziło mieszane uczucia. Z jednej strony, wieśniacy wiedzieli czym taka wizyta jadących na wojnę rycerzy grozi. Niekiedy niemiła uwaga, próba sprzeciwu albo i samo krzywe spojrzenie wystarczyło, by doszło do chłost, kradzieży, gwałcenia, a czasem palenia. Wszyscy siedzieli tedy cicho i schodzili gościom z drogi, mając nadzieję, że na wyjedzonym do cna gulaszu i wychędożonej starostowej córce się skończy. Z drugiej jednak strony, gdy w wiosce stacjonuje kompania kilkudziesiedziu żołnierzy, to jakoś bezpieczniej się spi.
Zwłaszcza gdy w okolicy rzekomo grasuje groźna bestia.

Tak, wioskowi obawiali sie grabieży i gwałtów, w końcu zbliżała się spora wojna, a na wojnach, zwłaszcza sporych, o prawa chłopów mało kto dbał, ale Gelfrod zaraz po rozmowie ze starostą zwrócił się do swych ludzi i powiedział im tak:
— Iść już mi spać do stodoły kurwie syny, bo wstajemy szybciej niż słońce i przywitamy z uśmiechem romantyczny wschód, a jak pierwszy kogut zapieje, a któryś z was nie będzie jeszcze gotowy, to bat na woły od starosty wezmę i dupę przetrące! 

Tak powiedział, a żołnierze rozkaz wykonali bez szczególnego przymusu. 
Podróżowali nieustannie od czterech dni i to od rana do wieczora, do tego nadeszła zimna pora i deszcze, więc wszyscy byli wymęczeni i przemarznięci. A słoma w stajni była łożem królewskim w prównaniu z nocowaniem pod namiotami i po jaskiniach w taki ziąb, jak to musieli robić do tej pory. Tempo podróży było uwarunkowane koniecznością szybkiego dotarcia. Był termin i kapitan musiał się go trzymać. To i sie trzymał.

*

— Rany boskie! Skąd pan to ma!? – Dziewczyna machnęła głową rozsypując bezładnie jasne włosy, uniosła się na przedramionach lekko przestraszona.

— To? Ha! – Mężczyzna odrzucił kołdrę w dół ukazując swój prawy bok i całą, nagą górną część ciała dziewczyny – To pamiątka po...tym, no...skolopendromorfie. Wielkie bydle. Wiesz, moja droga, co to jest?

Dziewczyna otworzyła buzię, a jedyne w pomieszczeniu światło ze stojącej nieopodal świecy oświetliło jej powiększone oczy, a także malutkie piersi i szczupły brzuch.

— Wnioskuję po reakcji, że nie słyszałaś...proponuję więc odsapnąć, widzę żeś zmęczona, a w ramach odpoczynku opowiem ci o tym – Gelfrod walnął się zamaszyście na plecy. Zamiast jednak zacząć odpoczywać położył dłoń na piersi dziewczyny, po czym wtulił twarz w drugą.

— Czy panu nigdy dosyć, sir? Toć już chyba trzecią godzinę tu jesteśmy! Serce mię zaraz nie wytrzyma, odpocząć przecie mieliśmy. A i o tym sklopenmorfje miałam usłyszeć. Niechże pan przestanie! – potrząsnęła tułowiem dziewczyna, przez co piersi podskoczyły niewinnie, co dało efekt odwrotny do zamierzonego.

— Ja nie tak zaprawiona jak pan, sir – powiedziała z rumieńcem, gdy wielka, opalona masa się od niej w końcu odkleiła.

— Dla żołnierzy sir jestem. Mów mi po imieniu, Gelfrod. A co do tego – pogładził szeroką i długą bliznę na boku – to trzeba ci wiedzieć, że skolopendromorf to paskudne bydle jest! Pod ziemią się porusza, wyczuwa uderzenia o nią. Jest ponoć w stanie rozróżnić dokładnie co po ziemi łazi, a także ilość żarła potencjalnego. Rozróżni ci bez problemu konia od dwu ludzi. Krasnoluda od elfa i tak dalej...

Dziewczyna słuchała w skupieniu. Fakt, że wymuszony kochanek nie wspomniał nic o wyglądzie, znacząco utrudniało nieobeznanej wyobrażenie sobie bestii.

— Brr...strach pomyśleć, co? Idziesz sobie ziemniaki szpachelką wykopywać, a tu dwa metry pod ziemią, wielki, długi, z ostrzami niczym noże rzeźnickie – Gelfrod z każdym słowem zwiększał napięcie, akcentował, a dziewczynę pokryły nowe krople potu – a jak uklękniesz, pochylisz głowę coby ziemniaka wyrwać, to nagle, spod ziemi HAPS!

Facet skoczył na przerażoną dziewczynę, ponownie uczepił się zębami piersi. Ta, przerażona krzyknęła głośno.

Piętro niżej Hilfstron westchtnął i wstał z łóżka. Pare już godzin próbował zasnąć i gdy teraz, po setkach jęków, stęknięć i pisków córki wreszcie zrobiło się na moment ciszej, chciał ten moment wykorzytać i zasnąć. Nie zasnął. W przeciwieństwie do swojej żony, która zdarzeniu była bardzo przychylna, a o ewentualnego wnuka z rycerzem ojcem nawet się do czcigodnej Melitele pomodliła.

— Jak się taki uczepi...to już nie puści. Paszczę ma wielką, łapie skórę, wpija się w nią, a masywny to stwór, bez problemu pod ziemie wciągnie i tyle człowieka widać było...

— Pan chce, żeby mnie serce stanęło, czemu mnie pan straszy?

Niespodziewanie do ciemnego pomieszczenia zapukał, po czym wszedł i zaświecił łysiną Aaron.

— Czego do cholery? – warknąl Gelfrod, a jego ciało pokryła gęsia skórka od przenikliwego zimna które wpadło do środka.

— Panie kapitanie... przepraszam że przeszkadzam, ale ten, no... – żołnierz zaniemówił zapatrzywszy na się na młodą, skuloną w kołdrze dzieweczkę.

— Mówżesz o co chodzi kretynie!

— Wiedźmin wrócił, no ten, z włosami białymi, co to go pan posłał...

— Wiem głupcze, który! Dziś go posyłałem, to pamiętam chyba, nie? – westchnął głośno, po czym spytał ciszej – czemu on tak szybko wrócił? Zaraz jak do wioski przybyliśmy to go posłałem.

— Tak, panie kapitanie, ale to cztery godziny temu było.

— Rany boskie...jak te chwile szczęścia szybko mijają.

W tym momencie na zewnątrz rozległ się hałas, pokrzykiwania, wzdychania i błagalne zwroty do Bogów. Tych powszechnych i lokalnych.

— Co za raban? Ucisz tych wieśniaków, zaraz przyjdę.

Kapitan wstał, począł szukać porozrzucanych po ciemnym pomieszczeniu ubrań. Dziewczyna wpatrywała się w wielkiego jak dąb faceta. Same ramie grube miał prawie jak jej brzuch. I to bynajmniej nie tylko dlatego, że brzuch miała szczuplutki.
Tego ranka z pewnością nie myślała, że dzień tak się zakończy. Ojciec od zawsze ją pilnował, a jak który chłopak się nią interesował, to z miejsca kijem dzielił. Tym bardziej ucieszyła ją jego mina, gdy jego córki zażądał kapitan, z kilkudziesięcioma tęgimi żołnierzami za plecami.
Uśmiechnęła się głupiutko przypomniawszy sobie tę minę.
,,Zgoda, panie starosto"?

— Hi hi!

— Hi hi...zamiast się śmiać, rozejrzyj się tam po drugiej stronie łóżka za moimi spodniami. Nie wyjdę na podwórze w samych gaciach.

Spodnie się znalazły. Koszula też. Reszty nie było czasu szukać. Aaron nie uspokoił ludzi i hałas robił się coraz większy.

— Nigdzie nie idź – powiedział to pół rozkazująco, pół łagodnie, po czym wyszedł z chatki.
Nie zamierzała nigdzie iść.

*

— Coś ty tu przywlókł, wiedźminie? To jest ta bestia? – rzucił z uśmiechem Gelfrod podchodząc do białowłosego który na środku placyku, utworzonego przez okrąg chat, rzucił truchło wilka.

— Bardzo bym chciał, ale nie – wiedźmin odparł chłodno.

— To, po co mnie to tu przynosisz? Myślisz, że ja wilka w życiu nie zabiłem, pochwalić się chcesz? Zeżreć też się go, jak widzę, nie da, bo pocharatany jakby go skalpowali.

— Nie ja go tak pocharatałem, przy koniu mam też łeb niedźwiedzia. W nielepszym stanie.

— Mów jaśniej, a ty Aaron przynieś mi chyżo jakiś płaszcz, zimno jak cholera. Jeszcze znów padać zaczyna. Rano chlapa będzie, psia jego mać.

— Chlapa to mały problem – zmrużył oczy wiedźmin. – rzadko to się zdarza, ale wioskowi rację mieli. W tych terenach grasuje coś naprawdę wielkiego.

Na około zdążyło się zebrać sporo wioskowych oraz pobudzonych temerskich żołnierzy.

— Wypiepszać wszyscy! Już! Starosto, zabierz tych wieśniakow – krzyczał kapitan na podstarzałego ojca panny. – A wy ludzie, to co? – tu zwrócił się do swoich podopiecznych. – Kazałem wam spać. Wiedźmin jest tu po to, żeby się zajmować tym, czym się właśnie zajmuje. Wynocha, już!

— A spróbuje który jutro narzekać, że się nie wyspał – mruczał do siebie kapitan.

Tłum rozbiegł się, wieśniacy do chat, rycerze do stajni i namiotów. Po chwili na placyku zostali tylko: kapitan, wiedźmin, starosta i Deratt Voisenfer otulony w gruby płaszcz.

— Więc, co z tym potworem? Tylko mów jasno, północ już prawie, a ja zmęczony i słabo myślę.

Geralt był brudny i wykończony. Marzył, by złapać choć parę godzin snu i na tłumaczenia nie miał żadnej ochoty.

— Ciężko jednoznacznie ocenić, co tu grasuje. Nikt tego nie widział, a z ciała, jak widać, niewiele zostało. Pewne jest natomiast, że to istota pokoniunkcyjna. Żadne mające w naszym ekosystemie swoje miejsce stworzenie nie zabijałoby z taką łatwością. I nie zostawiało ofiar w stanie nienadającym się do zjedzenia. To zabija tylko dla przyjemności. Podejrzewam gryfa, oszluzga, albo gigaskorpiona. Jeśli mamy szczęście, to może po prostu przerośnięty krabopająk.

— Zwykłem zakładać wersje, w których szczęścia nie mam, bo wtedy nie jest ono aż tak potrzebne. Zabijesz to? W końcu po to tu jesteś.

— Jeśli szczęścia nie mamy, to mamy do czynienia z nie tylko groźną, ale i mądrą bestią. Jednak nawet, lub raczej zwłaszcza, bliski kuzyn smoka nie zaatakuje bez powodu siedemdziesięciu ludzi. Jesteśmy raczej bezpieczni. 

— Tak tak, wspominałeś wcześniej. Ja jednak wolałbym nie musieć się tym zamartwiać. Dasz radę to zabić?

— Będzie trzeba zastawić pułapkę, wypłoszyć. Gdybyśmy się zatrzymali na dzień lub...

— Odpada – przerwał stanowczo Gelfrod. – Z rana wyruszamy. Mamy być na miejscu za dwa dni. Idź spać, paskudnie wyglądasz.

— Panie kapitanie... – wymamrotał starosta niepewnie – my mielim nadzieję, że jak wiedźmin jest, to pomoże, ubije. Bestia nam owce, krowy...a ludzie to się bojo na pola wychodzić.

— Dobry człowieku – kapitan podszedł, położył rękę na ramieniu ojca swej kochanki – ten wiedźmin służy w tej chwili mnie, ja służę generałowi Kimboltowi, a on z kolei służy królowi Foltestowi. Do niego więc pretensje kieruj – teraz zwrócił się do wiedźmina – idź spać Geralcie. Wcześnie wstajemy.

*

— Postój tu był dobrym pomysłem – Deratt zagadnął widząc, że wykończony wiedźmin szykuje się do snu – kto wie kiedy znów wyśpimy się w miękkim łóżku.

— Powiedzcie mi panie Voisenfer – Geralt położył się z ulgą na miękkim łóżku, użył ręki jako poduszki i przymknął oczy. – Po co dokładnie tam jedziemy? Kapitan wspominał mi na początku, ale dość ogólnikowo. Teraz jest akurat chwila.

Na oko czterdziestoletni brunet łyknął coś duszkiem i również się położył.

— Wojna z Kaedwen to już pewniak. Rozchodzi się o to co zawsze: Pontar. To temat tak powszechny, że szkoda tracić czas na tłumaczenie. Prawda jednak, że my jedziemy w dokładnie przeciwnym kierunku.

Czarodziej zerknął na Geralta w lnianej koszuli. Oczy miał zamknięte a twarz nieruchomą, ale wiedział, że słucha.

— Niejaki baron Ralph von Vungert, szkodnik któremu pozwolono szkodzić, wystąpił zbrojnie przeciw swemu królowi. Od dawna podburzał przeciw Foltestowi wszystkich co ważniejszych obywateli, których sytuacja materialna pogarszała się przez jego dekrety. Ostentacyjną demagogią i obietnicami poprawy zjednał sobie dużą ich część. Jego pewność siebie i brak strachu przed królem, odbierane były jako przejaw odwagi lub debilizmu. 
—Tak oto – czarodziej westchnął i kontynuował – nierozdeptany za wczasu karaluch zjednał sobie pokaźną liczbę przeciwników Foltesta: uciemiężonych szlachciców, kupców, co bogatszych mieszczan i każdego kto przez naszego poczciwego króla w różnoraki sposób cierpiał. Omamił ich wszystkich i zgromadził w Dorian, które zbrojnie przejął. Jak chyba wspomniałem, człowiekiem ów baron jest pewnym i rozważnym. Zjednoczył wrogów monarchy mających nadzieję na jego obalenie, a bunt rozpoczął w momencie nasilenia się konfliktu o dolinę. 
Tak oto generał Kimbolt posłany został by natychmiast problem rozwiązać, a my towarzyszymy kompanii jadącej do punktu zbiorczego wojsk. Który to punkt znajduje się tuż pod murami miasta.

— Ciekawi mnie jeszcze – mówił wiedźmin spokojnie, nie otworzywszy oczu – po cóż czarodziej w tym desperackim, aczkolwiek niezbyt interesującym wydarzeniu.

— Spytałbym cię o to samo – uśmiechnął się Deratt – gdybym nie znał odpowiedzi.

— A jaka jest odpowiedź, panie Voisenfer?

— Gelfrod dostał nagłe polecenie, by jego kompanię eskortował wiedźmin. Obaj wiemy, że nie jest to spowodowane troską o bezpieczne dotarcie ludzi do celu – Deratt usmiechnął się tajemniczo. – Na miejscu jest już Triss Merigold, twoja kochanka, będąca nawiasem mówiąc, na pręgierzu wśród czarodziei. To ona po ciebie posłała i to do niej jedziesz. Ciekawi mnie tylko, czy czarodziejce na tyle wiedźminskie ciało jest lube, że inni już dogodzić jej nie umieją, czy kryje się za tym wyczekiwanym spotkaniem inny powód.

Geralt nawet nie drgnął. Odpowiadać nie zamierzał, z resztą odpowiedzi nie znał.

— Względem zaś mnie, to nie wspomniałem, że Vungertowi towarzyszy także czarodziejka, niejaka Laena z Carvos. Jadę zrobić z nią to, czego Foltest nie zrobił z Ralphem: rozdeptać, póki można i jest ku temu okazja.

— Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

— O tym ci przecież właśnie mówię. Mało kto o niej słyszał, nikt w zasadzie. Powiem ci Geralcie jak to jest z czarodziejkami, a ty zakarbuj sobie moje słowa. One chcą za wszelka cenę zaistnieć. Złem czy dobrem, nie ma znaczenia. Dla nich jest ważne by pokazać swoją obecność. W końcu to baby którym chłop od dawna nie dogodził, więc się im poprzestawiało tu i ówdzie i marzy im się decydowanie o losach swiata. Laena pomaga Ralphowi tylko po to, by zaistnieć w świecie. Jesli uzna to za opłacalne, wbije mu nóż w plecy. Zapamietaj, one takie są.

Wiedźmin nie zareagował.

— Jadę tam, bo wkrótce Dorian zostanie odbite, to pewne. Jeśli Laena trafi w ręce tej twojej Triss, to ona zabierze ją do innych. O tym buncie wszyscy szybko zapomną, a zamiast Laenę zabić, to czarodziejki, widząc jej "potencjał", wezmą ją pod skrzydła. I stanie się nieuchwytna, nauczą ją wszystkiego, a potem w świat wyruszy kolejna niedoruchana baba z wizją kontrolowania świata. Moim zadaniem jest do tego nie dopuścić. Trzeba rozdeptać, póki można, albo usłyszymy o niej znów za kilkadziesiąt lat. Femme fatale...

Nastała chwila milczenia. Czarodziej wpatrując się w leżącego bez ruchu wiedźmina uznał, że ten zasnął, lecz gdy i on zamknął zmęczone oczy z takim zamiarem, usłyszał głos.

— W takim razie – powolny, niski i lekko straszny głos przeszył ciche pomieszczenie powodując u czarodzieja dreszcz – zastanawia mnie tylko, dlaczego, mości czarodzieju, zwyczajnie się tam nie teleportujecie? Po co tułać się mroźną jesienią taki kawał drogi?

— Ponieważ – odpowiedział po chwili sennie – zależy nam na dyskrecji. Ta cała Laena raczej nie podejrzewa, że czarodzieje już o niej wiedzą. Chcemy, by tak pozostało aż do szturmu, żeby jej nie spłoszyć. A tak potężne zaklęcie nawet amatorka wyczuje.

— Wszystko jasne... –mruczał Geralt coraz ciszej – czas więc wziąć przykład z naszego kapitana i odpocząć. Zdaje się, że wreszcie skończył harcowanie.

— Skąd wiesz, że skończył?

— Nie słyszę już żadnych jęków. Dobranoc – dorzucił obojętnie i położył się na boku, plecami do niego.

Czarodziej wytężył w zamyśleniu zmysły, podniósł głowę zerkajac przez okno na dom starosty. On w ogóle nie słyszał żadnych jęków.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro