Cienie wśród nas cz. II
Mężczyzna przeciskał się pomiędzy tłumem. Skąd ich tu tyle było? Dlaczego byli tak dziwnie ubrani? Podobnie nosił się Ares, kiedy ostatnio się widzieli. Rozglądając się wokół, nie potrafił nadziwić się temu, co widzi. Potężne budynki pięły się wysoko ku górze, sięgając samych chmur, a niedaleko niego śmignął przedziwny twór, poruszający się na czterech kołach. Nie potrzebował nawet koni, aby się przemieszczać. Na niebie natomiast, wśród chmur leciało coś, co w żaden sposób nie przypominało mu ptaka. Nie potrafił jednak dokładnie nazwać ani opisać owego tworu.
Wziął głęboki wdech. Świat się zmienił. I to diametralnie. Ludzi przybyło, a ich wiedza o świecie znacznie się poszerzyła. Nigdy nie przypuszczałby, że aż tak rozwiną się cywilizacyjnie.
Zbyt długo nie wychodził na powierzchnię, a teraz musiał zbierać tego żniwo. Zupełnie nie odnajdywał się w nowej, dziwnej rzeczywistości. Wszystko zdawało się mu tutaj takie obce i wielkie. Jak wśród tego zgiełku miał cokolwiek znaleźć? Nie mówiąc już o szpiegowaniu kogokolwiek. Przecież nawet nie wiedział, jak wyglądał dokładnie ten czarodziej, ani gdzie go szukać. Dostał tylko garść informacji na jego temat i ewentualnym położeniu mężczyzny. Co gorsza, zdany był tylko na siebie.
Westchnął. Poradzi sobie. Nie takie rzeczy już robił. Popyta, pokręci się tu i ówdzie, a gdy będzie potrzeba to i użyje swoich mocy. Wpierw jednak musi znaleźć inne ubrania. W tych zbyt bardzo będzie rzucał się śmiertelnikom w oczy. A tego w tej chwili najmniej potrzebował.
Od czego zacząć? Wypadałoby zapytać kogoś o drogę.
— Przepraszam, którędy na Bleeker Street? — Zaczepił jakiegoś nastolatka, ubranego niemal w całości na czarno.
Wytrącony z rozmyślań chłopak, wyciągnął z uszu słuchawkę bezprzewodową i powiedział:
— Mógłby pan powtórzyć?
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale szukam Bleeker Street. Wiesz, jak tam dotrzeć?
— Jasne, to niedaleko. Wystarczy, że pójdzie pan w stronę tamtego skrzyżowania. — Wskazał palcem właściwe miejsce. — Potem skręci pan w prawo i jeśli będzie pan szedł cały czas prosto, to pan dotrze.
— Dziękuję — odparł Hades, słuchając go uważnie. Nie chciał zgubić się w tej miejskiej dżungli.
— Pan nietutejszy? — spytał chłopak, mierząc go uważnie wzrokiem.
— Tak, nietutejszy — stwierdził obojętnie Hades. — Dziękuję za informację.
— Nie ma sprawy. Swoją drogą, świetny cosplay.
Mężczyzna zdziwiony ruszył w swoją stronę, niezbyt przejmując się uwagą nieznajomego. Nie rozumiał zupełnie, co ten do niego powiedział.
— Cosplay? Co to do diaska jest? — mruknął sam do siebie, otulając się szczelniej płaszczem. Zauważył, że coraz więcej ludzi z zainteresowaniem się mu przyglądało.
Doreen obudziła się, gwałtownie otwierając oczy. Zdziwiona, odgarnęła dłonią pukle włosów z czoła. Ten sen był inny niż zazwyczaj. Mniej niepokojący.
Różnił się od innych. I to znacznie. Nie tylko nie było już postaci, które widziała wcześniej, ale i miejsce się zmieniło. I to na doskonale jej znane...
Odgarnęła kołdrę, po czym usiadła na łóżku. Ręką zaczęła obmacywać etażerkę stojącą niedaleko, próbując znaleźć leżący na niej zeszyt. Odkąd opowiedziała swoim przyjaciołom o koszmarach, które ją w nocy prześladują, postanowiła je wszystkie spisywać, w nadziei, że za niedługo ułożą się w spójną historię. Albo przynajmniej będą miały jakiś sens.
Znalazła. Tuż obok leżał przygotowany wcześniej długopis. Nie zwlekając, zapaliła lampkę nocną, po czym zaczęła pisać. Notowała każdy szczegół, jaki udało się jej zapamiętać. Nie wiedziała, co może się przydać.
Kiedy skończyła, wstała na równe nogi. Choć zegar wybijał dopiero pierwszą, to ona i tak nie zamierzała ponownie kłaść się spać. Wiedziała, że i tak nie da rady usnąć. Dlatego też wolała spożytkować ten czas w inny sposób.
Usiadła przy biurku, założyła słuchawki na uszy, po czym bez zastanowienia chwyciła za ołówek. Miała pomysł na kolejny rysunek. Grafit wesoło sunął na papierze, tworząc kolejne linie. Te łączyły się powoli w konkretne kształty, ujawniając zarys kobiecej sylwetki. Godzinę później już ubrana była w potężną zbroję. Nie skąpiła przy tym licznych szczegółów i zdobień. Wszystko musiało zostać narysowane z najwyższą starannością.
— Młoda, nie powinnaś teraz leżeć w łóżku? — Zza jej pleców usłyszała znajomy głos. Wydawał się mocno zdenerwowany. — Jest druga w nocy.
— Co? Co ty tutaj robisz? Ja... — wyjąkała, czerwieniąc się na policzkach. Została przyłapana na gorącym uczynku. — Nieważne. Po prostu... wpadłam na pomysł kolejnej ilustracji i musiałam ją narysować...
— W środku nocy? — Zmierzył ją surowym spojrzeniem. Już wtedy wiedziała, że jest po niej. — Nie mogłaś po prostu sobie go zapisać? — dodał, a jego wzrok spoczął na stoliku nocnym. A dokładniej to na zeszycie, który na nim leżał.
Doreen zadrżała. Jeśli zobaczy, co w nim jest... Nie mogła do tego dopuścić.
— Uczysz się po nocach? — zapytał, wciąż wpatrzony w przedmiot.
— Po prostu musiałam więcej spędzić nad książkami dzisiaj. Najbliższy test z fizyki to będzie piekło — skłamała niemal bez zastanowienia. Musiała skorzystać z okazji.
— Młoda, posłuchaj mnie. — Położył delikatnie dłoń na ramieniu dziewczyny. — Już ci to mówiłem, ale powtórzę, bo najwyraźniej nie dotarło to do ciebie za pierwszym razem. Nie idź tą drogą. Jesteś jeszcze młoda, twój organizm potrzebuje odpowiedniej dawki snu. Jeśli teraz go zajedziesz, to później... później już będzie tylko gorzej — kontynuował swój wywód, nieustannie spoglądając jej w oczy. Widać po nim było po nim, że się o nią martwi. — Nie popełniaj tego samego błędu co ja — dodał już nieco ściszonym głosem.
W odpowiedzi skinęła jedynie głową.
— Wiem, że jest ci ciężko, ale przetrwaj jeszcze trochę. Jak tylko nadrobię, co mam nadrobić, to coś wymyślę. Obiecuję — powiedział, klepiąc ją po ramieniu. Na samą myśl o papierologii, która piętrzyła się u niego na biurku, czuł zawroty głowy. I do tego jeszcze ta niedomknięta sprawa adopcji... Nie przypuszczał, że to będzie aż takie ciężkie. — Poradzisz sobie.
Wzięła głęboki wdech. Momentalnie poczuła, że łzy napływają do jej oczu. Chciała się rozpłakać, lecz nie do końca wiedziała dlaczego.
— A ty jak się trzymasz? — zapytała nieśmiało, widząc zmęczenie na jego bladej twarzy. Nie spał od dłuższego czasu i widoczne to było jak na dłoni.
— Ja? — Przez która chwilę zupełnie zbity z tropu Tony, próbował pozbierać myśli. — Jest w porządku.
Wszyscy wokół zdawali się być zajęci sobą. Natasha i Clint rozmawiali żywo o czymś między sobą, a Banner sprawdzał coś na swoim tablecie. Pewnie przeglądał ostatnie wyniki, prowadzonych przez siebie badań. Bucky natomiast pochłonięty był programem, który akurat leciał w telewizji. Jedynie Stark zdawał się trzymać gdzie na uboczu. Siedział z boku i myślał nad czymś.
Doreen niemrawo dłubała widelcem w jajecznicy, niechętnie próbując ją zjeść. Choćby chciała, to nie potrafiła przełknąć choćby kęsa. Nieustannie czuła bolesny uścisk w żołądku, jakby zaraz miała zwymiotować. I do tego ten przenikliwy ból głowy...
Obolała zaczęła masować palcami skroń, licząc, iż to uśmierzy, choć odrobinę ból. Nic z tego. Wzięła głęboki wdech. Musi sobie jakoś poradzić. Weźmie leki i...
Do pomieszczenia nieoczekiwanie wparował Rogers. Po jego wyrazie twarzy można było wywnioskować, iż był czymś niezwykle przejęty. Nerwowo spojrzał, po swoich przyjaciołach, siedzących na kanapie, po czym oznajmił:
— Zbierajcie się.
— Gdzie tym razem? — zapytała Czarna Wdowa, niezwłocznie podnosząc się na równe nogi. — Znowu Detroit?
— Nie. Tym razem padło na Bronx — rzucił pospiesznie Steve.
Doreen energicznie odeszła od aneksu kuchennego. Delikatnie muskając palcami bransoletę, kiwnęła głową. Znów miała okazję się wykazać w boju. Była na to przygotowana.
— Młoda, miałem się ciebie pytać, czy jesteś gotowa, ale wydaje mi się, że twoja reakcja jest wyjątkowo wymowna — stwierdził Stark, nieznacznie się uśmiechając. — No to do roboty — mruknął ponuro sam do siebie. Nie dość, że czekała go dzisiaj konferencja prasowa, to w dodatku ten przeklęty atak... Tak bardzo chciał już odpocząć od tego wszystkiego. Chociażby na krótką chwilę.
Nastolatka mknęła w swoim stroju z zawrotną prędkością w kierunku Bronxu. Nieustannie kontrolowała systemy lotu, aby nie spaść. Pomimo zapewnień Tony'ego o ich bezpieczeństwie, obawiała się, że roztrzaska się o twardą ziemię.
Tuż obok niej, leciał Anthony, który w przeciwieństwie do swojej córki, zdawał się czerpać pełną przyjemność z lotu. Bez większego zastanowienie robił beczki w powietrzu.
Nie minęła chwila, a na horyzoncie zaczęły wyłaniać się zabudowania tejże dzielnicy. Brunatne kamienice stały w równym rzędzie, po wyłożonych brukiem chodnikach wędrowali ludzie, a ulice jak zawsze o tej porze były niemal w zupełności zakorkowane. Zdarzało się, że niespodziewanie rozległo się głośne trąbienie klaksonu, czy jakiś mocno zdenerwowany kierowca uchylał szybę, aby dać upust swoim emocjom. Najczęściej obdarzając wszystkich wokół obelżywymi epitetami.
Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Ulice i budynki nietknięte, mieszkańcy nie wyglądali na przerażonych, a linie metra funkcjonowały jak zazwyczaj.
Dotarli do Arlington Avenue.
Dowell nie posiadała się ze szczęścia, gdy w końcu wylądowała na stabilnym podłożu. Chociaż lot nie należał do najgorszych, to wciąż wolała stać twardo na ziemi.
Ostrożnie rozejrzała się powstałemu pobojowisku. Drzewa leżały połamane przy ulicy, jakby trzasnął je piorun, a niektóre samochody leżały zgniecione ciężarem gałęzi. Nawet asfalt ucierpiał. Gdzieniegdzie był popękany. Zmrużyła oczy. Wśród gęstej jak mleko mgły, trudno dostrzec było coś więcej.
Na miejscu oprócz Avengers, znajdowała się niewielka grupka nieumarłych wojowników, którzy byli prowodyrami całego zamieszania. Cywile już dawno zdążyli zbiec lub ukryć się przed napastnikami.
Grupa superbohaterów nie zwlekając, przystąpiła do działania. Niemal natychmiast zaczęli pacyfikować przeciwników, aby zażegnać zagrożenie. Kule i strzały świszczały tuż obok ich głów. Promienie repulsorów błyskały raz po raz, rozpraszając nieznacznie mgłę. Twarda stał brzeczala głucho, uderzając o równie solidny pancerze. Walczyli zawzięcie. Nikt nie zamierzał odpuścić.
— Pomocy! — rozległo się nagle czyjeś błaganie o pomoc. I to w niedalekiej odległości od nich.
Doreen nie zastanawiała się zbyt długo. Tak właściwie, to wcale tego nie zrobiła. Odruchowo ruszyła pędem w kierunku jednego z powalonych drzew, które zablokowało wejście do jednego ze starych budynków.
Kiedy już miała wbić się z impetem we wrogi oddział, zahamowała. Przecież mogła w każdej chwili zmienić się w kruka. Tak też zresztą uczyniła.
Pod postacią ptaka zdecydowanie łatwiej było przedostać się na drugą stronę. Szybowała prędko pomiędzy przeciwnikami, omijając ich. Choć próbowali ją złapać, to z nędznymi wynikami. Była od nich szybsza i zwinniejsza. A niewielkie rozmiary dodatkowo utrudniały jej schwytanie.
Gdy tylko znalazła się w bezpiecznej odległości, na powrót stała się człowiekiem. Nerwowo rozejrzała się wokół. Już tylko kilka kroków dzieliło ją od celu. Da radę. Wystarczy, że odsunie drzewo na bok i...
Usłyszała przeraźliwy krzyk za plecami.
Momentalnie przeszedł ją dreszcz. Ledwie odwróciła się, by zobaczyć, co się stało, a już musiała robić unik. Szarżował na nią groźnie wyglądający nieumarły, który w swoich dłoniach dzierżył kostur. U pasa zwisał mu natomiast błyszczący, stalowy miecz.
Stanęła z nim do walki. Jeden na jeden. Reszta drużyny zbyt bardzo pochłonięta była odpieraniem wrogich ataków, aby jej pomóc. Musiała sama sobie poradzić.
Wzięła głęboki wdech. Serce biło jak oszalałe.
Kiedy zaatakował ponownie, była już przygotowana. Sprawnie schyliła się, gdy ten chciał ugodzić Dowell w głowę, po czym strzeliła do niego z repulsorów. Ten zachwiał się i poleciał nieznacznie w tył, lecz nie udało się go powalić. Użyła za mało mocy.
Nie przejmowała się tym jednak. Dalej strzelała w jego kierunku, usiłując zwalić go na twardy grunt. Nic z tego. Gdy tylko zauważył, że Dor przygotowuje się do strzału, natychmiast uderzył kosturem o pokryty lodem asfalt. Ziemia zadrżała w posadach, a Doreen tracąc równowagę, osunęła się powoli na chodnik. Wokół przeciwnika wytworzyła się ogromna tarcza. Błękitny metal, z którego była wykonana, błyszczał, odbijając od swojej powierzchni promienie słońca.
Obolała wstała na równe nogi. Musiała jakoś rozproszyć jego uwagę. Tylko jak...
Nie miała zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. Zaklęcia śmigały tuż nad uchem, a ona robiła kolejne uniki. Wyglądała przy tym, jakby tańczyła, a nie właśnie walczyła o życie swoje i innych.
Z czasem jednak zaczęło brakować jej energii. Ruchy stały się wolniejsze, coraz bardziej ociężałe. Wiedziała, iż niewiele jeszcze wytrzyma. Zebrała resztki sił, po czym zaczęła szeptać pod nosem inkantację.
Kruk zmaterializował się na dłoni nastolatki. Ta jednym ruchem wypuściła go, by ten wzleciał ku górze. Wiedział, co ma robić. Poszybował w stronę przeciwnika. Niemal od razu zaczął go intensywnie dziobać, odwracając tym sposobem uwagę od Doreen. Postanowiła to wykorzystać. Czym prędzej wystrzeliła w niego wiązkę lasera, celując prosto w głowę.
Padł z hukiem. Kości rozsypały się wokół, a namiastka wątłego życia, jaka się w nich jeszcze chwilę temu tliła, zupełnie zgasła. Pozostała jedynie sterta białych kości.
Odetchnęła z ulgą. Jeden kłopot mniej. Oby reszcie jej drużyny poszło sprawniej.
— Pomocy! — Do jej uszu ponownie dotarły desperackie nawoływanie o pomoc.
Wciąż dysząc, podeszła do zablokowanych drzwi. Choćby chciała ich zawołać, uspokoić, powiedzieć, że są bezpieczni, to nie potrafiła. Nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Czuła jakby miała gulę w gardle.
Chwyciła za zwalony kawał drzewa, starając się go unieść. Pomimo iż kombinezon znacznie zwiększał jej siłę, to wciąż było za mało. Dziewczynę ogarniało zbyt wielkie zmęczenie, aby mogła sama sobie poradzić. Potrzebowała wsparcia.
— Tony! — zawołała piskliwym głosem. — Pomożesz mi?! — wydusiła z siebie, czując niewyobrażalny ciężar, który spoczywał na jej barkach.
Nie czekała długo. Raptem kilkanaście sekund później już był tuż koło niej. Widząc, jak córka się męczy z podniesieniem konaru, postanowił działać. Natychmiast chwycił za niego, po czym bez najmniejszego problemu przeniósł go w bezpieczne miejsce.
Doreen wzięła głęboki wdech. Potrzebowała odsapnąć. Choćby krótką chwilę, ale na razie nie mogła. Miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia.
Otworzyła drzwi, które dotychczas pozostawały zablokowane. Chciała upewnić się, iż nikt nie doznał poważnego uszczerbku.
Stanęła jak wryta. Zupełnie oszołomiona przyglądała się niewielkiej grupce przerażonych ludzi. Wśród nich dostrzegła mężczyznę. Wysoki, o umięśnionej posturze. Wyglądał na kogoś w średnim wieku. Jego kruczoczarne włosy opadały mu luźno na ramiona, a mocno zarysowane kości policzkowe pokrywał gęsty zarost. W jednym momencie ich spojrzenia się spotkały. Gdy patrzyła w jego ciemnobrązowe oczy, czuła bijącą z nich dumę i powagę.
Pomimo że nie potrafiła tego w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć, to zdawało się jej, iż kiedyś go już widziała. I to nie raz.
Nagle ją olśniło. Jegomość niemal w zupełności przypominał nastolatce mężczyznę z jej nocnych koszmarów.
— Jesteście bezpieczni. Udało nam się uporać z zagrożeniem — wydukała ledwo z siebie. Ciężko było jej uwierzyć, w to, co widzi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro