III
- Oszluzg czy mantikora, każde bydle tak samo na bełt w rzyci wrzaskiem odpowie. I skamleć o litość będzie! - gadał Froffhold pakując sprzęt.
- Wiedźmin gadał, żeby się nie nastawiać na bitkę - Chrząkał Landschafft ładując w podręczny plecak figurki do gry w gwinta.
- To po kiego ścierwojada on z nami jedzie? - mruczał Gbur pod nosem przyczepiając toporek za pas.
Pomimo wczesnej pory wioska żyła już od jakiegoś czasu. Klejące się oczy, ziewanie i narzekania ustały, gdy wojaków sięgnął podmuch porannego wiatru. Zimny i orzeźwiający pobudzał do działania skuteczniej niż wczorajsze groźby kapitana.
Ten zaś, nie będący zmęczony, lub nie dający tego po sobie poznać, rozmawiał z Hilfstronem przed jego domem.
Dolna częśc wioski była jeszcze pochłonięta ciemnością, ale wzgórze na którym znajdowały się większe budynki już pokryły pierwsze promienie słońca wstajacego znad odległych połaci jódł i świerków.
W taki sposób z dołu można było zarówno rozmowie się przyglądać oraz jej słuchać.
Wiedźmin słuchał, ale wpartrywał się w przeciwną stronę, w rozległe lasy i łąki. Spał dobrze, ale był cały brudny. Po wczorajszych poszukiwaniach bestii umyć się nie zdążył. A gdyby i zdążył, to dostępna była tylko zimna woda. Na to ochoty najmniejszej nie miał.
Myślał o owej bestii. Wolał po stokroć zostać i się nią zająć. Cokolwiek to było, podporządkowało sobie okolice. Niewiele słychać było ptaków, nie widać było ganiających lisów, kun, dzików. Wszelkie zwierze pochowało się po norach, dziuplach i jaskiniach.
- Radziśmy, że mogliśmy dopomóc, panie - mamrotał starosta.
- Dojedziemy, dobry człowieku, bez przeszkód tym traktem do Dorian? - Mówił poważnie Gelfrod nie zwracajac uwagi na pochlebstwa starosty.
- Tym traktem, o! - Wskazał palcem drogę. - Jeśli ino bestia wam nie straszna.
- Nie straszna... - chciał mówić coś dalej, ale z domu Hilfstrona wysunęła się młoda, ciut blada twarzyczka pokryta związanymi z tyłu w warkocz jasnymi włosami. Dziewczyna ubrana była ciepło, w kurtkę, czapkę uszatkę z wydrzej skóry i grube skórzane buty idealne na takie błoto. Na plecach miała jedną torbę wypchaną po brzegi, a w rękach targała drugą, jeszcze bardziej wypchaną.
- Co jest? Córuchna, cóże robisz? - Ojciec pobladł momentalnie domyślając się odpowiedzi.
- Byłbym zapomniał - kapitan zdjął z dziewczyny ciężar odpowiadania, Aaron z kolei, przywołany gestem, zdjął z niej ciężar noszenia toreb, z którymi udał się do wozów w dole wioski. - Pańska córka pojedzie z nami.
Staruszek pobladł jeszcze bardziej. Spodziewał się takiej odpowiedzi, a jednak gdy ją usłyszał nogi zrobiły się jakieś nieprzyzwoicie giętkie i nieposłuszne.
- Jak...jakże to, panowie. My wam wszystko dali, ostawcie córkę, proszę!
- Wstawaj, dobry człowieku - powiedział ostro Gelfrod. Potem zerknął na dziewczynę. Gdy Aaron zabrał dwie torby, w mig okazało się, że jest trzecia, którą ta radośnie zaniosła na wozy. Tuptała zgrabnie i ochoczo, a wystający spod czapki warkocz podskakiwał, gdy schodziła z górki - Siłą jej, jak widzisz, nie biorę. Zaproponowałem jej to, a owszem. Mam już swoje lata. Wojować długo nie będę. Osiąść mi gdzieś przyjdzie, a samotność na starość najbardziej dokucza. Nie róbcie takich min starosto. W Temerii me nazwisko sławne, jeśli do ożenku dojdzie, wejdziecie do rodziny rycerskiej.
- Łaskawi panowie, jam już syna jednego na wojnie stracił, ostawcie, błagam! - Hilfstron padł na kolana i jęczał. Najwidoczniej wejście w rodzinę rycerską go nie przekonało.
- Wstawaj głupcze. Jeśli wola wasza taka, możecie skargę oficjalną złożyć, macie takie prawo.
Aaron, który wrócił dowiedziawszy się od panienki, że na trzeciej torbie się nie skończy, stłumił z trudem prychnięcie. Najwidoczniej bardzo dobrze znał, lub raczej, w czym sęk - nie znał konsekwencji takich skarg.
Wiedźmin wyrwał się z zamyślenia co i skąd mogło się wziąć w tych lasach. Spojrzał na wzgórze, wychwycił też czarodzieja który również zainteresował się sprawą.
- Względem zaś was, bo widzę że miny też macie różnorakie - kapitan wychwycił wzmorzone zainteresowanie spowodowane błagalnym skamleniem starosty, i z wzgórza zwrócił się głośno do swych ludzi, tak by wszyscy usłyszeli.
- Wy też możecie donos Kimboltowi złożyć. Zrobcie tak jesli uważacie to za słuszne. To, czego ludziom odbierać nie wolno to wolna wola. Miejcie własne zdanie i się go nie bójcie, bo takich co tylko słuchają poczciwie i sprzeciwić się nie umieją to wiecie jak się nazywa? Pizdy - oznajmił, gdy jego ludzie nie odpowiedzieli. - Jesteście pizdy, czy wojsko? - spytał i dodał po chwili wolno - Tak myślałem.
Tu już nikt nie prychnął, nie zaśmiał się, ani nie machnął lekceważąco ręką jak uprzednio. Donos wojskowy to była zupełnie inna kwestia.
Ludzie poszeptali wymieniając opinie. Nic dziwnego ani złego w uwodzeniu dziewek, ładnych w dodatku, po drodze. Ale samowolne ich przywłaszczanie wzbudzało mieszane reakcje.
Nastała cisza. Patrzono na wzgórze. Gdy nikt się nie odzywał poczęto patrzeć po sobie nawzajem. Rycerze i wieśniacy patrzyli gdzie bądź czekając na następny krok.
Krasnoludy zerknęły na dzieweczkę i szeptali pomiędzy sobą. Gbur wydął do towarzyszy wargi i pomachał lekko poziomo wystawioną ręką w geście zrozumienia dla decyzji dowódcy.
Koń przy wozie prychnął i potrząsnął łbem wyrażając swoją opinię, gdy zobaczył czwartą i piątą torbę dziewczyny, którą w całkowitej ciszy przyniósł Aaron.
- Jeśli padnę w boju - odezwał się wreszcie kapitan - córka wróci. Módl się więc o moją śmierć, ale nie liczyłbym na zbyt wiele. Wyruszamy! - krzyknął tak, że te z ptaków którym się przysnęło zerwały się i poszelściły skrzydłami wśród drzew.
*
Podróż stała się zupełnie inna. Teraz już nawet krasnoludy ustąpiły i nie wyśpiewywały nic o ludziach. Ladschafft przygrywał na harmonijce spokojną i harmonijną melodię, Froffhold gładził to swoją czarną brodę, to puklerz którym co jakiś czas z nienacka, dla rozruszania ścięgien, uderzał powietrze.
Gbur zaś...Gbur akurat psioczył na ludzi, ale tylko pod nosem.
Nie wypadało po prostu przy panience. Oprócz tego jej obecność sporo w kompanii zmieniła. Blondynka jeździła nader wprawnie pomiędzy wozami. Radośnie i bez powodu uśmiechała się do mijanych wojów, czym poprawiała humor wyjątkowo skutecznie.
Kompania, dotychczas znudzona, zła i zmarznięta stała się radosna. Wszystko za sprawą galopującej raźnie dziewczyny i jej długiego warkocza który podskakiwał swobodnie, gdy zdjęła czapkę.
- Biedne dziewcze - westchnął do wiedźmina Froffhold - Nie wie, w co się wpakowała. Wojna to dla niej przygoda, zabawa.
- Lada dzień uderzy ją realizm życia i skończą się radosne uśmiechy. Noc w taki ziąb bez ciepłej chałupki, cały dzień w kulbace i krety i robaki do jedzenia. Zobaczycie, teraz się wam cieplej na jej widok robi, a jutro, za dwa dni góra, będzie szlochać i patrzeć w stronę domu. - Landschafft uniósł wymiętolony kapelusik, gdy dziewczyna akurat przejżdzała obok. - Trzeba więc korzystać póki można.
- Wrażenie mam, że o mnie gadocie - blondynka podjechała do krasnoludów, wiedźmina i czarodzieja, którzy dziś jechali prawie na początku drużyny.
- Ano, o tobie. Zastanawiamy się jakie jest imie dziewczyny, która tyle zamieszania narobiła. Wszyscy wszak mówią o tobie, a z imienia tośmy panienki jeszcze nie poznalj.
- Cuella jestem, mości krasnoludowie.
Gbur chrząknął do siebie próbując napisać w głowie to imie.
Froffhold, teraz dla odmiany ściskający w łapach ciężką kuszę oblężniczą, na wypadek spotkania bestii, poczuł na ramieniu chlupnięcie. Spojrzał na nie, potem krzyknął w niebo.
- Skurwysynu jeden, czekaj no tylko! - uniósł kuszę, wymierzył.
- Daj pokój - Landschafft położył mu rękę na łęczysku kuszy. - I tak już poleciał, poza tym z konia byś nie trafił. To kusza przeznaczona do miażdżenia dziewięciomilimetrowych zbroi wraz z ich właścicielami, a nie do strzelania do ptakow. Skąd tyś to w ogóle wytrzasnął?
- Trafiłbym, psia mać, jakbyś mi nie przeszkodził. Bełt jest większy niż on cały, więc rozbabrałby się po całej okolicy. Osrał mnie i poleciał gil piepszony. Weź łapę, już nie będę strzelać, za późno. A znalazłem to za sałatą w spichlerzu.
Dziewczyna parsknęła odylając głowę w tył. Kuszę ojciec ukrywał latami, jak mawiał, na wypadek wypadku.
- Pochamujże się krasnoludzie - Deratt de Voisenfer skrzywił się lekko - z damą jedziemy.
- Oj, ależ nic się nie stało - Cuella podjechała do Froffholda i podała mu z gracją lnianą chustę.
- Podziękować panienko - gadał wycierając papkę z ramienia, ale z głosu brzmiało, że wściekły jest nadal. Dziewczyna dostrzegła to.
- Zamiast się martwować, że na ramię padło, cieszyć się winniście, że nie na głowę. Tak bujnych, gęstych kudłaczy już by ścierką nie wyczyścił. Ale że i włosy czarne, to by z daleka i tak wcale widać nie było.
- Drwi sobie panienka?
- Skądże by, mości krasnoludzie. Mówię przecie, żeście szczęście mieli.
- Szczęście, nie szczęście - zarechotał Gbur - Na łbie całkiem do twarzy by ci z tym było.
- Szlag by! Landshafft, schyl się no, ustrzelę go zaraz! - krzyknął i ponownie wymierzył kuszę.
- Szczęśliwa jesteś, że na wojnę idziesz? - zagadnął Deratt porzuciwszy słuchanie kłótni jadących obok brodaczy.
- Od ojca siem wyrwać chciała. Życia posmakować.
- Ho ho! To sobie życia zasmakujesz u boku kapitana - odwrócił się w ich stronę Froffhold, zignorowawszy rechoczącego jeszcze Gbura. - Dorian szturmować jedziemy. Dziać się będzie!
- Brata też chcę znaleźć - dokończyła - Na wojnę pojechał dwa lata temu i nie wrócił.
- Ile miał lat? - zaciekawił się Landschafft.
- Piętnaście.
- Piętnaście - brodacz drapał się w tęże zamaszyście. - W takim razie pewnikiem trafił do drugiej kompanii tego no... Balbooka. Sami amatorzy, młodziaki i niedołęgi. Raz tylko w bój poszli, a i ponoć z tyłu ich trzymano, żeby się prawdziwym wojakom pod nogami nie szwędali. Pewnikiem żyje i jest gdzieś na północy.
- Znaleźć go chcę. Możecie mi pomóc?
- Oj, dawno ten oddział rozwiązano, rozeszli się, zresztą sam Balbook już ziemię gryzie. Ciężko ci go odszukać będzie.
- Głupia jesteś - wtrącił się Geralt. - Nie wiesz w co się wpakowałaś. Choć po prawdzie to i tak wyjścia nie miałaś.
- Wcale że miałam! Pan Gelfrod spytał mnie czy chcę jechać!
- Trzeba było spróbować odmówić - burknął Gbur.
- Starczy tego - zaniepokojony rozmową kapitan podjechał do grupy. - Cuello, podjedźmy na przód.
- No, Geralt - zaczął Froffhold ściskając kuszę, gdy dziewczyna odjechała kawałek dalej - jaka jest szansa, że na bestię trafimy?
- Żadna, więc opuść to łaskawie. Strach koło ciebie jechać.
- Jakże to może być, że żadna? Tyle hałasu o nią było.
- W obliczu nieznanego zagrożenia watachy wilków łączą się w jedno wielkie stado, które czasem sięga stu osobników. Wszystkie zwierzęta robią podobnie, dopóki jesteśmy w tak dużej grupie, nic nam nie grozi.
Geralt począł rozmyslać. Najpierw o tej dziewczynie, potem o Triss do której jechał, potem o Yennefer której tak dawno nie widział, ale myślał o niej stale. Zwłasza o niej myślał długo zapominając o reszcie świata. Potem przyszła kolej na potwora z okolicy. Zdziwiło go, że odjechali już spory kawałek, a ptaków wciąż było niewiele. Las jakby martwy.
Ależ siarczyście skarcił w duszy sam siebie, gdy wreszcie zrozumiał. W leśnej ciszy wychwycił spokojne, pewne oddechy. Nie widział, ale czuł w krzakach łuki gotowe do strzału. Szlag by to - pomyślał - Scoia'tael.
Wiedział że już wjechali w zasadzkę. Odrzucił więc pomysł informowania kogokolwiek, że są na celowniku.
Komanda Scoia'tael zwykle nie są liczniejsze niż dwadzieścia osób, nas jest siedemdziesiątka. Nie są chyba kretynami żeby atakować - myślał. - A z drugiej strony: Dwadziescia elfich łuków, to dwadzieścia ludzkich trupów już na start. Jeśli dojdzie do walki to w pierwszych sekundach padnie prawie jedna trzecia kompanii.
Byle tylko ich nie spłoszyć, już jesteśmy w zasadzce, można tylko udawać, że się nie wie, przejechać...
Stało się jednak najgorsze. Usłyszał pierwszą strzałę, zawsze wymierzoną w głowę dowódcy. A potem zaczęła się rzeź.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro