Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wielka bitwa o Dorian 1/2

Po zimnej nocy, której spokój zakłóciła ustała niedawno burza i szpieg-wiedźmin, nastał jeszcze zimniejszy poranek. Wojacy po obu stronach klęli siarczyście po wychyleniu na dwór nosów w które naraz uderzył lodowaty podmuch.
Na drewnianych dachach spoczywały ociężałe krople spływając mozolnie na kamienny bruk, który zalewały doszczętnie tworząc mrożące, na sam widok, krew w żyłach kałuże i dając na posadzce niepokojąco śliskie wrażenie.
Na obie strony mróz wpłynął wbrew pozorom korzystnie. Drętwiejące palce zgarbionych temerskich sylwetek rozgrzewały nawoływania oficerów. Ludzie ochoczo targali sprzęty i ganiali we wszystkie strony z nadzieją ogrzania.
Klęli, marznąc, wojacy idący w pierwszej linii. Załadowani byli już oni w wieży na wszystkich poziomach; ściśnięci w ciżbie ludzie drętwieli nie mogąc się zbytnio poruszać, a dziury po bokach mające, zdaniem Bernarda de Cricca, zapewnić świerze powietrze latem, zimą wywiewały złośliwie wszelkie ciepło wypracowane ciałami trzech setek ludzi.
Na samym dnie, zarówno w środku jak i na zewnątrz ulokowani też już byli pomocnicy - blisko tysiąc pachołków mających pchać siedemdziesięciotonową beczkę w kształcie ściętego ostrosłupa. Czekali cierpliwie na sygnał od Kimbolta, który, zapomniawszy już o Triss, obgadywał z oficerami dokładny plan szturmu. 
Wreszcie, patrzący z utęskieniem wojowie dojrzeli grupę odzianych dumnie w pełne, płytowe zbroje oficerów wychodzących z namiotu.
- Naprawdę tak było! - Oburzył się Hearreck. 
- Łżesz jak nic - skrzywił się Loegan poprawiając hełm.
- Przyśniło mu się że księżniczkę wychędożył, he he - parsknął Havock.
- Żaden łeż! Dwa dni przed tym jak tu przybyłem, mówię wam, i niech padnę w tej bitwie jeślim kłamca!
- Aha. No to wybieraj za wczasu. Dębowa ma być? Dąb jest dobry, jak się smarami zabezpieczy to może latami w ziemi leżeć. Wygodnie ci będzie, i żadne robale dziur nie wygryzą. Ani w trumnie, ani, w konsekwencji tego pierwszego, w tobie - żachnął się Gelfrod.
- Głupiś! Jak tam twoja stópka, Gelfrod? - odwzajemnił drwinę Heareck, choć Gelfrod chodził już w pełni sprawnie. -  Sam se dziewke ze wsi bierze, to i nie dziwota, że mi księżniczki z Brugge zazdrości.
- Skąd by się tu księżniczka z Brugge wziąć miała? W konia cię zrobił jakiś doppler.
- Co?
- Doppler. Pokraka, która przyjmuje wygląd różnych ludzi. Obawiam się, że chędożyłeś nieludzia.
- Odzywa się butnie ten, co z trupami na wojnę przyjechał, nie Skiros? - poszukał poparcia Hearreck, ale uśmiech dowódcy strzelców wskazywał, że teoria z dopplerem go przekonała.
- Cisza oficerowie - idący na czele Kimbolt uciął rozmowy. - Do wieży dochodzimy, dajcie chłopakom dobry przykład. Głowy wysoko, miny poważne i naprzód zwartym krokiem.
Weszli do środka, naraz uderzyły ich spojrzenia drętwiejących wojów. Wspinali się po drabinach mijając na każdym piętrze tłumy ściśniętych Temerczyków salutujących im sztywno.
- Skiros, tu zostajesz - nakazał generał na trzecim piętrze od góry. To, oraz czwarte wypełnione było szczelnie oddziałem kuszników pod przewodnictwem Skirosa z Gullawy.
Pozostali oficerowie, a więc: Kimbolt, Gelfrod, Loegan, Havock i łowca serc księżniczek Hearreck, weszli na najwyższy poziom. Miejsca było tu więcej, ale bynajmniej nie luźniej. Przed podnoszoną ścianą ustawione były wysokie ruchome tarcze o szerokości dwóch sążni, obsługiwane po dwóch ludzi na sztukę.
- Nie śpieszyliście się, generale - zmarszczył się Deratt de Voisenfer.
- Chciałem, by ci w mieście długo przypatrywali się na nasze przygotowania, ale wystarczy. RUSZAĆ! - wrzasnął tak, by ci pięćdziesiąt metrów niżej napewno usłyszeli.

*

- Jadą. Na Melitele, ruszyli! - Niski i krępy wąsacz, szlachcic niechybnie, ścisnął w dłoni szablę i wpatrzył się na ruszającą ponuro i posępnie wieżę.
- A czegoś się spodziewał durniu? Że zawrócą? - Stojący na murach za którymi rozciągał się spory placyk Ralph von Vungert skrzyżował ręce na piersi.
Mury i wieżyczki obsadzone były strzelcami. Na placu rozciągały się chmary wojów wśród których mnóstwo było szerokich tarczowników ustawionych w trójszeregu. Za nimi rozstawili się woje z pikami, mieczami i toporami. 
Z ogrągłych wieżyczek kawałek dalej zaznaczali krzykami swoją obecność inżynierzy przy balistach.
- Nie trząść mi się teraz! - odwrócił się w stronę swoich ludzi, plecami do wlokącej się mozolnie wieży. - Możemy już tylko wygrać, lub zginąć. Pozostale drogi odrzuciliśmy dawno temu, sprzeciwiając się tyranii króla, który już dawno zatracił wszystko co było do zatracenia! Podatki, cła, zamykanie szlaków handlowych, ciągłe wojny prowadzone z osobistych przyczyn i uprzedzeń, lub nawet i bez nich; wojny na których od lat tylko tracimy.
- Śmieją się z nas! - Darł się jakby chcąc by cała Temeria go usłyszała. - Temeria staje się pośmiewiskiem na całej Północy. Nasze dzisiejsze zwycięstwo popchnie do zrywu kolejnych baronów, uciemiężonych kupców, ignorowamych szlachciców, wykorzystywanych chłopów i każdego, kto ma odwagę wystąpić przeciw tyranii. Za Temerię, śmierć tyranowi, śmierć Foltestowi!

Krzycząc końcówkę dobył lśniącego miecza, wszedł na krawędź muru i machnął ostrzem w kierunku atakujących.
I nagle zastygł w tej pozycji, zaharczał dziwnie. Potem zaharczał ponownie, wraz z syczącym dźwiękiem powolnie wyciąganego z boku sztyletu. Dalej wystarczyło nawet słabe kobiece pchnięcie, by Ralph pochylił się wprzód i poleciał cicho w dół, upadając pod murem, niepodal bramy głównej, którą zawalono by uniemożliwyć wejście do miasta.
I nastała totalna cisza w której grzmiały tylko koła sunącej wieży. A po chwili ustały i one - Ostreverg zatrzymała się. Nie było już słychać szczeku broni, napinanych łuków, klątw, obaw i wyzwisk, nie było słychać trąb ani krzyków ze strony wieży. Żaden ptak, świerszcz, głodny kot, żadne siorbnięcie ani kaszlnięcie przeziębionego od tej paskudnej jesiennej pogody człowieka, żadne beknięcie, ziewnięcie, żadne czkawki, drapania po głowie ani pierdnięcia - nic. Nic kompletnie nie zakłucało tej ciszy. Ale wiecznie to trwać nie mogło.
- Co...co ....na Wieczny Ogień! - rozdziawił gębę jeden z ludzi na murach i zapłakał gorzko.
Przerazenie, osłupienie i zdumienie malowało się na twarzach buntowników.
- Cóżeś narobiła, zabiłaś go... - uswiadomił osłupiałych wąsaty szlachcic wydychając chmarami parę z ust.
W tym czasie z dołu też rozległy się dźwięki. Dwóch lub trzech ludzi, którzy mieli dziś paskudnego pecha, zostało posłanych do ciała, by sprawdzić co zaszło.
Biegli żałosnie pod mury osłaniając się tarczami i modląc do każdego znanego im boga, by nie spadły na nich strzały, smoła ani kłody.
Nie spadły. Podbiegli do ciała, popatrzyli na nie, potem na siebie, potem machnęli do swoich, złapali ciało i zawrócili w podobnym co poprzednio pośpiechu, wlekąc za sobą Vungerta, który zostawiał na zimnej glebie tragiczną scieżkę krwi.
- Zabiłaś go...zabiłaś - powtarzali jeszcze co niektórzy.
- Rzućcie broń, głupcy! - krzyknęła Laena wyrywając ich z osłupienia i cisnęła za mur swój zakrwawiony temerski sztylet. - Rzućcie ją, mówię! Co wy sobie wyobrażacie?! Ilu was jest, trzystu, czterystu? A to już z uwzględnieniem urzędników, kupców i grubych arystokratów pierdzących teraz pod łóżkami. Jesteście chaotycznym zlepkiem chłopów, rycerzy, szlachciów i kryminalistów chcących wyłgać się od kary, którą i tak była śmierć więc co im za różnica?
- Tam w dole - wskazała dla pewności, by wszyscy zauważyli - jest dwa tysiące temerskiej elity. Kimbolt to nazwisko, od którego drżą królestwa Północy. Co wy sobie myślicie? Rzucajcie te żelastwo za mur, poddajcie się. Jeśli to zrobicie, niektórzy trafią na pal, pod topór albo zawisną na drzewie, ale wielu się uratuje. Ocaliłam wam właśnie życia, zapamiętajcie więc moje imie. Dzięki temu wydarzeniu usłyszy o mnie cały...
Urwała. Znów mozolnie, znów jakby od niechcenia - ruszyła wieża Ostreverg, sunąc w ich kierunku posępnie.
- Co jest?! Czemu dalej jadą?
- Ty głupia dziwko! - zaryczał wąsacz. - Mają bezwględny rozkaz by nas zabić! Zginiemy...wszyscy przez ciebie zginiemy! 
Wąsacz uniósł szable i ruszył na czarodziejkę przebijając się przez tłum.
Wtem dobiegł ich uszu świst - przeszywające powietrze stado strzał wzbiło się ponad wieżę, przysłoniło na moment niebo, by wreszcie wpaść wprost na nich.
Laena padła na ziemię kryjąc się za murem, wąsacz już biorący na nią zamach zdążył tylko krzyknąć. Strzały wpadły na mury i plac wywołując stukot o tarcze, kamień i brzęk wbijających się w mięso grotów.
Skulona Laena otworzyla oczy. Zobaczyla mnóstwo trupów, ludzi kryjacych sie za tarczami i za wszystkim, co za osłone posłużyć mogło. Najbliżej niej leżał ów wąsacz dalej ściskajacy w ręce szable. W korpusie mial trzy strzały, oraz po jednej w głowie i nodze. Martwy patrzył na nią wzrokiem pełnym nienawiści zmieszanej z nagłym, paraliżujacym strachem.
Dziewczyna widząc, jak obrońcy odpowiedzieli ostrzałem i że wszyscy stracili zainteresowanie nią, zerwała się i pobiegła w głąb miasta znikając pomiędzy budynkami.

Z murów posypały się bełty, z wieżyczek podpalone strzały posyłane w sunącą powoli, ale będącą już przerażająco blisko wieżę. Ogień był bardzo szybko tłumiony przez wiatr, lub grube i wilgotne od deszczu skóry pokrywające korpus machiny.
Z okrągłej wieżyczki łupnęła z hukiem balista. Wielka kłoda poleciała w kierunku wieży i wbiła się w drugią od góry kondygnację.
Pocisk utkwił w ścianie miażdząc kilku stojących najbliżej ludzi i wywracając resztę.

Wieża podjechała pod mur. Opuszczany szeroki pomost runął w dół natychmiast po przecięciu utrzymujących go lin.
Łupnęło o bruk, zatrzęsło murami oraz placykiem tuż za nimi, będącym pierwszą linią obrony. Zatrzęsło też ludźmi, zwartymi i gotowymi, rozpraszając ich na chwilę.
Osiłek w kącie wieży chwycił za kołowrót i począł się z nim mocować. W efekcie klapa osłaniająca wyjście z wieży unosiła się, powoli ale nieuniknienie powodując drżenie w rebelianckich sercach. 
Wraz ze swiatełem, które wpadło przez otwierajacą się bramę, po obu stronach zniknęło zimno, odrętwienie. Teraz liczyły się już nie ideały, powody walki, cele przyświecajace poszczególnym stronom. Liczyła się tylko śmierć jednych i życie drugich. 
Jak tylko klapa uniosła się dostatecznie, wystrzeliły w jej stronę salwy z kusz, poleciały oszczepy, noże. Procarze wypuszczali kamienie z siłą gotową rozłupać czaszkę.

- Za Temerię chłopy! Śmierć za Temerię, to dobra śmierć - krzyknął Kimbolt a z wnętrza wybiegły pewnie cztery ruchome tarcze pokrywające całą szerokość pomostu.
Przyjęły beznamiętnie strzały i kamienie, dopiero jeden z oszczepów przebił się przez tarczę, utknął w niej a grot zatrzymał się tuż przed nosem jej właściciela.
Za tarczami, bezpiecznie odizolowana, pobiegła właściwa armia. Pomost zalały tupające wściekle nogi na czele z Kimboltem w lśniącej zbroi, z mieczem i tarczą pokrytą na krawędziach aksamitnym płótnem.
Balista wystrzeliła w pomost. Tego żadna siła zahamować nie jest w stanie - druga od lewej tarcza roztrzaskała się wraz z właścicielami. Pozostałe trzy zbliżyły się wypełniając lukę i biegnęc dalej coraz szybciej.

U kresu drogi, tarcze rozeszły się na krawędzie pomostu chroniąc boki przed strzelcami, a tuż zza nich wybiegła chmara niebiesko-białych rycerzy.
Zwarli się w miejscu gdzie kończył się pomost. Kimbolt zobaczył, że trzy pierwsze szyki obrońców wcale nie mają broni. Mieli tylko wielkie, okrągłe tarcze z którymi stali zwarci i wypełniali luki w szyku po ranionych i zabitych. Rolę atakujących pełnili strzelcy z wież, oszczepnicy i procarze ślący włócznie i kamienie z głębi placu, i, znajdujący się tuż za trzecim rzędem tarczowników - pikinierzy. Stalowe, długie na trzy metry piki i halabardy unosili ponad opancerzone głowy kompanów i szukali wściekłymi dźgnięciami nóg, stóp i innych odsłoniętych cześci ciał oblegających. Było ich mnóstwo, więc z tyłu piki dźgały ustawicznie, a że byli całkowicie niedostepni, to wkurzali niemiłosiernie kryjącego się za lśniącą tarczą Kimbolta.
Z Osterverg wyszli teraz butnie kusznicy. Ulokowali się na wolnej powierzchni pomostu i poczęli strzelać w swoich odpowiedników po drugiej stronie barykady. Skiros z Gullawy też strzelił, zmrużył oczy i uśmiechnął się patrząc na spadającego z wieży inżyniera przy baliście. 
Po dobrych paru minutach bezowocnego i szalenie męczącego szturmu, generał podjął spontaniczną decyzję - rozbił głowę jednego z tarczowników i, nim na jego miejsce zdążył wbiec kolejny, zeskoczył z muru i wbił się klinem w tłum. 
Sztychem nabił jednego z obrońców na miecz i czyniąc z niego żywą jeszcze tarczę swojej prawej strony, a swoją zaś broniąc się z lewej, zaszarżował w głąb rebeliantów niczym klin za którym podążyli wiernie Gelfrod, Loeagan i inni, chroniąc jego odsłonięte boki.
Atakujący przebili się na plac, doszło do zwartej walki, w której nieuzbrojeni tarczownicy i rozproszeni pikinierzy nie mieli szans.
Jeden z nich pchnął wściekle nabijając temerskiego żołnierza na trzon halabardy. Widząc, że utkwiła i nie da rady jej wyjąć, rzucił ją i dobył zza pasa krótkiego miecza.
- Wycofać się! Do drugiej linii - krzyczał wymachując bronią.
Gelfrod zamachnął się, z półobrotu rozchełstał mu brzuch, a gdy ten padł na kolana i zaczął wrzeszczeć, zdzielił go jeszcze tarczą w łeb, by zamilkł.

Obrońcy uciekali z placu w popłochu, ale szybko się otrząsnęli i utworzyli na ścieżce pomiędzy domami identyczną jak poprzednio barykadę: Ściśnięte w przejściu szeregi tarczowników, za nimi skryci pikinierzy, a z tyłu procarze posyłający na plac kamienie. Jeden łupnął bark Kimbolta i upadł na podrygujące jeszcze czyjeś ciało.
- Żałosne - generał przyjrzał się rysie na nowej zbroi i odstąpił na bok. Wszyscy pozostali uczynili to samo.
Zbiegający na boki placu żołnierze utworzyli ściężkę, szpaler, w który dumnie wszedł Deratt de Voisenfer.
Czarodziej, idąc, wymachiwał  kostrurem a z inkluza umieszczinego na jego końcu podążał rosnący ślad ognia. Deratt odchylił się, po czym uderzył pchnięciem powietrze, a z kostura buchnęła rosnąca nagle kula ognia, która runęła z sykiem w stronę barykady. 
Ogień wpadł w tłum, bez problemu rozbił pierwszy szyk tarcz podpalając ich właścicieli. Potem przebił się dalej zapalając i odpychając kolejnych ludzi. Dalsi rozbiegli się na boki i w tył, zderzając się z innymi, próbując umknąć postępującemu ogniowi.
Deratt stał dumnie pośrodku placyku, wyprostowaną w łokciu ręką trzymając kostur oparty o ziemię i przyglądając się swemu dziełu, otaczany przez wielką temerską armię.
Potem dziesiątki ludzi na czele z Kimboltem zaczęło mijać go zgrabnie, biegnąc z wrzaskiem na roztrzęsiony tłum. 

De Vosienfer podszedł kawalek powoli. Domyślił się sprytnie taktyki obrońców; wszystkie dalsze place były puste, chcieli więc bronić się w ciasnych budynkach, korytarzach pomiedzy domami. Sposób zabudowania Dorian doskonale temu sprzyjał. 
W walkach w wąskich ścieżkach utworzonych przez osiedla domów mieliby spore szanse, a przewaga liczebna byłaby bez znaczenia.

Deratt, majacy swoje poglądy i swoje zadanie, a ponadto miłujący swobodę i przestrzeń ponad wszystko, nie zdecydował się przyłączyć do szarzujacej już wściekle, stale powiększąjcej się masy temerczykow, biegnących teraz w dół na pusty gmach. Jasnym było, że zaraz natkną się na opór w ucieśnionych specjalnie prześciach. Deratt zdecydował się wiec pójść własną ścieżką.
Minął go teraz liczny oddział kuszników. Ci, najwidoczniej też znając plany obronne rebeliantów, wiedzieli że na nic się w ciasnych pomieszczeniach nie przydadzą.
- Oddziały! Na wieże, przejąć mi te balisty! Już się stamtąd wycofali, ale i tak będzie to dobry punkt. Włazić na dachy domów, rozjeść się po murach! Norman Sador, na gzyms banku! - wrzeszczał, ile miał sił Skiros z Gullawy, głównodowodzący strzelców, zaskakująco młody jak na funkcję którą pełnił.
- Kimbolt i reszta idą zwartym szykiem! Kierują się w stronę głównego gmachu i ratusza. Zajmować więc pozycje, i jak widzicie kogoś gdzie indziej, to napieprzszać, napieprzać ile wlezie, za króla!
Wrzeszczał tak do mijających go ciągle, napływających z wnętrza wieży, niczym z magicznego portalu, wojów, którzy mieli tak wyłaniać się z nicości już bez końca.
Słysząc rozkazy ,,napieprzania we wszystko co nie jest zwartą grupą Kimbolta", widząc że ten portal rzeczywiście ani myśli się zamknąć, oraz widząc też zajmowane wszelkie możliwe przez kuszników pozycje, de Voisenfer machnął ręką na swoje uwielbienie przestrzeni i swobody, i wybrał kręte uliczki, by uniknąć otrzymania przypadkowego bełtu w pierś.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro