Rozdział 11
Gabriel
To co zobaczyłem było niesamowite. Spojrzałem na Rozamundę, a potem na nasze złączone ręce. Poprowadziła mnie na polane. Było to cudownie. Za nami rozciągał się las, a przed nami było jezioro i ten śpiew ptaków.Usiadłem koło niej. Przez chwilę miałem ochotę wtulenia się w nią. Ale potem odrzuciłem tę myśl. Nie było o tym nawet mowy.
- Podoba Ci się tutaj?- Spytała.
- Dlaczego miałoby mi się nie podobać? To fantastyczne miejsce.- Powiedziałem prawdę tak właśnie sądziłem. Patrzyłem i patrzyłem a i tak oczu nie mogłem oderwać od tego miejsca. Bardzo się ucieszyłem że mi je pokazała. Dobrze że je zobaczyłem przed wyjazdem. W tej chwili się zasępiłem, jeśli stąd wyjadę nie zobaczę już zapewne Róży.
- Tak rzeczywiście. Pomyślałam że ci się właśnie spodoba. - Siedzieliśmy tak w ciszy nic nie mówiąc. Nie chciałem przerwać tego jakąś głupią wypowiedzią.Pomyślałem że tak mogłoby być zawsze. takie ciche wieczory razem z nią. Wcześniej by mnie to denerwowało ale nie teraz. Wszystko się zmieniło. No może nie wszystko, ale coś tam na pewno tak. Patrzyliśmy jak zachodzi słońce. Szczerze kiedyś uważałem że zachody słońca są dla głupich mięczaków, a sam co robię? Nie mówcie wiem. Sam to robię.
- Powinniśmy już iść.- powiedziałem to choć wcale nie miałem ochoty stąd odchodzić. Byłó mi tu tak dobrze jak w raju.
- Tak masz rację.
Gdy Róża poszła w swoja stronę, ja pobiegłem w stronę lasu i przemieniłem się w wilka. Nie mieniałem się od pobytu tutaj. Zacząłem wyć.
Rozamunda
Wczorajszy dzień był dość dziwny. Najpierw zagadka, potem spacer i w ogóle. Przypomniałam sobie jego wycie. Też dawno się nie przemieniałam, a przecież miałam bardzo ładne białe futro. No cóż teraz muszę zapamiętać jedno. Że im bardziej próbuje unikać Dumonta, tym więcej go spotykam. Widocznie tak chciał los. Cały czas nas ze sobą łączy.Podobno dzisiaj jest sprawa rady. Ciekawe czego będzie dotyczyć. Dzisiaj postanowiłam się przebrać w niebieska sukienkę, a włosy ułożyć w kok.
Gabriel
Poszedłem do sali obrad. Nie wiem o co może chodzić. Czyżby jakieś problemy. Wszedłem do środka. Wszyscy byli ubrani w ciemne kolory. Rodryk wstał z miejsca.
- Proszę żebyście zostawili nas samych.- nie minęła minuta, a już nikogo nie było. Ruszyłem ku królowi.
- Czy coś się stało? Po co mnie wezwałeś.- Popatrzyłem się na niego. Widać że się wahał przed powiedzeniem mi tego.
- Bo widzisz. Mamy okropny problem. Wież z watahą Cypriana. Zaczęli nas atakować, grabić nasze ziemie i plądrować.-No tak stary poczciwy Cyprianek.
- No dobrze, ale co ja mam z tym wszystkim wspólnego?- O tak łatwo nie będzie. Już rozumiem o co mu chodzi.
- No bo ty masz nad nimi jakby taką kontrole prawda.
- Może i mam.- coraz bardziej bawiło mnie drażnienie się z królem. Widać było po nim że każde słowo przychodzi mu z trudem.
- No więc mógłbyś nam pomóc.
- Dobrze. Pomogę wam, ale co dostane w zamian. Najpierw się zastanów co chce mi zaoferować. Jeśli wam pomogę to będę się musiał do tego zobowiązać. Nieprawdaż? Więc chce mieć coś tak jakby gwarancję, że pakt z wami mi się opłaci.
- Czego więc sobie życzysz?
- Rozamundy!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro