Tønsberg, Bifrost i Kraina umarłych cz. III
Strange siedział na pryczy. Głodny, spragniony, a jakby tego było mało, to niewyspany. Odkąd tu trafił, nie sypiał najlepiej. Nie dziwiło go to zresztą.
Spoglądał nieobecnym wzrokiem na przeciwległą ścianę, starając się skupić wzrok na powoli dogasający płomień pochodni. Ogień trzaskał cichuteńko, a jego blask nieśmiało rozpraszał panujący wokół mrok.
To uczucie bezsilności, związane z jego bezczynnością stopniowo doprowadzało go do szaleństwa. Ile czasu tu spędził? Dzień? Dwa? Może kilka tygodni? Nie potrafił tego określić. Już dawno stracił rachubę czasu. Każdy kolejny dzień wyglądał niemal tak samo, więc po pewnym zaczęły mu zlewać się w jedno. Pora dnia również ciężka była do zidentyfikowana. Przez niewielkie, kratkowane okna wpadało niewiele promieni słonecznych do środka celi.
I do tego ta przerażająca samotność... Nigdy nie przypuszczał, iż będzie mu to kiedykolwiek przeszkadzać. Minęło już trochę czasu, odkąd ostatnio rozmawiał z Neftydą. Od tamtej pory nikt, poza upiornymi strażnikami się tu nie zapuszczał. Ci jednak raczej nie byli skorzy do żadnych interakcji. Snuli się jak duchy, bezwiednie wypełniając polecenia bogini. Przychodzili tu tylko po to, aby zanieść więźniowi posiłek w postaci kilku kromek czerstwego chleba, szklanki wody i czegoś, co przypominało dziwną, fioletową breję, po czym znikali bez słowa, nim zdarzył się zorientować.
Jedynymi towarzyszami mężczyzny zostały szczury, buszujące w lochach. Ich ciche popiskiwania roznosiły się zewsząd szerokim echem.
Stephen skulił się, drżąc z zimna. Przygryzł spierzchnięta wargę. Miał serdecznie dość tego miejsca.
Nagle wielkie dębowe drzwi jego celi otworzyły się, skrzypiąc. W progu stanęła znajoma mu już kobieta. Neftyda. Towarzyszyły jej dwa upiory. Wysokie, snujące się tuż nad ziemią maszkary. Ich zwiewne, powłóczyste szaty o zielonkawej barwie, poruszały się powoli przy każdym ich ruchu.
Strange skrzywił się, nie mogąc znieść paskudnego odoru, jaki wokół siebie roztaczali. I do tego te ciche jęki, które z się je wydawali...
Już na pierwszy rzut oka, można było dostrzec spod bladej, niemal przezroczystej skóry, wystające żebra i kości. Ich oczodoły jaśniały nienaturalnym, jasnobłękitnym światłem. Wydawały się wręcz płonąć żywym ogniem.
Bogini uśmiechała się do niego z wyższością.
— Czyżbyś się za mną stęskniła? — mruknął ozięble Strange. Nie miał najmniejszej ochoty z nią rozmawiać. Przeczuwał, iż nie wyniknie z tego nic dobrego. — No, chyba że uwielbiasz panujący tutaj sympatyczny klimacik. Nie sądzę, jednak aby zimne, ponure lochy były odpowiednim miejscem dla kogoś takiego jak ty.
— Nie schlebiaj sobie. Masz coś, co chce dostać — powiedziała tonem, z którego aż wylewał się jad. Zmarszczyła swój zgrabny nos. Zupełnie zignorowała jego dalszą wypowiedź. Nie zamierzała wyprowadzić się tak łatwo z równowagi.
— Ach, tak? A co takiego? — zapytał kąśliwe, rozglądając się wokół. — Szczury? Czerstwy chleb? A może rozum i godność?
Kobieta powolnym krokiem zbliżyła się do niego. Obcasy uderzały miarowo o posadzkę, a ich stukanie roznosiło się po całej celi.
— Waż swoje słowa. Twoje życie nie jest tak cenne jak ci się wydaje. Widziałam już wielu takich pyszałków jak ty. Wszyscy skończyli marnie — ostrzegła go. Raptem kilka centymetrów dzieliło ją od twarzy czarodzieja. — Oko Aggamoto. Oddasz mi je po dobroci, czy mam cię do tego zmusić?
Ku jej zdumieniu, mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem, którego nie potrafił opanować. Dobrych kilka minut mu zajęło, nim się uspokoił.
— Kpisz ze mnie. Najpierw mnie porywasz, a teraz liczysz, że grzecznie spełnię twoje żądania — stwierdził, ocierając łzę, która zebrała mu się w kąciku oka. Chociaż zadanie to było utrudnione, ze względu na związane ręce. — Jeśli tak go pragniesz, to sama go zabierz.
Usta bogini zacisnęły się w prostą linię. Gdyby nie to, że był jej potrzebny, to już dawno rozszarpałaby go na strzępy i jego resztkami nakarmiła Barghesty.
— Nie rób ze mnie głupca — odparła, kryjąc złość, która w niej narastała. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie tak łatwo będzie wziąć od niego Kamień Czasu. Kiedy Hades przetransportował nieprzytomnego maga do Helheim, starała się zdjąć mu naszyjnik, lecz bezskutecznie. — Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że obwarowałeś artefakt potężnymi zaklęciami.
Kąciki ust Strange'a drgnęły lekko. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim się zdążą zorientować.
Neftyda, zupełnie nie zwracając na niego uwagi, machnęła ręką na stojące w drzwiach upiory.
— Zabrać go.
Te bez krzty zastanowienia, ruszyły w stronę czarodzieja. Dreszcze przeszły po jego plecach, gdy poczuł lodowaty uścisk, zaciskając się na jego nadgarstkach. Zaczął się gwałtownie wierzgać, aby uwolnić się z okowów. Na nic się to jednak zdało. Walka ta z góry została skazana na porażkę.
Wziął haust świeżego powietrza. Był wściekły. Bez swojej magii czuł się zupełnie bezbronny. I nie mógł nic na to poradzić.
Niewzruszone stwory zaczęły go siłą ciągnąć po kamiennej posadzce. Nie wiedział nawet dokąd.
Doreen wzięła głęboki oddech. Momentalnie jej płuca przepełniło lodowate powietrze. Wypuściła parę z ust. Stark nie kłamał. Tu faktycznie było przeraźliwie zimno.
Znaleźli się na lodowym pustkowiu. Wokół nie rosły żadne rośliny, ani nie stały zabudowania. Ludzi tu także nie było. Wszystko zdawało się zupełnie martwe. W oddali jedynie majaczyły, wśród gęstej jak mleko mgły, ledwo wyraźne zarysy szczytów górskich.
Szli ostrożnie przed siebie, przedzierając się przez śnieżne zaspy. Biały puch zadawał się do tej pory nietknięty. Żadnych śladów z czy udeptanej ścieżki. Nikt poza nimi tutaj nie szedł. Nie dziwiło to zresztą nastolatki, w końcu przyszło im przemierzać krainę umarłych.
Dowell zamarła. W ciągu chwili poczuła, jak puls przyspiesza. Porywisty wiatr świszczał jej w uszach i szczypał nieprzyjemnie w policzki. Nie to jednak wprawiło ją w stan osłupienia. Gdy wytężyła bardziej słuch, wychwyciła przeraźliwe, potępieńcze jęki. Wydawały się tak przepełnione bólem... W dodatku zupełnie nieludzkie. Przeszedł ją dreszcz.
— Słyszeliście to? — zapytała zdziwiona. Była niemal pewna, że ktoś, coś do niej mówił. Nie potrafiła jednak nic z tego zrozumieć.
— Nie — odparł krótko Stark, zupełnie się nie przejmując. — To tylko wiatr świszczy.
Dor, milcząc, skinęła głową. Najpewniej miał rację. To był tylko wiatr, a ona niepotrzebnie spanikowała.
Westchnęła.
— Świetnie. Teraz pewnie ma za zwykłego tchórza, który boi się własnego cienia. Nie, żeby wcześniej tak nie uważał — pomyślała. — Ogarnij się, dziewczyno. Użalanie się nic tutaj nie da. — Natychmiast się zganiła w duchu.
Na nieszczęście nastolatki, niepokojące odgłosy nie ucichły. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą przybierały na sile.
— Zabiłaś swoich rodziców. Jak mogłaś? — Usłyszała za plecami nieznajomy głos. Gwałtownie odwróciła się, aby zobaczyć, kto za nimi podąża. Jakież było jej zdziwienie, a zarazem strach, gdy nikogo nie ujrzała. — Zostałaś sierotą. Nikt ci nie pozostał.
— On cię nie kocha. Nie widzisz, że robi to wszystko z litości? On chce tylko zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia, a ty jesteś jedynie narzędziem do tego
— odezwał się ktoś chrypliwym głosem. Ton, w jakim wypowiadał kolejne słowa, przyprawiał ją o dreszcze. Nawet piórka na plecach dziewczyny się nastroszyły. Kim oni byli? Czego od niej chcieli? Miała istny mętlik w głowie. — Uważa cię za wariatkę.
— Jesteś zwykłym nieudacznikiem. Jak taki geniusz jak on, może mieć tak głupie dziecko?
— Nie! To kłamstwo! — warknęła niemal na całe gardło. Nie wierzyła w słowa nieznajomych. Dlaczego jej to robili? Chciała, aby te wszystkie głosy dały jej wreszcie święty spokój. Przez nie, odczuwała wrażenie, jakby była obserwowana. — Zostawcie mnie!
— Młoda? — zapytał zaniepokojony Stark, odwracając się w stronę córki. Na jego twarzy malowało się niemałe zmieszanie. Zupełnie nie wiedział, co się dzieje, ani jak powinien zareagować. — Z kim rozmawiasz?
— Mówią do mnie. Nie słyszysz? — jęknęła zdezorientowana. Wciąż ich słyszała. — Ktoś nas śledzi.
Anthony spojrzał na nią z wyraźnie zmartwiony, po czym objął ją ramieniem. Choć nie chciał tego otwarcie powiedzieć, to zaczął obawiać się o stan psychiczny córki. Odkąd straciła swoich przybranych rodziców, zaczęła się sypać. Nocne koszmary, zamknięcie się w sobie, a teraz do tego te głosy... Zmierzało to w bardzo złą stronę.
— Doreen, posłuchaj mnie — zaczął najspokojniej, jak tylko potrafił. — Nikt się nie odzywał. Nie wiem, kto do ciebie mówił, ale...
— Sądzisz, że jest coś ze mną nie tak? — zapytała tak cichuteńko, że jedynie on ją mógł usłyszeć. Zawiesiła nisko głowę, próbując ukryć swój wstyd. Czuła bowiem, iż jej policzki zaczynają się rumienić i bynajmniej nie było to spowodowane niską temperaturą. W tej chwili pragnęła jedynie zapaść się pod ziemię.
— Nie. Po prostu jesteś zestresowana. I pewnie zmęczona. Nie chciałaś wyruszać do Helheim, dobrze myślę? — kontynuował, pilnując, aby nikt ich nie podsłuchał.
Milczała. Przejrzał ją bez problemu. Mogła się tego po nim spodziewać.
— Czyli dobrze myślałem. — Kącik jego ust drgnął lekko w triumfalnym uśmiechu. Szybko jednak oprzytomniał. To nie był ani czas, ani sytuacja, gdzie warto byłoby się pysznić.
Przyspieszył kroku. Niebo do tej pory ciemnoszare, w błyskawicznym tempie ciemniało, przybierając barwę popiołu. Opady śniegu natomiast z każdą chwilą przybierały na sile. Nic nie pozostawiało wątpliwości, iż lada chwila rozpęta się burza śnieżna.
Jak najprędzej musieli znaleźć schronienie, gdzie ją przeczekają. W przeciwnym wypadku będą w poważnych tarapatach. Wędrówka w takich warunkach stanowiła spore ryzyko, nawet przy sprzęcie, jaki posiadali. No i jeszcze kwestia dzieciaków... Obawiał się, że nie sobie nie poradzą. Zmęczeni, zziębnięci i pewnie jeszcze do tego głodni. Nie. Zdecydowanie nie będą podróżować w taką pogodę.
Im dłużej szli, tym bardziej się niepokoił. Na horyzoncie wciąż nie potrafił namierzyć bezpiecznej kryjówki, w której mogliby przeczekać. Nawet F.R.I.D.A.Y i systemy namierzania na nic się tu zdały. Wokół nich roztaczało się bezkresne lodowe pustkowie.
Doreen przygryzła wargę. Żołądek wręcz skręcał ją z głodu. Kiedy ostatnio jadła? Rano? Śniadanie należało już do zamierzchłej przeszłości. Konała z głodu. Co gorsza, choć próbowała o tym nie myśleć, to złośliwy umysł wciąż podsuwał jej wizje ciepłego burgera wołowego ze świeżymi warzywami i polanego sosem. Albo przepyszny, pół krwisty stek. Albo...
Zaburczało jej w brzuchu.
— Cholera — zaklęła w myślach. To uczucie stawało się coraz bardziej nieznośne. — Trzeba było zostać w domu. Przynajmniej siedziałabym teraz owinięta kołdrą i jadła obiad. Albo kolację. Która tak właściwie jest godzina?
Na ostatnie pytanie nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Zwłaszcza że najprawdopodobniej czas tutaj płynie inaczej niż w Midgardzie.
Nastąpił przełom. Po godzinie udało się wreszcie znaleźć kryjówkę. Nieopisane było ich szczęście, gdy po tak długim czasie błąkania się we mgle, dostrzegli niedaleko nich niewielką jaskinię u podnóża góry.
Natychmiast skierowali się w tamtym kierunku. Chociaż zmęczenie powoli ogarniało ich ciała, nie zatrzymywali się ani na moment. Wiedzieli bowiem, iż od rozszalenia się burzy śnieżnej, dzieli ich raptem kilka minut. Nieboskłon już niemal w pełni pokryły gęste, ciężkie chmury o niemal czarnej barwie, a wichura jeszcze bardziej wzebrała na sile.
— Było blisko. — mruknął Clint, gdy weszli do kamiennej groty. Na zewnątrz rozpoczęło się istne piekło. W ciągu ułamka sekundy wszystko pochłonięte zostało przez obfite opady śniegu, niesiony przez porywisty wiatr. Panująca tam zawieja skutecznie uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek w promieniu kilku metrów. — Prawie nas to skubaństwo zasypało.
Coś huknęło z impetem.
Nie minęła chwila, a niedaleko nich błysnął jaskrawy snop światła. Błyskawica przecięła niebo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro