Rozdział 26
Rozamunda
Teść patrzył na mnie współczująco. Otoczył mnie ramieniem i przytulił.
- Nie martw się, przejdzie mu. Musisz to przeczekać. Pamiętaj że zawsze musi być zima, by mogła nadejść wiosna.- Spojrzałam, się na niego, dlaczego on jest dla mnie taki dobry. Czy nie powinien trzymać strony syna? Trochę dziwnie się czuję gdy z nim rozmawiam. W końcu to jednak nie wypada zwierzać się mu, ale czuję że moje tajemnice są u niego bezpieczne.
- Dziękuję.- Uśmiechnęłam się do niego. Byłam mu na prawdę wdzięczna, za to że mnie wysłuchał.
- Nie ma za co. A tera powiedz nie masz czasem ochoty pobiegać.
- Tak.- Miałam wielką ochotę.
- To chodź. - Wziął mnie za rękę, i poszliśmy w stronę lasu.- A teraz się zmieńmy.- Zrobiłam jak kazał. Przemieniłam się w białą wilczycę. Jak dobrze jest rozprostować kości. Biegłam dokładnie za nim. Czułam trawę pod łapami i wiatr który rozwiewał mi futro. Nagle teść wszedł do jakiejś jaskini i ja też. Gdy wyszliśmy moim oczom ukazała się śliczna polanka. Przemieniliśmy się w ludzi.
- Jak tu pięknie.
- Tak to prawda. Gdy miałem jakiś problem lub zmartwienie zawsze tu przychodziłem pomyśleć. Jeśli będziesz chciała zapomnieć, odpocząć przyjdź tutaj.
- Jestem bardzo rada że pokazałeś mi to miejsce.- Czułam wzruszenie, okazał się on nad wyraz przyjacielski.
- Cieszę się że się spodobało, a teraz chodźmy, czas na nas.- Ruszyliśmy w drogę powrotną, a ja już wiem że będę częściej odwiedzać to miejsce.
Gabriel
Mam dużo pracy, ta jasne. Przecież widzę jak ojciec specjalnie coś wynajduje. Podpadłem mu czy jak? Ciekawe jak spędza czas Róża. Nie wiem co temu głupkowi Ericowi strzeliło do głowy. Spacer.Też coś. Przecież ja mogłem ją oprowadzić. Nie lubię jak jest z innymi samcami. Co z tego że to mój kuzyn. Właśnie to jest najgorsze. Straszny z niego bad boy. Robi się późno, a do tego mój ojczulek gdzieś zniknął. Ciekawe co znowu wykombinował. Dobra dość tego muszę wyjaśnić to całe nieporozumienie. Miałem już wstań od biurka gdy ktoś wszedł. Była to moja matka. Podeszła do mnie i położyła rękę na moim ramieniu.
- Co się dzieje Gabirelu?- Wcale nie chce mi się jej tego tłumaczyć, sam załatwię tą sprawę.
- Nic, małe nieporozumienie. Nie musisz się niczym martwić.- Popatrzyła na mnie ze smutkiem.
- Jeśli tak mówisz, ale gdyby coś się się działo to...
- Nic się nie dzieję, skończmy ten temat.
- Dobrze.-Nie chciałem być dla niej taki szorstki, ale nie miałem siły jej o tym opowiadać. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę na neutralne tematy, a później udałem się do sypialni. Niestety ktoś zagrodził mi drogę. I tym kimś była Linda.
- Co ty wyprawiasz?- Zapytałem poirytowany jej obecnością.
- Ja? To raczej ty powinieneś mi wytłumaczyć, pewne spawy. Jedną jest ta dlaczego masz żonę.
- No wież, każdy powinien się kiedyś ożenić.
- Ale dlaczego ona a nie ja?
- Lindo ja Ci nigdy nic nie obiecywałem. Sama sobie coś nawymyślałaś.-Ominąłem ją i poszedłem się położyć.
Linda
Byłam wściekła. Co on sobie wyobraża. To ja miałam być Luną tego stada. Tak łatwo to się nie poddam. Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro