Spalić wiedźmę!
Prowadzili ją tam. Prowadzili ją przez tłum z pochodniami. Prowadzili ją na stos. Szarpała się, chciała uciec jak najdalej. Czym sobie na to zasłużyłam? Nie udało mi się uratować tego chłopca, ale są choroby, których nie da rady uleczyć zwykła zielarka - wyrzucała losowi. Liny pętające nadgarstki boleśnie wrzynały się w delikatną skórę. Rozglądała się po twarzach ludzi, którzy kiedyś byli jej przyjaciółmi. Ludzi, którym pomagała. Ludzi, których kochała. Dwóch silnych mężczyzn ciągnęło ją bez najmniejszej delikatności, a światło odbijało się od błyszczących łez spływających po jej policzkach. Nikt jej nie współczuł i nikt się za nią nie stawił. Wszyscy wiedzieli, że oznaczałoby to dla nich równie bolesną śmierć. Gorycz rozrywała jej serce. Ratowała tych ludzi, ich dzieci i rodziny, a jedna porażka była wyrokiem. Jedno zdanie zapłakanej matki. „Ta wiedźma nie zdołała go uratować! Mojego syna!" skazało ją na stos. Przynajmniej on miał lepszą śmierć. Pomyślała z goryczą.
Zbliżała się do stosu. Nie miała siły się szarpać, a jednak próbowała. Krzyczała, że nie jest czarownicą, ale czemu mieliby jej wierzyć? Wzrok zielarki spadł na jej jasnowłosą rówieśniczkę.
Dwie radosne dziewczynki biegły po łące. Wiatr rozwiewał ich włosy, na których spoczywały kolorowe, kwiatowe wianki. Śmiały się wniebogłosy. Jednak chwilę później jedna z nich przewróciła się rozcinając skórę o ostry kamień. Śmiech zamienił się w płacz. Przyszła zielarka podbiegła do przyjaciółki.
- Siadaj tu, trzeba to przemyć wodą – powiedziała, wyjmując zza pasa niewielki bukłak. Jej towarzyszka pokiwała leciutko jasnowłosą główką. Kiedy przejrzysta ciecz zetknęła się z poszarpaną skórą, blondyneczka zapiszczała. – Ćśśś.... zaraz przestanie, ale trzeba to przemyć, bo inaczej wda się zakażenie – wytłumaczyła. Najdelikatniej jak potrafiła, przemyła ranę chlipiącej dziewczynki.
- Dasz radę wstać? – spytała, a tamta pokręciła głową. Dziewczyna wzięła ją pod ramię i pomogła się podnieść. – Połóż mi rękę na ramieniu i oprzyj się. Zaprowadzę nas do domu.
Nawet nie chodziło już o głupią ranę sprzed wielu lat, a o przyjaźń, o więź – w tej chwili zerwaną nieodwracalnie. Najbliżej wielkiego ogniska stali jej ostatni klienci. Współczuła kobiecie, która straciła jedyne dziecko. Jednak współczuła też sobie.
- Błagam, ratuj mojego syna! – Do niewielkiej chaty zielarki wpadła matka z dzieckiem na rękach. Chłopiec miał około siedmiu lat i był rozpalony wysoką gorączką.
- Na stół z nim! – krzyknęła młoda kobieta. Zrywała suszone zioła z sufitu, błagając w duchu, by pomogły. Stan dziecka był poważny, widać to było na pierwszy rzut oka. Wpadła do piwniczki, gdzie zawsze trzymała trochę chłodnej wody. Właśnie na takie wypadki. Chwyciła wiadro i czystą szmatkę. Podbiegła do chłopca, zanurzając szmatkę w wiadrze. Zwinęła ścierkę w rulon i położyła mu na głowę. Kazała zrozpaczonej matce zmieniać okład, gdy tylko się ogrzeje, a ona sama poszła zaparzyć zerwane wcześniej zioła, aby mieć czym zbić gorączkę.
Niestety chłopca nie udało się uratować. Zmarł po morderczej walce jeszcze tej samej nocy. Zjawili się u niej za późno. Starsza kobieta płakała i wyła, niedowierzając w to, co się stało. Wypadła z chaty i wykrzyknęła zdanie, które dla młodej zielarki było fatalne w skutkach.
- Zrobiłam co w mojej mocy, by go ratować – wykrzyknęła do kobiety, która miała w tej chwili kamienną twarz. W sercu zniszczonej psychicznie matki wyrzuty sumienia tłumione były żądzą zemsty za zmarłego syna.
Zielarka została brutalnie popchnięta w stronę czekającego na nią stosu. Zaczęła się szamotać jeszcze rozpaczliwiej niż wcześniej. Raz widziała spalenie na stosie, gdy pojechała do miasta po zioła, których jej brakowało. Widziała w życiu wiele bólu, jednak nigdy wcześniej takiego. Zawsze wzdrygała się na samo wspomnienie, a teraz ona miała tego doświadczyć. Jej drobne ciało drżało ze strachu. Czuła się, jakby patrzyła w oczy samej śmierci. Została wepchnięta na stos. Silne ręce przywiązały ją do pala. Płakała, wyła z żalu. Ktoś polał ją olejem, jednak ona nawet nie spojrzała na tę osobę. Patrzyła w oczy katów. Nienawidzili jej. Czuła się samotna jak nigdy wcześniej. Tłum zacieśnił krąg wokół niej. Przez łzy widziała tylko światła pochodni idące coraz niżej...
Buchnął ogień. W dziewczynę uderzył niewyobrażalny gorąc. Płomienie szybko rozprzestrzeniły się po wielkim ognisku. Lizały ją po kostkach, zadając straszny ból. Wrzynały się w skórę niby delikatne, a jednak zabójcze. Próbowała krzyczeć. Krzyczeć, ile sił w płucach, pomimo zaciśniętej z gorąca krtani. Wiedziała, że zaraz będzie miała nieużyteczne nigdy więcej gardło, że już niedługo pożegna się z życiem. Skóra paliła ją niemiłosiernie. Teraz myśl, że już niedługo nic nie będzie czuć, była pocieszająca. Jeden z płomieni ledwie dotknął oleju i pożoga ogarnęła całe ciało. Określenie droga przez mękę za mało oddaje to, co czuła w tamtym momencie. To były istne katusze. Cierpienie w najczystszej postaci. Gorsze niż zdrada przyjaciół. Okrutniejsze niż cięcie nożem. Straszniejsze niż brak powietrza. To było jak spadanie w ciemną otchłań – nie było już odwrotu. Nie miała czym płakać, gdyż wyparowały jej łzy. Czuła suchość w zaciśniętym gardle. Nie miała sił, by krzyczeć. Gorycz napełniała jej serce. Życie, choć krótkie, poświęciła tym, co je właśnie kończyli. Zabijali ją. Tłum wrzeszczał, śmiał się, pluł na nią. Śpiewali i tańczyli. Wiwatowali. Wierzyli, że pozbyli się zła z wioski. Spojrzała na ostatni zachód słońca w swoim życiu. Tamtego dnia był bardzo czerwony.
- Niczym krew – wyszeptała z trudem, kierując te słowa jedynie do samej siebie.
To była tortura. Zapach palonego ciała wdzierał się jej do nozdrzy, powodując odruch wymiotny. Na łydkach traciła już czucie. Miała je już czarne, zwęglone. Skóra była ciemnoczerwona, popękana, sucha, tworzyły się bąble. Po jej włosach niewiele zostało. Zwisała na sznurach, nie mogąc utrzymać się o własnych siłach. Krztusiła się dymem, wymiotowała. Płomienie trawiły ją całą, niszcząc zarówno psychikę, jak i ciało. Ból powoli zaczynał ustawać, choć żar nadal się tlił. To życie powoli ulatywało z każdej komórki jej ciała. Powoli, boleśnie. Niewinna zarzutom nieodwracalnie umierała. Zabili ją ze strachu przed nieznanym. Zniszczyli ją, choć nic złego nie zrobiła. Łapała z trudem oddech. Powietrze drapało ją w wysuszonym gardle. Nie widziała już nic. Serce biło powoli. Z każdym uderzeniem coraz ciężej. Wolniej. Ospalej. Ona już tego nie czuła, ale ogień zaczynał przygasać. Lekki wiatr rozwiewał iskry w ciemności. Serce uderzyło ostatni raz, a ona wydała ostatnie tchnienie, delektując się tlenem. Zalała ją ciemność inna niż wcześniej. Ciemniejsza. Przyjemniejsza. Bólu już nie było. Nie było nic. A więc tak wygląda śmierć, przemknęło jej przez głowę. Zwęglone zwłoki zawisły bezwładnie, napinając trzeszczące i przepalone liny do granic wytrzymałości. Pękły, a to co zostało po młodej kobiecie, runęło na ziemię z gruchotem, wzbijając w powietrze piękne, lecz groźne iskry.Ludzie wybuchli głośnym wrzaskiem radości. Wiwaty jeszcze się pogłośniły. Lały się trunki. Zapowiadała się impreza do świtu.
Smutnym wzrokiem przypatrywała się pewna postać zza granicy lasu. Czarny płaszcz z głębokim kapturem rzucał cień na jej twarz. Czarownica kręciła pasmem czarnych długich włosów w zamyśleniu. Słyszała wrzaski dziewczyny. Przejmujące, przenikające prosto do serca i umysłu. Wrzaski bólu takiego, jaki może zadać jedynie człowiek człowiekowi. Głupcy, pomyślała ze złością. Niszczą niewinne życia. Życia, które ratowały ich egoistyczne egzystencje. Los im się za to odpłaci. Świat nie daruje im ich zbrodni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro