Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Mein Teil


- Czy ty nie masz serca? - zapytałam rozeźlona.

"Biegnij do Gregora, już!", gdy ta chodząca sierota przez swoją idiotyczną nieuwagę skrzyżowała narty i lądując na sto trzydziestym szóstym metrze, upadła na brzuch. Pierwszą myślą było oczywiście, jak do tego doszło? Mężczyzna nie prezentował sobą najlepszej formy, tym bardziej, że ledwo przebrnął kwalifikacje.

Blondyn wyciągnął jedynie ręce do przodu, po czym syknął pod nosem. Kolejne tygodnie terapii. Zabijcie mnie.

- Raczej poczucia innej kończyny. - Skrzywił się.

Już miałam otworzyć usta, żeby jeszcze coś dodać, gdy nagle nieszczęsny instynkt bezpieczeństwa postanowił się włączył w moim umyśle.

- Dasz radę chodzić? - zapytałam, spoglądając na jego lewą nogę, bo to właśnie ją kurczowo przytrzymywał ręką. 

Jak gdyby została stworzona z porcelany lub lekkiego papieru.

- Tak - mruknął, chwytając się barierki, jak gdyby ta stanowiła jedyne oparcie.

Nieziemskie rozpoczęcie Turnieju Czterech Skoczni.

***

Dwa lata temu

- Podskocz do góry pięć razy - powiedziałam spokojnym tonem, gdy Schlierenzauer wreszcie podniósł się z maty.

Nie skończyło się to źle. W zasadzie, ruszałam jego kolanem na wszystkie strony, a on nie protestował, odkąd Bauerhoff zarządził, żebym pilnowała mężczyzny i nadzorowała postępy. Odkąd kazał mu się dostosować do mojej osoby.

- Myślisz, że to coś zdziała? Skakanie pięć razy? Chodzi o wytrzymałość, Gabrielle.

- Chodzi o to, żebyś mógł wrócić na skocznię. Muszę sprawdzić twój stan, więc może zdaj się na moje studenckie umiejętności - powiedziałam trochę ciszej niż mi się wydawało.

Miałam przez chwilę wrażenie, że wywracał oczami. Zacisnęłam usta w wąską kreskę, chwilę później, prosząc o powtórzenie ćwiczenia. Cóż, może faktycznie zrobiło mi się odrobinę przykro, ale nie rozumiałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego do cholery Gregor tak bardzo za mną nie przepadał. Przecież mnie nawet nie znał. Ten "zarozumiały dzieciak", którego niby w sobie poskromił wciąż gdzieś głęboko w nim tkwił. Dalej pozostawał "Schlierim".

- Coś jeszcze? - zapytał, unosząc brwi, jakby spodziewał się kolejnego pajacyka, przysiadu czy Bóg jeden wie czego.

Spojrzałam na niego z ukosa. To nie tak, że dotkliwie przejmowałam się słowami jakiegoś... skoczka. W końcu to on latał po to, żeby się zabić, nie ja. Pokręciłam głową, zapisując w zeszycie najważniejsze informacje, dotyczące poprawy mięśni i kilku innych czynności, które naprawdę się polepszyły od czasu pamiętnego upadku. Blondyn zaczął ubierać spodnie i nic nie zmieniłoby się, gdyby nie fakt mojego wzroku skupionego na jego widocznych mięśniach. A właściwie, długotrwałych efektach pracy z doktorem. Może do tego potrzebna była właśnie solidna, męska ręka?

- W czym ci tak przeszkadzam? - palnęłam na głos, nie orientując się, co wyczyniam.

Sportowiec podniósł na mnie swój nonszalancki wzrok, a potem, jak gdyby nigdy nic odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Słucham?

Idiota. Skończony idiota. Zapatrzony w siebie arogant. Denerwująca imitacja nastolatka. Powtórzyłam swoje pytanie, tym razem głośniej, szokując go nagłą odwagą i bezpośredniością. Jeśli zapyta po raz kolejny, mogłabym wypróbować jego kolano w celach eksperymentalnych. Tym razem postanowił jednak zamilknąć i wpatrywać się w moją twarz jakby była zupełnie mistyczną i tym samym odległą rzeczą.

- Nie przeszkadzasz mi - odpowiedział zupełnie zbyt spokojnie.

Co za kłamca.

- Czemu po prostu nie powiesz, że mnie nie lubisz i chcesz, żeby Bauerhoff dalej cię rehabilitował? - pytałam dalej, nabierając tempa i emocji.

Gdybym zajęła się psychologią, może miałabym większą podstawę do zrozumienia mężczyzny i jego określonych zachowań. Może zniszczyłabym w sobie te złe nawyki, których on nie trawił. Zresztą, Gregor mógł mieć to, czego żądał. Mógł więc zażądać, żeby doktor zajął się nim osobiście. Sportowiec nie musiał katować mnie swoją ciężką obecnością, a ja nie musiałam stawać się jego ciężarem, więc dlaczego do cholery utrudniał nam obu życie?

- To nie ma większego znaczenia - stwierdził. - Mam nadzieję, że uszanujesz moją decyzję, gdy teraz wyjdę, ponieważ czas się skończył. Następnym razem.

Co za zbieg okoliczności. Schlierenzauer bał się kobiety, która była wobec niego szczera. I opuścił mój gabinet. A ja chyba oszalałam, próbując go rozgryźć.

***

- Nadwyrężyłeś kolano - stwierdziłam po dłuższym momencie i przeprowadzeniu krótkich badań.

Dotykanie Gregora nie powinno sprawiać mi żadnej trudności. Ot, gładki przejazd po jego gorącej skórze, drżącej pod wpływem mojego dotyku, gdy pytałam, gdzie dokładnie czuje uraz. Co takiego wydarzyło się na progu? Wiatr pod narty? Asekuracyjne lądowanie? Co on wyczyniał? Chciał się zabić?

Cóż, pytanie zdawało się być jak najbardziej adekwatne do tematu, ale nie zadałam go mężczyźnie. Relacje to, relacje tamto. Miałam tego po dziurki w nosie, ale fakt faktem, właśnie takie bandażowanie, ćwiczenia każdego ze sportowców i nastawianie kości było moim źródłem dochodów. Dzięki tym pieprzonym skokom.

- Bandaż? Maść? Cokolwiek, żebym mógł wystartować w konkursie?

I tak właśnie wyglądały nasze relacje - zupełnie inne niż te przed dwoma laty, gdy po kłótni przyszła odwilż. Wzajemny żal. Niezrozumienie. Ciągła walka o miłość.

- Przerwa i regeneracja.

Ten zwyczajnie prychnął, jakby nie spodziewał się takiego obrotu spraw. A przecież miał świadomość. Doskonale wiedział, że lądowanie tak daleko może skończyć się podpartym lądowaniem, tym bardziej, gdy od czterech lat nie jest się na takim światowym poziomie, jak na przykład Stefan Kraft.

- Jutro biorę udział w kwalifikacjach - zaoponował. - Nic mi nie jest.

Zaraz mnie coś trafi.

- Zapomniałam, że to ty jesteś fizjoterapeutą - mruknęłam pod nosem, biorąc z mojej walizki bandaż.

Powoli, ale za to starannie zajęłam się kolanem mężczyzny, które po raz kolejny zawiodło. Nie liczyłam ile razy Schlierenzauer przesiedział na moim łóżku czy też dni, podczas których cały nasz czas spędzaliśmy ćwicząc i rozmawiając. Żmudna robota.

- Dzięki.

Krótkie, wymuszone, złamane. Chyba oboje mierzyliśmy się spojrzeniami pełnymi bólu. Całkiem normalne jak na bycie profesjonalistami.

***

- Więc, podsumowując, pracujesz w tej kadrze od dwóch lat? - zapytała z tym swoim sztucznym uśmiechem o jeszcze bardziej sztucznych ustach.

Cóż, botoks ją wyróżniał. Tym razem ubrana w granatową sukienkę i czarne botki, wyglądała bardziej jak dziennikarka, próbująca zabłysnąć. Co dziwniejsze, na stoliku znalazło się brzoskwiniowe Carlo Rossi, a obok niego dwa kieliszki. Więc taki był plan? Upicie mnie, a potem zmuszenie do wypowiedzenia każdego słowa? Całkiem nieźle to ukartowała.

Kylie Maier najpierw podczas konkursu zmusiła mnie do przyjścia do siebie, żeby kolejnego dnia nie być przytomnym i przy okazji dać ciała. Taki czas powinnam właśnie spędzać z Anze, a nie... z nią. Imitacją kogoś w rodzaju przyjaciółki. Sztucznej przyjaciółki.

- Jakoś tak. Musiałabym sprawdzić w papierach ile to już czasu spędzonego z tymi... - Jakieś szczególne określenie? Mądre? - Cieciami.

Maier zaśmiała się krótko, po czym znów zabrała głos.

- Wasze relacje są naprawdę dobre. Pamiętam, że chyba... nie wiem, od dawna chciałam pracować w tej kadrze. Poznać legendy, pomagać, czuć waszą atmosferę.

Narastał we mnie niepokój. Może chodziło o to, że cholernie dobrze maskowaliśmy się przed światem, udając świetne relacje. Jednak co z tego, gdy zwyczajnie szkalowaliśmy się za obcymi plecami...? Kolorowa, przyjazna wizja drużyny już dawno przepadła i nawet Andreas Felder nie był w stanie temu zaradzić.

- Coś w tym jest - skłamałam, siadając na brzegu łóżka. - To... kto jest twoim ulubionym skoczkiem?

Mogłam nie pytać, efekt pozostałby ten sam. Spodziewałam się odpowiedzi, którą już szykowała. Nic mnie nie mogło zdziwić.

- Moim zdaniem nie ma kogoś takiego jak ulubiony. To jak być albo nie być, ale...

Mój wzburzony wzrok właśnie rozpoczął natarcie. Kylie Maier, powiesz wszystko, co wiesz. Kobieta nalała dwa pełne kieliszki wina, po czym podała mi jeden z nich. Cóż, wiedziałam, że to nie skończy się dobrze, ale wywiad z nią wydawał się znacznie ważniejszy niż odrobina alkoholu.

***

- Że Gregor Schlierenzauer? - zaśmiała się pod nosem, na co pokiwałam ospale głową.

Spojrzała na mnie zaskoczonym spojrzeniem, po czym krzyknęła: "niemożliwe"!

I nie, nie podałam jej tajnych informacji, o których wiedzieliśmy tylko ja i on. Dowiedziała się, że pracowałam z nim dwadzieścia cztery na dobę. Najbardziej męczące dni i noce w moim życiu.

- Wiesz, to głupie, ale cholera, jest tak przystojny, że jak go widzę, to zastanawiam się, jak mogłabym go dorwać.

Och, koleżanko, raczej on Ciebie. Dziewczyna na jedną noc? Nie ma sprawy.

Coś niespokojnie załomotało w mojej klatce piersiowej. Skrzywiłam się, ale zaraz potem zdążyłam wyjść z opresji, próbując udać, że również się śmieję. Maier może i wymiękała przy czterech kieliszkach, ale ja wypiłam ich wystarczającą ilość, żeby znać swój limit.

- Podoba ci się - zauważyłam.

Mój refleks był godny pożałowania. Gdybym nie włączyła w tamtym momencie telefonu, nie wiedziałabym, że Manuel i reszta kadrowiczów siedzą w salonie i grają w karty (oczywiście nie za darmo, gdzieżby tam). Do głowy wpadł mi bestialski pomysł, ale zaraz potem usunęłam go z głowy.

- Wiesz, może zeszłybyśmy na dół ich odwiedzić, hm? Można by to było uznać za początkową integrację, poznałabyś dokładniej skoczków i ich potrzeby, zawsze to lepsze niż siedzenie w pokoju - stwierdziłam, patrząc na jej zmarnowaną twarz.

Biedna kobieta. Pozorna profesjonalistka.

- Nie pokażę się im w takim stanie. - Wywróciła oczami. - Nie Gregorowi. Potem to załatwię. Ale ty możesz iść. W razie czego, opowiesz o naszym spotkaniu - ziewnęła, a potem odstawiła szklaną butelkę na półkę.

Dar do zauważania detali to coś, o co należy dbać. W tym wypadku okazała się nim kolejna butelka chowana pod łóżkiem. Niektórzy chowają proszki, a inni alkohol. Nienormalna kadra.

Pożegnałam się z Maier i ruszyłam na dół. Słyszałam ich jęczenie spowodowane przegraną i usatysfakcjonowane krótkie pomruki. Sam hotel też nie prezentował się najgorzej. Podobała mi się drewniana konstrukcja wysadzana różnymi kamieniami, a w międzyczasie okryta płytkami. Pokoje okazały się zwykłymi klitkami, ale salon wynagradzał wszystko. W samym centrum znajdował się kominek, do którego zostało dołożone drewno. Gdyby tylko tam tlił się ogień, który rozgrzewał od zewnątrz aż do środka... tak, to byłoby łatwiejsze. Czułam się jak intruz, gdy kryłam się na schodach przed kilkoma mężczyznami, który nawet to nie obeszło. Wreszcie postanowiłam ściągnąć pluszową bluzę z ramion i zostać w czarnej bokserce, byle tylko przestać umierać z wszechobecnego gorąca. To nie mogło skończyć się dobrze. Zresztą, dochodziła późna godzina, to mówiło samo za siebie. Powoli, krok po kroku przestępując z nogi na nogę, zeszłam z góry prosto do pomieszczenia, w którym znajdowali się mężczyźni o znikomych mózgach.

- Łał, wiedziałem, że internet podziała - stwierdził Fettner, który poklepał miejsce obok siebie i Schlierenzauera. - Przesuń się - rzucił do niego.

Michael po raz kolejny rzucił mi przyjazne spojrzenie, co odwzajemniłam tym samym. Nie miałam pojęcia czemu, ale naprawdę go lubiłam. Rok temu, gdy upadł w Engelbergu, Bauerhoff kazał mi się nim zająć, co przyjęłam z należytym spokojem, jak i niepewnością związaną z ćwiczeniami, rozmowami i samym bliższym poznaniem skoczka. Opowiedział mi o tym, jak ważne są dla niego skoki, że trochę pogubił się od czasu rozstania ze swoją dziewczyną Claudią, i że cieszy się, że mu pomagam. On potrzebował mnie, a ja jego. Oboje staliśmy w punkcie wyjścia.

***

- Nie wiem czy sobie poradzę w Pucharze Świata - odparł po dłuższej chwili. - Chcę wrócić, ale forma, którą prezentuję, jest co najwyżej przeciętna. Mierna.

- Forma przyjdzie z czasem - odpowiedziałam. - Przywrócenie nogi do stanu poprzedniego to nie kilka dni, ani tygodni, Michael - przyznałam, sięgając po gumę do ćwiczeń. - Wciąż jest czas.

Widziałam jak gdyby chował gdzieś wewnątrz siebie wątpliwości, których nie chciał ujawnić. Może po prostu nie miał pojęcia komu może zaufać. Przestawał rozumieć i zaczynał wariować. Jednak Hayboeck... on był inny. Cieszył się ze zwycięstw każdego z drużyny i jako oaza spokoju przyjmował krytykę na własne barki. W pewnym momencie bańka mydlana mogła też pęknąć i... zniszczyć wszystko.

- Pogubiłem się trochę w życiu. Może dlatego żądam zbyt wiele - mruknął pod nosem. - Skoki przestają być odskocznią.

Kolejne ćwiczenie. Wszystko się zmieniało.

- Może potrzebujesz prawdziwej przerwy - zaproponowałam. - Poukładać życie, zacząć coś na nowo. Wymazać poprzedni rozdział.

Westchnął pod nosem, uśmiechając się smutno. Nie wiedziałam jak mu pomóc. Bycie fizjoterapeutą działało w jedną stronę. Psychika odgrywała drugorzędną rolę.

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

Po czym skoczył. Raz za razem. Byle tylko odreagować.

***

- Gaby, zapewne nie umiesz grać w karty, więc Gregor ci pomoże. O was, bliźniaki syjamskie, nawet się nie wypowiadam - prychnął Manuel. - Daniel z bratem... wspaniale. Clemens, znów jesteśmy skazani na siebie.

To nie był dobry pomysł. Całe nawiązywanie kontaktów i wspólna integracja były zwyczajnymi bujdami na resorach. Zakończenie okazało by się denne, pewnie nie mogłabym zasnąć z dziwnego uczucia siedzenia tuż obok niego, krótkich rozmów na temat wszystkiego i niczego, a następnie narzekania na okropną grę, byle tylko unikać zagadnienia związanego z nami, jak ognia. Tak właśnie by było, gdyby w ostatniej chwili nie dopadł nas Johann.

- Nie widzieliście może Daniela? - zapytał, na co oczywiście każdy zaprzeczył.

Kogo interesował jakiś Norweg, gdy toczyła się gra o ciastka?

- Jasna cholera - mruknął. - Od czasu konkursu go nie widziałem. Miał przyjść do pokoju i nie wrócił z tej jebanej skoczni. Pytałem w recepcji i tam też nikt go nie widział, a jak jutro nie zjawi się na śniadaniu i treningu to Stoeckl mu nogi z dupy powyrywa.

Wtedy Forfang chyba zorientował się, że część damska również znajduje się w pomieszczeniu. Zdecydował ograniczyć się swoje słownictwo, ale poza tym, nic się nie zmieniło. Ciągle mówił.

- Chodzi o to, że skoro nie wrócił ze skoczni to może nadal tam jest, nie wiem, czasem ma jakieś zawieszenia mózgu. Mówił kiedyś o planach poskakania w nocy, zresztą są tam światła, ale... muszę go znaleźć.

Każdy popatrzył się na niego z irytacją w spojrzeniu. Prawie każdy. Manuel wręcz gromił go swoim wzrokiem, gdy ot, jakiś mało znaczący gość z innego kraju przerywał grę o wszystko. Co jak co, ale dało się zauważyć pewien strach u Johanna. Niepewność. Jak gdyby bał się, że Tande faktycznie coś zagrażało. Może on sam.

Wtedy wpadłam na ten genialny plan, który nie mógł się nie udać - ucieczkę.

- Pójdę go poszukać - zaproponowałam, wstając z kanapy.

I dzięki Bogu. Brak Schlierenzauera, brak problemów.

- Niech będzie - rzucił ten ochrypły, doskonale znajomy głos.

I w tym momencie wszystko szlag trafił.

***

Noc. Jedna, wielka ciemna noc. Pod nogami chrzęścił śnieg i piasek, a chwilę potem i żwirkowata droga prowadząca na skocznię. Co prawda, sam fakt wydawał się być absurdalny. Skakanie w nocy przy ujemnych temperaturach skazywało skoczka z jednej choroby na drugą, ale to był jego wybór. Daniel Andre Tande, mistrz z tamtego roku, w tym nie posiadał tak wielkiego szczęścia.

Tak samo jak ja do Schlierenzauera, który prowadząc wesołą wycieczkę, nie odezwał się ani słowem. Nikt nie mówił, bo przecież nikt nie spodziewał się radosnych rozmów. Jeśli blondwłosy Norweg naprawdę zaginął, to nie wróżyło dobrze. Lub Johann przesadzał. A przynajmniej taką miałam nadzieję, choć przeczucie dorzucało ognia do pieca, przypuszczając, że ta sprawa nie jest taka zwyczajna.

Bo kiedy wchodzisz na skocznię, spodziewasz się kibiców i flag. Muzyki. Okrzyków. Wiwatów. Nie cichego miejsca i głośnego chichotu w twojej głowie, który niszczy każde dobre wspomnienie. Spodziewasz się światła, ale nie tak jasnego, że w twoich oczach pojawiają się łzy, których nie jesteś w stanie otrzeć. Spodziewasz się w wieży trenerskiej kogoś, kto sprawuje pieczę nad skoczkami, żeby ci mogli bezpiecznie polecieć. Nie masz bladego pojęcia, że o późnych godzinach nocnych zastaniesz tam kogokolwiek. Ciemną sylwetkę, pełną fałszu. Śmiejącą się do rozpuku, wydającą się teraz nie tak normalną. Wtedy myślisz, że nie znajdujesz się na skoczni, a w cyrku koszmarów. A może w Shawshank. A potem dostrzegasz kolejną postać, bezwładnie leżącą na powierzchni, która kiedyś składała się ze śniegu. Teraz widzisz jej powyginane kończyny i krew, którą przesiąka śnieg. Znów czujesz, że koniecznie potrzebujesz środków, bo to cię wyniszcza. I masz wrażenie, że jesteś sama pośród wszystkiego. Że on też cię dopadnie, bo przecież stoi tam wysoko. Lecz nie widzisz jego twarzy. Dostrzegasz tylko napis na śniegu: "Spóźniliście się. Jeśli zadzwonicie na policję... jak myślicie, kto będzie następny?"

Oddech właśnie się kurczy. Czujesz zapach soli i krwi. Smrodu. A potem znów spoglądasz na nieprzytomnego Daniela Andre Tande.

***

Kolejny dzień, kolejna śmierć, too... kto będzie następny? Jakieś podejrzenia? 

PS. AD - Andre Daniel, o to w tym chodziło, kochani

Lubię, gdy dzieje się w rozdziałach, więc pozostawiam Was z tym i życzę udanej nocy!!

Zoessxxx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro