*62*
Wszyscy zebrali się na bloku aby przedyskutować zaistniały problem z Gubernatorem. Cześć była za tym aby odejść stąd, cześć żeby zostać i walczyć, a inni woleli milczeć nie wiedząc co jest lepsze.
-Nie możemy odejść.- powiedział Glenn. Chciał walczyć, a w szczególności zemścić się na Gubernatorze.
-Nie możemy tu zostać.- stwierdził Hershel, który nie chciał walczyć i obawiał się, że będą ofiary i to nie tylko ze strony Gubernatora.
-A jeśli mają drugiego snajpera? Palety nic nie dadzą.- Carol podzieliła się swoimi wątpliwościami. Ona również wolała odejść, w ten sposób nie ryzykowali by swojego życia.
-Załatwię go jak poprzedniego.- Amara wyprostowała plecy siedząc na schodach i oparła łokcie o swoje uda.
-I znowu oberwiesz kulką?- sarknął Daryl spoglądając na nią z góry opierając się o barierkę. Ciemnowłosa spojrzała na niego na moment po czym odwróciła wzrok.
-Rick mówi, że zostajemy to niech tak będzie.- oznajmił Glenn trzymając się z uporem swojego zdania.
-No tak, lepiej żyć jak szczury.- odniósł się kąśliwie Merle, który został zamknięty w drugim pomieszczeniu, a teraz opiera się o kraty przysłuchując się ich dyskusji.
-Masz lepszy pomysł?- zapytał Rick poddenerwowany zachowaniem starszego Dixon'a. Jest na ich łasce, a nadal zachowuje się jak skończony dupek i tylko wytrąca ich z równowagi.
-No, powinniśmy czmychnąć wczoraj i przeżyć by później móc się odegrać. Ale teraz pewnie pilnuje każdej drogi.
-Nie boimy się tego chuja.- warknął Daryl.
-A powinniście. Ta ciężarówka to tylko dzwonek do naszych drzwi. Może i mamy grube mury, ale on ma dużo broni i ludzi. A jeśli nas otoczy może nas nawet zagłodzić.
-Zamknijmy go w innym bloku.- zaproponowała Maggie. Nie mieli ochoty słuchać jego wywodów.
-Co robimy?- zapytała Beth.
-Mówiłem żeby odejść. A teraz Axel nie żyje. Nie możemy tu tak siedzieć.- powiedział Hershel.
Rick stojąc w miejscu rozejrzał się do okoła spoglądając na każdego. Był sfrustrowany i nie wiedział jak powinien w takiej sytuacji postąpić. Cofnął się do tyłu i chciał odejść, ale głos Amary zatrzymał go na chwile. Ciemnowłosa podniosła się z swojego miejsca i zrobiła dwa kroki do przodu.
-Wracaj tu. Tracisz głowę Rick. Widzieliśmy to i rozumiemy powody. Ale nie czas na to. Mówiłeś że nie ma tu demokracji wiec pora to potwierdzić. Liczymy na ciebie. Doprowadź się do porządku i zrób coś.- mężczyzna spojrzał na nią w milczeniu po czym odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Ciemnowłosa westchnęła i potarła dłonią skronie. Odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach. Jeśli tak ma to wyglądać to wszystko przepadnie, oni również.
~~~~
Rick rozporządził patrole aby obserwować okolice. Nigdy nie wiadomo kiedy ludzie Gubernatora znowu się pojawią i ich zaatakują. Muszą być czujni i ostrożni. Brama nadal jest zniszczona, przez nią cały czas dostają się sztywni z poza wiezienia. Wchodzą na spacerniak i nie ma możliwości by pozbyć się ich bez wyczerpania ich amunicji. Można powiedzieć że są tu uwiezieni, z małą ilością prowiantu i amunicji.
Amara wyszła z bloku C przewieszając przez ramie karabin, który dał jej Rick. W razie potrzeby gdy pojawi się kolejny snajper to ona będzie musiała go zdjąć, mimo że nadal nie doszła do siebie, a rana doskwiera jej. Ciemnowłosa otworzyła kraty przy wyjściu i rozejrzała się po dziedzińcu. Mimo że jest dziś słoneczna pogoda to można już odczuć niewielki spadek temperatury. Powoli dni stają się coraz chłodniejsze. Przy siatce obok kontuaru stoi Carol i obserwuje plac i okolice. O dziwo razem z nią stoi Merle, a najdziwniejsze że dostał broń. Ale sytuacja, w której są nie dała im innych możliwości. Teraz potrzebny im jest każdy kto umie choć trochę walczyć i strzelać. Niezbyt podobało im się że teraz z nimi zamieszka, ale musieli się z tym pogodzić.
Amara ruszyła w kierunku metalowych stolików. Na ławeczce przy jednym z nich siedzi Daryl i czyści swoją kusze. Opera się plecami o stolik lekko pochylony nad swoją bronią i z skupieniem oczyszcza jej części, które jego zdaniem tego wymagają. Ciemnowłosa wspięła się powoli na ławeczkę i usiadła na stoliku tuż obok brązowowłosego. Oparła nogi o ławeczkę spoglądając na kusznika. Mężczyzna zerknął na nią.
-Jak rana?- zapytał niby od niechcenia czyszcząc swoją kusze. Kobieta wzruszyła ramionami, ale on tego nie zauważył.
-Lepiej niż wczoraj.
-I Rick dał ci broń?- nie był tym zadowolony. Ma walczyć, a jeszcze nie doszła do siebie. Ciemnowłosa zaśmiała się cicho kręcąc głową.- Co cie bawi?- przestał czyścić broń i obrócił się w bok aby na nią spojrzeć. Zmarszczył brwi widząc uśmiech na jej twarzy.
-Troszczysz się o innych bardziej niż o siebie. Zasłaniasz się obojętnością i gniewem, ale ja widzę coś innego.
Daryl szybko odwrócił się wracając do czyszczenia.
-Jesteś trudny do odczytania Dixon. Znamy się prawie rok, a prawie nic o twojej przeszłości nie wiem. Ale wiem jaki jesteś teraz. I doceniam to co robisz dla nas i dla mnie. To urocze.
-Eh.- burknął nie spoglądając na nią. Poczuł się zawstydzony jej słowami, ale poczuł też coś ciepłego i przyjemnego.
Amara nie odezwała się więcej. Siedzieli w ciszy. I oboje nie byli świadomi, że są przez kogoś obserwowani.
-Co z nimi? Są jakąś parą czy co?- zapytał Merle patrząc na dwójkę przez ramie. Carol przeniosła swoje spojrzenie z obserwowania spacerniaka na siedzących Amare i Daryl'a i uśmiechnęła się lekko.
-To skomplikowane. Zależy im na sobie, ale otwarcie tego nie przyznają, przynajmniej Daryl. Zachowują się jak para, ale nie są razem. Jednak myślę że to tylko kwestia czasu. Wszyscy w grupie wiedzą że mają coś do siebie, to dobrze widać, ale najwyraźniej oni tego nie widzą, są ślepi. Dwa głuptasy.- zachichotała szarowłosa.- Lepiej nie być w pobliżu gdy się kłócą. A kłócą się jak stare małżeństwo.- kobieta wróciła do obserwacji podwórza. Merle zmarszczył brwi, ale nie skomentował tego.
Daryl odłożył kusze na bok na ławkę i obrócił się do Amary. Myślał o pewnej rzeczy, o której ona wcześniej wspomniała gdy byli w celi.
-To co powiedziałaś o rodzinie, wtedy w celi. Że "mają cie gdzieś", co miałaś na myśli?
-Ja... um...- ciemnowłosa podrapała się nerwowo po głowie.
-Jeśli nie chcesz to nie mów.- mruknął zauważając jej zmieszanie. Może nie powinien był pytać bo kim on niby jest aby to wiedzieć?
-Nic nie szkodzi. Po prostu... to nie jest najlepszy temat do rozmowy. I wcale nie miałam zawsze pięknego i luksusowego życia jakby mogłoby się niektórym wydawać. Nie miałam tego co chciałam.- zaśmiała się gorzko po czym spoważniała i spuściła głowę w dół.- Rodzice ani rodzeństwo nigdy mnie nie wspierali. Nie wierzyli, że mogę skończyć studia medyczne i zostać tak świetnym lekarzem, którego każdy szpital chciałby mieć. Nie wierzyli we mnie, nigdy tego nie robili. Tak na prawdę nie pasowałam do nich, ani z wyglądu ani charakteru. Może to było powodem, byłam odrzutkiem, czarna owca w rodzinie. I to nawet dosłownie, tylko ja miałam ciemne włosy.- zażartowała, ale nie było jej wesoło.- Tylko dziadek mnie wspierał, ale umarł gdy skończyłam osiemnaście lat. Gdy osiągnęłam sukces, wiesz wspaniała praca, super dom i taka tam gówno warta śmietanka dla bogaczy. Wtedy przyszli w moje łaski. Kochanie przecież wiesz że zawsze nam zależało na tobie... Oh siostrzyczko, jesteśmy rodziną, pamiętasz? Musimy siebie wspierać...- użyła przesłodzonego głosu krzywiąc się z goryczy przypominając ich słowa.- Ale im nie chodziło o mnie, nigdy tak nie było. A gdy dostali to czego chcieli znowu było tak jak zawsze, oczywiście do póki nie chcieli więcej. Wujek mówił mi, że nie powinnam taka dla nich być po tym wszystkim. Ale gdy dawałam im to czego chcieli oni dawali mi święty spokój. Pieniądze nigdy nie były dla mnie ważne, ułatwiały tylko życie. Nie potrafiły mi dać tego co potrzebowałam na prawdę, rodziny. Jason nią był. Ale to już nie ważne. Nadal boli gdy pomyśle o tym, ale teraz mam nową rodzinę. Ludzi, na których mi zależy i zależy im na mnie choć nie łączą nas więzi krwi.- uśmiechnęła się odganiając smutek z twarzy. To przeszłość, liczy się tu i teraz.
-Do bani.
-Ta.
-Wiesz co? Nie byli ciebie warci, nie zasługiwali na ciebie.
-Dzięki.- uśmiechnęła się wdzięcznie, a kąciki ust brązowowłosego uniosły się lekko do góry.
Zapadła miedzy nimi cisza. Daryl bił się z myślami. Nigdy nie pomyślał, że Amara wcale nie miała kolorowego życia za młodu. Myślał, że pochodziła z rodziny, która się kochała i żyła w dostatku, ale tak nie było. Podzieliła się z nim swoją przeszłością choć była ciężka i nieprzyjemna. Nie musiała tego robić, ale zaufała mu.
-W młodym wieku straciłem matkę w pożarze.- powiedział po paru chwilach ciszy. Ciemnowłosa spojrzała na niego zaciekawiona. To chyba pierwszy moment gdy powiedział coś takiego o sobie.- Lubiła winko, lubiła też przypalić w łóżku. Bawiłem się z dzieciakami sąsiadów. Mogłem to robić gdy nie było Merle'a. Mieli rowery, a ja nie. Usłyszeliśmy zbliżające się syreny. Wskoczyli na rowery i pojechali za nimi, wiesz, chcieli się pogapić. Pobiegłem za nimi ale nie mogłem nadążyć. Wybiegłem zza rogu i zauważyłem, że kumple się we mnie wpatrują. Cholera, wszyscy się na mnie patrzyli. Wszędzie była straż i ludzie z sąsiedztwa. Przyjechali do mojego domu. W łóżku była moja matka, spalona na popiół. Tak po prostu umarła. Zniknęła. Ludzie mówili, że tak było lepiej. Ja tam nie wiem. To było takie nie realne.
-Przykro mi. Życie potrafi być do dupy.
-Dobrze o tym wiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro