Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VIII

Geralt podbiegł jednym susem do grubasa i pchnął go na sięgającego już po miecz Ravoda.
Rzucił się w stronę drzwi, po drodze zdzielił Magistra szybkim ciosem w twarz.
Wybiegł z pomieszczenia, ruszył długim korytarzem słysząc z tyłu klątwy i groźby. Korytarz kończył się ciężkimi drewnianymi drzwiami. Wiedźmin wpadł w nie barkiem i wyskoczył z hukiem, jak się okazało na poznany już gościniec.
Nie wyróżniał się bardzo na tle ludzi przy ogniskach; byli poubierani bardzo różnorodnie, mogliby nawet nie zwrócić na niego uwagi, ale impet z jakim wyważył drzwi i wypadł na podwórzec sprawiły że wszystkie oczy skierowane były teraz na niego.
W zapadłej ciszy przeszywanej tylko stukiem kropel o podmokłą już glebę usłyszał biegnącego za nim Magistra. Celowo nie odwrócił się, nie zaregował. Dopiero w ostatniej chwili, kiedy zabójca był już pewny że go trafi, odskoczył błyskawicznie w bok, a Magister wypadł przez próg na podwórzec, nie wyhamował i wywalił się na mokrą glebę.
Zasiadający przy ogniskach szlachcice i rycerze, a dalej także i Magistrowi pomagierzy zerwali się, dobyli jednocześnie broni: szabel, mieczy, berdyszy, toporów i wekier.
Geralt wiedział, że po lewej czeka go tylko zaułek i grupa najemnych zabójców. Mógł wprawdzie z tamtych murów zeskoczyć na głębszą część miasta i uciekać po gęsto pobudowanych domach, ale ich trójkątne dachy były strome, a u niektórych ze zrywających się mężczyzn dojrzał kusze, na dachu byłby więc dla nich idealnym celem.
Rzucił się więc w prawo, w stronę z której tu przyszedł, a masa ruszyła z przeszywającym noc rykiem za nim.
Był znacznie szybszy niż ociężali od pieczeni wojacy, wyrobił sobie więc przewagę na tyle dużą, że zaczął nawet rozmyślać nad aktualnym celem jego biegu. Zastanawiał się, czy ma jeszcze jakiekolwiek szanse odnaleźć Eskela. Tak rozmyślał usiłując zmylić poscig w korytarzach tworzonych przez gęsto poustawiane domy.

Na drodze rozchodzącej się jedną scieżką w stronę targu, a drugą ku dzielnicy urzędniczej, pobiegł tą drugą. Złapał dla zmyłki tablicę informacyjną przed bankiem niejakich Schlossenfauerów i rzucił nią w okno bogatego domu naprzeciwko.
Nim zbudzony urzędnik skończył krzyczeć i wyjrzał przez wybite okno, wiedźmin zawrócił już i pobigegł drugą drogą, ku targowi.
W cichnących w oddali okrzykach dosłyszał dwa wyróżniające się dźwięki: zamykającą się ostrzegawczo bramę, której kraty powoli opadając na dół zmniejszały nadzieję na ucieczkę, oraz psie dyszenie zbliżające się z boku.
Wielki czarny brytan ani myślał ostrzegać go szczekaniem. Rzucił się będąc już bardzo blisko. Geralt padł na glebę ślizgając się po mokrym podłożu. Pazury świsnęły nad jego twarzą. Pies wylądował zwinnie, obrócił się i już szykował do kolejnego skoku. Geralt złożył palce i łupnął w lecące już na niego cielsko Aardem. Pies poleciał w tył w asyście porozrzucanych po okolicy koszyków na owoce i wpadł masywnym brzuchem na stojak z pikami. Przebity w kilku miejscach na wylot zaskamlał żałośnie i najgłośniej jak mógł, jakby chciał jeszcze zawołać zmylonych ludzi, że wiedźmin jest tu. I to mu się udało - zwiększający się ustawicznie tłum zakrzyczał ponownie i ruszył w jego stronę.

Krzywdy mu pies nie zrobił, ale zatrzymał na któtką, lecz brzemienną w skutkach chwilę; wiedźmin dojrzał spadające z hukiem kraty bramy, podbiegł najszybciej jak mógł ale przywitał tylko żelazne kraty na które i Aard nic nie poradzi. Rozglądał się szukając innej drogi. Innej drogi nie było.
Z mroku wyłonił się jedyny, którego wiedźmińska prędkość i sztuczki ani na chwilę nie zmyliły.
Magister zbliżał się pewnie, ale ostrożniej, spokojniej niż poprzednio. Wiedział już że nie ma do czynienia z byle rzezimieszkiem.
Geralt dobył miecza, machnął parukrotnie by rozgrzać palce i przybrał pochyloną lekko pozycję.

Magister ciął pierwszy, pokryte zewnętrznymi zadziorami ostrze miało też większe wcięcie służące do "chwytania" broni przeciwnika i wyrywania jej z ręki. W ciemności rozświetlanej tylko paroma pochodniami Magister musiał założyć że przez brak światła owego wcięcia Geralt nie dojrzał. Mylił się.
Ostrza świstały, przecinały powietrze i cięły ciężkie deszczowe krople.
Zderzyły się dokładnie w momencie nadejścia błyskawicy która rozswietliła ganek za bramą i wskazała nadbiegającemu tłumowi ścierających się zawodowców.
Otaczający coraz gęstszym półkolem ganek ludzie widzieli tylko śmigające w ciemności błyski, za którymi ich oczy nadążyć nie były w stanie.
Kusznicy wyszli przed szereg, wymierzyli za nic nie mogąc się zorientować w kogo należy strzelać.

Geralt odskoczył w tył nie chcąc dać się zwabić ku wpartym w błotnistą glebę halabardom. I Magister nie chciał by tak się stało.
- Stać! Nie strzelajcie - przekrzykiwał coraz częstrze gromy przeszywające upiornym blaskiem tumany chmur, gęstych i czarnych jak piekielne dymy. - To wiedźmin, i jest mój!
Skoczył na przypartego do ściany Geralta i szybko ochłonął z obawy że ktoś odbierze mu zwycięstwo. Bo zrozumiał że ma na nie małe szanse.
Kolejni ludzie przynieśli ze sobą ogniste światło, więc dało się cokolwiek dostrzec.
Teraz ostrza świstały równie szybko, i dalej nie dało się nadążyć za szybkimi i precyzyjnymi jak wężowie susy ciosami Magistra ani za półobrotami tańczącego wsród burzy wiedźmina.
Nikt nie mógł dojrzeć skrytego w kwitnącej obok berbece Ravoda; ani wiedziony brzękami ostrzy tłum, ani Geralt ani też Magister. Przewaga tego ostatniego polegała na tym, że widzieć nie musiał. Po sześciu latach wspólnego zabijania wiedział doskonale, że on tam jest.
Cofał się zmyślnie jak zdominowany ciosami wroga wojownik, nie dając poznać że ma w tym cel.
Gdy byli już dostatecznie blisko, na precyzjnie ustalonej odległości, Magister schylił się oddając jednocześnie mające skreślić wiedźmińskie szanse cięcie, a zza pleców, tuż nad jego glową przeleciał rzucony z wielką siłą nóż bandycki.
Żaden człowiek nie jest w stanie nawet zareagować, nie mówiąc już o odbicu takiego noża, zwłaszcza w intensywnym deszczu - Magister i jego szajka wielokrtotnie potwierdzili tę tezę.
Nie walczyli jednak z człowiekiem.

Odbity sztylet przeszył niebo, poleciał z brzękiem w górę, naprzeciw lejącym się z nieba kroplom, jakby chciał je zawczasu powstrzymać przed dotarciem do ziemi - nie dał jednak rady.
Rady nie dał też wiedzmin - konkretnie utrzymać równowagi. Sparowawszy rzut w ostatniej chwili, cofnął się chaotycznie, potknął o wystający z papkowatej gleby kamień i poleciał w tył kończąc plecami niewinną egzystencję rosnącego pod murem jaskółczego ziela.

Wstał i odskoczył błyskawicznie, a i tak trochę za wolno. Jeden z zadziorów magistrowego ostrza chlasnął jego kurtkę prując szwy i robiąc dziurę w którą natychmiast wpadł bezlitośnie deszcz.
W odpowiedzi ciął z góry, ostrza zderzyly się nad ich głowami, ale wiedźmin zapomniał o wcięciu w mieczu zabójcy. Jego smukłe ostrze zakleszczyło się, a Magister wyczuwszy to, z wyuczoną szybkością szarpnął ręką w tył. Wiedźmiński miecz wypadł mu z ręki i poleciał we wpatrujący się tłum wyrywając go z podziwu.

Szarpnięcie odsłoniło jednak samego Magistra. Geralt podbiegł i zdzielił go pięścią w te zawsze noszone, małe owalne okularki, a potem, nim jeszcze Magister upadł, kopnął w płuca. Zabójca poleciał w tył zostawiając w powietrzu wyciśniętą z ust porcję krwi, która po chwili zniknęła w strumykach wody płynących niezmiennie w kierunku bramy i znajdującej się za nią wolności.

- Brawo, brawo, brawo - rozbrział donośny, znudzony i beznamiętny głos wsparty sztucznym, powolnym klaskaniem, a wysoka postać wyszła butnie przed szereg. - To było iście piękne starcie, jestem pod niemałym wrażeniem. A teraz... zabić go.
Dopiero ostatnie słowa zabrzmiały szczerze. Mówiący był wysokim, postawnym mężczyzną w pełnej temerskiej zbroi odbijającej z wdziękiem światło pochodni. Był łysy, ale nie miał, jak Ravod, oblicza tępego osiłka.

Przemarznięci już do kości kusznicy unieśli broń ponownie i spróbowali opanować drżące z zimna ręce.
Geralt dobył w tym czasie broni Magistra wgniatając mu przy okazji dłoń w glebę ciężkim butem. Teraz zawirował ostrzem i przybrał pozycję chcąc jakby przekonać kilkunastu strzelców, oraz wszystkich innych, że odbije bełty z łatwością.
- Stać, nie zabijać go! - zbawcze słowa wypowiedziała otulona chyba trzema grubymi kurtkami dziewczyna. Nawet pomimo tych kurtek sprawiała wrażenie drobnej.
- Baronie, każ im opuścić kusze!
- Czemóż niby? To intruz - głos, jak się okazuje, barona Ralpha von Vungerta był zdziwiony, ale przy tym jakiś uległy.
- Przede wszystkim to wiedźmin. Nie zastanawia was ani trochę po co tu przyszedł?
- To jasne po co: kraść, albo na przeszpiegi! - krzyczał jeden z tych którzy bardziej niż inni chciał już wrócić do ciepłego wnętrza.
- Wiedźmin na przeszpiegi? Ja chce się dowiedzieć co on tu robi! Opuśćcie te kusze mówię!
Baron dał znak ręką, strzelcy obojętni już całkowicie na losy wiedźmina i chcący tylko się ogrzać, opuścili broń.
- Jakbyśmy za mało problemów mieli...- westchnął cicho baron, zawrócił i zniknął w ciżbie, mając gdzieś dalszy przebieg zdarzeń.
Tymczasem Ravod, który podczas rozmowy pomógł kompanowi wstać, oddał go w ręce innych najemnych zbirów, sam zaś podszedł i łupnął Geralta swoją wielką łapą w twarz. Wiedźmin nie bronił, przynajmniej zimno mu nagle być przestało.

*

Ocknął się niedługo potem, gdy wleczono go za ramiona po schodach ciemnego podziemia. Zmrużonymi oczyma widział puste cele po bokach korytarza, w których tu i ówdzie leżały kości tych, którym już było wszystko jedno. Wróciło też uczucie zimna. Powietrze tu było gęste, śmierdziało zwłokami i ekskrakmentami. Kamienne ściany, niski strop i generalna ciemność wywoływały paskudne wrażenie. Było prawie tak zimno jak na zewnątrz, ale przynajmniej było sucho.
Dotarli wreszcie do tej właściwej celi. Klucz zadudnił w zamku, ciężkie drzwi otworzyły się ze zgrzytem sprzeciwu.
Jeden z prowadzących go drabów złapał jego szczękę w rękę, spojrzał ze wzgardą w żółte oczy.
- Belzebub...był mój, gnido - zaczął i ścisnął Geraltowi szczękę. - To był mój brytan.
- Dajże spokój Urban - skrzywił się drugi - jeszcze się jakim paskudztwem zarazimy. Wrzucaj to ścierwo do środka i chodźmy stąd. Wyżrą nam wszystko zaraz.
Zwany Urbanem drab zdzielił jeszcze Geralta lagą na pożegnanie i wepchnął go do środka.
Drzwi znów zaskrzypiały, zamek zastukał. Zapanowała totalna ciemność. Nikłe światło rzadkich pochodni z korytarza znikło całkiem za wielkimi drzwiami.
Cały przesiąknięty deszczem, zmarznięty i pobity wiedźmin słuchał w milczeniu oddalających się kroków. A potem nastała całkowita cisza.
Splunął krwią, rozmasował szczękę i podczołgał się w kąt, jakby mając nadzieję, że będzie tam choć ciut cieplej. Dopiero będąc w kącie dostrzegł, że nie jest sam. Po przeciwnej stronie siedział spokojnie i prosto brunet wpatrujący się nieruchomo w drzwi.
Gdy oczy przyzwyczaiły się do braku światła, przeanalizował jego wygląd. Nie był brudny, wykończony ani ranny. Nie bito go, mieli pewnie większe zmartwienia.
Wygladał więc ładnie, schludnie. Policzki przez próby traw nienaturalnie obciagnięte, napięte, co, jak wiedział Geralt, czyniło uśmiech wyjątkowo paskudnym. Nie był to jednak problem - Eskel nie zwykł się uśmiechać.
- Jestem kretynem - stwierdził wreszcie Geralt, masując uderzony bok.
-Też się cieszę że cię widzę, Wilku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro