Rozdział 4
Pov Allison
Wrzuciłam do torby zapas jedzenia, kilka bukłaków z wodą, materiały do opatrywania ran i parę ważnych dla mnie rzeczy. Przewiesiłam sobie torbę przez ramię i wyszłam z pomieszczenia, kierując się do pokoju głównego.
Kiedy magowie wyjawili nam szczegóły misji, wszyscy byliśmy bardzo przejęci. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, aby porozmawiać, bo magowie od razu kazali nam iść spać. Prawie natychmiast położyłam się do łóżka, ale długo nie mogłam zasnąć. Ciągle myślałam tylko o tym, co nas czeka. Podejrzewam, że większość przez noc nie zmrużyła oka. To, że rano wyglądali jak trupy, tylko utwierdziło moje przypuszczenia. Sama nie wyglądałam lepiej - pod oczami miałam fioletowe cienie, ledwo znajdowałam siłę na poruszanie się.
,,Mam nadzieję, że utrzymam się w siodle".
Tak jak kilka innych osób, dotarłam do Piorbell pieszo. Starszyzna wyposażyła nas w konie, abyśmy nie musieli iść do Lor Werni o własnych nogach.
Starszyzna miała przekazać nam jeszcze coś ważnego, a potem mieliśmy wyruszyć w trwającą kilka dni podróż do Lor Werni. Z tego, co udało się ustalić magom, był tam przetrzymywany mag Lorenzo.
W sumie to o naszej podróży do Lor Werni dowiedziałam się przypadkiem. Niechcący podsłuchałam rozmowę maga Reubana z magiem Livio i usłyszałam, że mamy się udać do miasteczka na zachodzie kraju.
Niezbyt ucieszyłam się z tej wiadomości. Wolałam raczej od razu jechać do stolicy, wykonać misję i żyć tak jak wcześniej.
W pokoju głównym było już kilka osób, które wyglądały podobnie do mnie. Usiadłam obok Lauren, dziewczyny, z którą byłam w drużynie.
- Przegapiłam coś? - zapytałam, siedząc po turecku na podłodze.
Lau pokręciła głową i wskazała na drzwi.
- Ciągle tylko wchodzą i wychodzą z tamtąd. Chyba coś dla nas szykują. Może jakieś leki albo mikstury. - Dziewczyna skrzywiła się. - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego pić. Widziałam jedną fiolkę i jej zawartość wyglądała...dość nieapetycznie.
- A jak twoje odczucia przed misją? - zagaiłam po chwili milczenia.
- Trochę się stresuję - przyznała Lauren, patrząc na swoje kolana. - Kiedy magini Ayina powiedziała, że możemy nie wrócić z tej misji, chciałam zrezygnować, ale w końcu chęć pokonania tego czegoś w pałacu mnie zatrzymała.
Skinęłam głową i miałam coś odpowiedzieć, ale do pomieszczenia weszli jak zwykle imponujący magowie. Wszyscy byli ubrani jednakowo - mieli na sobie jedwabne szaty w kolorze ciemnoniebieskim, prawie granatowym. Na rękawach złotą nicią wyszyto ich imiona. Wyglądali w swoich szatach pięknie. Nie to co my w zwyczajnych, szarych tunikach i zniszczonych spodniach.
- Nie ma jeszcze wszystkich? - zapytała magini Jenna, rozglądając się po twarzach zebranych.
Brakowało trzech, może czterech osób. Nie znałam wszystkich zbyt dobrze, więc nie byłam w stanie stwierdzić, kogo jeszcze nie było.
- Ty - kiwnął w moją stronę mag Nassim - idź proszę po resztę. Nie mamy czasu dłużej czekać.
W milczeniu podniosłam się z podłogi i wyszłam z pomieszczenia, odprowadzona spojrzeniami wszystkich w pokoju.
Skierowałam się do korytarza z pokojami i po kolei zaglądałam do każdej sypialni. Większość była pusta, ale w ostatniej znalazłam trzy osoby rozmawiające o czymś przyciszonymi głosami.
,,Czy oni spiskują?".
Pokręciłam głową. Ta myśl była po prostu niedorzeczna. Mimo to postanowiłam pozostać przez chwilę pod drzwiami i posłuchać, o czym lub o kim rozmawiają. Z tej pozycji docierały do mnie tylko urywki rozmowy, ale usłyszałam coś, co przeraziło mnie nie na żarty:
- Jesteś pewna, że Estelle dotrze tam na czas?
- Mówiłam to już sto razy: tak, jestem pewna. Nie może się spóźnić, zbyt dobrze ją znam.
Zamarłam. Oni chyba naprawdę spiskowali. Chociaż może chodziło im o jakąś inną Estelle... Moje wyjaśnienie brzmiało bezsensownie, ale postanowiłam się go trzymać.
Odetchnęłam i beztrosko weszłam do pokoju, udając, że nie słyszałam nic. Miny zgromadzonych w pokoju osób były bezcenne: przez moment malowały się na nich panika i szok, później przeszły w obojętność i znudzenie.
- Czego tu szukasz, Ayrin? - zapytał, siląc się na miły ton, wysoki szatyn o brązowych oczach.
- Mam na imię Allison - poprawiłam go. - Magowie kazali mi was zawołać, mają nam coś przekazać i będziemy ruszać do Lor Werni.
Zanim dotarło do mnie, co powiedziałam, było już za późno.
- Lor Werni? - Dziewczyna średniego wzrostu, lekko opalona, o kruczoczarnych włosach, uniosła brew.
- Ja... Przypadkiem usłyszałam, że mamy tam jechać.
Wszyscy popatrzyli po mnie krzywo, ale nikt się nie odezwał.
Obróciłam się na pięcie i wyszłam z pokoju, nie oglądając się na resztę.
- Świetnie - pochwalił Nassim, kiedy razem z trzema osobami weszłam do pokoju głównego. - Tylko szkoda, że tak długo.
Zawstydzona spuściłam głowę i usiadłam obok Lauren.
Mag Nassim odchrząknął, a wszyscy skupiliśmy na nim swoją uwagę.
- Skoro jesteśmy już w komplecie, to chcielibyśmy jeszcze powiedzieć, że waszym celem podróży jest Lor Werni. Mag Lorenzo miał tam misję, z której niestety nie wrócił. Czy wzięliście wszystko, co by się wam przydało?
Już otwierałam usta aby odpowiedzieć, ale uprzedziła mnie Samertine:
- Mamy wszystko, rano chodziłam po pokojach i sprawdzałam, co kto wziął.
Mag Nassim, najwidoczniej usatysfakcjonowany odpowiedzią, kiwnął głową.
- Czy ktoś ma jakieś pytania lub zażalenia?
Nikt się nie podniósł. Coś w środku gryzło mnie, że powinnam powiedzieć o tym incydencie z Estelle, ale z drugiej strony nie potrafiłam naskarżyć na towarzyszy, więc zdusiłam w sobie to pragnienie.
Poczułam, że moje policzki płoną, ale nie wiedziałam, z jakiego powodu. Podniosłam wzrok i dostrzegłam wpatrującą się we mnie dziewczynę o kruczych włosach. Tę samą, po którą musiałam iść. Czułam, że wywierca we mnie spojrzeniem dziurę na wylot.
,,O co jej chodzi?".
- Skoro wszystko jest gotowe, to pora ruszać.
Nie wiem, dlaczego, ale w oczach stanęły mi łzy. Być może przez możliwość, że już nigdy możemy nie zobaczyć swoich rodzin.
Nie patrząc na innych, impulsywnie podbiegłam do wujka Livio i mocno go przytuliłam.
- Uważaj na siebie. Słuchaj swojego przywódcy. A przede wszystkim podejmuj rozsądne decyzje - wyszeptał mi do ucha.
- Obiecuję, że właśnie tak zrobię. - Po wypowiedzeniu tych słów poczułam na policzkach gorące łzy. ,,Rozpłakałam się". A przecież tak bardzo nie chciałam tego zrobić...
Po mojej lewej stronie usłyszałam cichy szloch. Najwidoczniej nie tylko ja bardzo emocjonalnie zareagowałam na pożegnanie. Uchyliłam oczy i zobaczyłam rozmazaną postać. Miała długie, ciemne włosy. To jedyne, co zdołałam ujrzeć przed kolejnym potokiem łez.
- Kocham cię. - Usłyszałam słowa przez urywany płacz jakiejś dziewczyny po mojej prawej stronie. Przekręciłam głowę w tamtą stronę i zobaczyłam niską nastolatkę o brązowych włosach i opalonej skórze. O ile się nie myliłam, to była Valerie.
Wymknęłam się z objęć wujka i ukradkiem otarłam łzy.
- Nie musisz wstydzić się tego, że płaczesz. - Przemówił ktoś za moimi plecami. Odwróciłam się w tamtą stronę i zobaczyłam Rohana. - Łzy to nie oznaka słabości, jak niektórzy myślą. Łzy oznaczają coś przeciwnego, oznaczają twoją wewnętrzną siłę. Nawet najsilniejszym wojownikom zdarza się płakać, chociaż oni raczej wolą tego nie okazywać. - Na twarzy chłopaka wykwitł uśmiech, wyciągnął do mnie dłoń. - Rohan.
Uścisnęłam jego rękę i odpowiedziałam:
- Allison. Mówisz bardzo mądrze... Skąd to wszystko wiesz?
Rohan zachichotał.
- To własne przemyślenia. - Puścił mi oko i odszedł, najpewniej pożegnać się ze swoim krewnym.
Zaczęłam w myślach rozważać jego słowa. Miał sporo racji.
Zabrałam swoją torbę i usiadłam pod ścianą, czekając, aż wszyscy pożegnają się ze swoimi bliskimi.
Pov Ayrin
Podniosłam głowę do góry, patrząc na słońce. Praktycznie natychmiast mnie oślepiło, więc odwróciłam wzrok.
Prażyło niemiłosiernie, szykował się kolejny parny dzień. Nie słychać było bzyczenia owadów, na horyzoncie nie dostrzegalne były żadne zwierzęta.
Jechałam z tyłu w milczeniu. Jakoś nie miałam odwagi podjechać bliżej i z kimś zagadać. Z przodu słyszałam wesołe śmiechy innych osób. Mi nie było do śmiechu. Bałam się, że mogę już nigdy nie zobaczyć dziadka... Domyślałam się, że większość również się tego obawia, ale jakoś potrafi schować to do szufladek wewnątrz siebie i cieszyć się aktualną chwilą. Czasem żałuję, że ja nigdy tak nie umiałam. Jakbym się nie starała, moje myśli zawsze wędrowały w przyszłość i to, co mnie czeka prędzej czy później.
- Dlaczego jedziesz sama z tyłu? - zapytała dziewczyna, która zwolniła i zrównała się chodem z moim koniem. Wzruszyłam ramionami i popatrzyłam na nią z ukosa. Jej ciemne loki wyraźnie odznaczały się na tle jasnego nieba. Była bardzo wysoka, miała opaloną cerę i przyglądała mi się swoimi czarnymi oczami. - Potowarzyszyć Ci?
- Chętnie.
Zapanowała cisza, przerywana tylko stukotem kopyt naszych koni o piach. Ziemia była twarda i sucha, jeśli słońce będzie tak grzało przez kolejnych kilka dni, najpewniej popęka.
- Opowiesz mi coś o sobie? - zapytała dziewczyna, wpatrując się we mnie, jakby patrzyła, czy nie jestem skażona złą mocą. Najwidoczniej w jej mniemaniu nie byłam, bo po chwili popatrzyła na mnie nieco przyjaźniej.
- A o czym chciałabyś najpierw usłyszeć? - Nie lubiłam opowiadać o sobie, ale tej dziewczynie byłam w stanie powierzyć wszystkie moje sekrety. Wydawała się osobą godną zaufania, nawet jeśli była trochę nieufna.
- Najlepiej o twojej historii. Od początku, w krótkim streszczeniu.
Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam opowiadać:
- Urodziłam się siedemnastego grudnia. Moja mama zmarła przy porodzie, tata nie radził sobie z jej śmiercią i kiedy miałam siedem lat, powiesił się. Nie znałam dalszej rodziny, dlatego błąkałam się po Yumatree, szukając kogoś, kto mógłby mnie przygarnąć. W końcu trafiłam na wysoko urodzoną kobietę, która zdecydowała się mnie zabrać. Dobrze mi się z nią żyło, ale ojciec, u którego mieszkała, często się z nią kłócił. Kiedy byłam trochę starsza dowiedziałam się, że to przez przygarnięcie mnie. W dzieciństwie nie miałam przyjaciół i często nękały mnie inne osoby, bo mam dość...nadzwyczajne zdolności.
Mimo tego, że dziewczyna była bardzo miła, nie chciałam na razie zdradzać jej mojego największego sekretu. Nie wiedziałam, czy do końca mogłam jej zaufać. Co prawda wyglądała na osobę godną zaufania, ale pozory często mylą.
Ciemnowłosa kiwnęła głową i chyba o czymś myślała.
- Masz za sobą trudną przeszłość - powiedziała cicho, ostrożnie dobierając słowa. - To zupełnie tak jak ja. - Skrzywiła się, jakby to, co mówiła, sprawiało jej ból.
- Opowiesz, co przydarzyło się tobie, eee...
- Evie - podpowiedziała. - Mam na imię Evie, a ty Ayrin, prawda?
Skinęłam głową, przytakując i zachęcając, aby powiedziała mi o swoim losie.
Evie westchnęła, spuściła głowę w dół i zaczęła opowiadać, tak cicho, że ledwo słyszałam jej słowa:
- Urodziłam się tego samego dnia, którego zginął mój ojciec. Niedługo później moja mama zachorowała, a ja byłam pod opieką babci przez kolejne trzy lata. Nigdy więcej już nie zobaczyłam mamy, babcia też o niej już nie wspominała. Przez te trzy lata nauczyła mnie rozpalania światła w dłoniach, o tak. - Evie zapaliła w dłoniach światło, ale natychmiast je zgasiła, bo na dworzu było jasno i niepotrzebne nam było dodatkowe oświetlenie. - Później babcia wysłana została na misję, a mną zaopiekował się mój kuzyn, Nathaniel, którego szczerze nienawidziłam. Mieszkał ze mną do mych czternastych urodzin. Później zostawił mnie na pastwę losu, od tak. - Dziewczyna pstryknęła palcami i skrzywiła się, kiedy kostka jej dłoni wydała z siebie soczyste chrupnięcie. - Od tamtej pory mam uraz do wszystkich rodziców i staram nie spoufalać się z rodzicielami moich znajomych. Któregoś dnia przybył do mnie duch babci i powiadomił mnie o misji. Znaczy myślałam wtedy, że to był duch. Okazało się, że babcia wysłała do mnie bardzo złożone zaklęcie. Szkoda, że nie zdążyłam zapytać jej, jak je wyczarować. - Evie westchnęła, najwyraźniej niezbyt zachwycona tą myślą.
Przeanalizowałam w myślach jej historię i nareszcie zrozumiałam, dlaczego była tak nieufna wobec innych. Musiała polegać na sobie, nie mogła ufać nikomu, kto nie był nią samą. Domyślam się, że samej sobie też nie mogła do końca ufać.
- Może nie powinnam pytać o twoją historię, przepraszam - powiedziałam, patrząc przed siebie.
Evie machnęła ręką.
- Nie masz za co przepraszać. Gdybym nie chciała, to bym Ci jej nie opowiedziała.
Nie wiem, dlaczego, ale poczułam się w tamtym momencie wyjątkowa. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i spojrzałam przed siebie. Wszystko wyglądało tak samo: ścieżka pnąca się wśród gór, raczej rzadko uczęszczana, duże kamienie leżące na poboczu, krawędź urwiska ciągnąca się na kilkanaście metrów.
Jeszcze długa droga przed nami.
***
Kopyta karego konia przedzierały się przez wysoką trawę, często zahaczając o wystające konary i spore kamienie. Kilka razy Wiatr omal się nie przewrócił, ale na szczęście za każdym razem jakoś łapał równowagę i nie upadał.
Brnęliśmy przez chaszcze już dłuższy czas. Jedynym plusem było to, że słońce chyliło się ku zachodowi i nie było już tak parno. W powietrzu cały dzień wisiała zapowiedź burzy, ale w końcu ciemne chmury odpłynęły, zostawiając po sobie puchate, białe obłoczki leniwie sunące po niebie.
Jechaliśmy już czternastą godzinę i szczerze mówiąc, zmęczyło mnie to. Nie przywykłam do długich podróży w siodle, chociaż i tak teraz czułam się lepiej niż podczas trzydniowej jazdy do Piorbell.
Największą przeszkodę - Góry Ogniste - pokonaliśmy parę godzin temu. Teraz została tylko siedemnastogodzinna wędrówka przez wysokie trawy, lasy i równiny. Zamierzaliśmy jeszcze dzisiaj pokonać trawę, a na jutro zostawić już tylko lasy i równiny. Samertine podejrzewała, że gdy przedrzemy się przez gąszcz to dotrzemy do niewielkiej polany otoczonej trawą z jednej strony i lasem z drugiej. Przypuszczalnie mogło nam to dać jakieś schronienie. Nie był to najlepszy plan, ale na lepszy pomysł nikt nie wpadł, więc chcąc nie chcąc przystaliśmy na propozycję szatynki, która prawdopodobnie zostanie przywódczynią swojej drużyny.
- Jak się trzymasz? - zagadnęłam Evie jadącą po mojej lewej stronie, z którą przez te kilkanaście godzin zdążyłam się zaprzyjaźnić.
- Całkiem nieźle - odparła. - Bardziej martwię się o Lauren. Jest blada i chyba braknie jej już sił. Niedawno sprawdzałam, jak ona się trzyma i wyglądała, jakby miała zemdleć.
Pokręciłam głową i wyminęłam kilka osób jadących przede mną, aby dotrzeć do kruczoczarnej piękności.
Przystanęłam obok niej i zaczęłam przypatrywać się jej twarzy. Rzeczywiście nie wyglądała najlepiej - na jej policzkach nie było nawet śladu zdrowych rumieńców, jej wzrok był przygaszony, włosy znajdowały się w kompletnym nieładzie.
- Lauren, dobrze się czujesz? - zapytałam z troską, chociaż znałam już odpowiedź.
Dziewczyna pokręciła głową. Pewnie nie miała już nawet sił na odezwanie się...
Poklepałam ją pocieszająco po ramieniu i przedarłam się na sam przód, gdzie jechali przyszli dowódcy grup i ich znajomi. Rohan opowiadał dowcip, po którym wszyscy głośno się zaśmiali.
- Chyba powinniśmy zrobić sobie przerwę - powiedziałam stanowczo.
- Dlaczego? Przecież ustaliliśmy, że docieramy na polanę i dopiero rozbijamy obóz - zaprotestowała Samertine.
- Ona - wskazałam głową na Lauren - chyba nie czuje się najlepiej.
Wszyscy zgodnie obrócili się w tamtym kierunku, ale chyba nikt nie zrobił sobie nic ze złego samopoczucia czarnowłosej.
- Wytrzymała czternaście godzin to wytrzyma i kolejną. - Samertine wzruszyła ramionami.
Zagotowałam się. Czy ona nie widzi, że Lauren w każdej chwili może spaść z konia i zrobić sobie krzywdę?
- Samertine, popatrz na nią i powiedz, czy ona nie wygląda żałośnie? - powiedziałam z wymuszonym spokojem, chociaż w środku kipiała we mnie złość i miałam chęć potrząsnąć tą dziewczyną i przemówić jej do rozumu.
- Ayrin, do cholerny jasnej, nie będziemy zmieniać naszych planów ze względu na nią! - krzyknęła Samertine, a kilka najbliżej jadących osób wzdrygnęło się.
Westchnęłam i zawróciłam.
Dlaczego ona nie rozumie, że Lauren źle się czuje? Czy ona nigdy nie była chora albo bardzo zmęczona?
,,Najwidoczniej nie" - odpowiedziałam sobie w myślach.
Stanęłam obok Evie i zaczęłam myśleć nad niesprawiedliwością niektórych osób, a przede wszystkim świata.
Nie minęło pół godziny, kiedy ciszę przerwały słowa Samertine:
- Jesteśmy na miejscu.
Pov Marcus
- Proponuję, abyśmy najpierw nazbierali gałęzi na ognisko a potem wybrali w swoich drużynach kapitanów, łowców i zwiadowców - zasugerowała Noelle.
Trawy pokonaliśmy kilkadziesiąt minut temu, i gdyby nie kłótnie Samertine oraz Noelle, już dawno rozbilibyśmy obóz i jedlibyśmy kolację.
- Nie zgadzam się na cokolwiek, co ona zaproponuje - prychnęła Samertine, zakładając ręce na piersiach.
Moim zdaniem pomysł Noelle wcale nie był taki głupi.
- Ah tak? Dobrze, panno mądra, w takim razie ty coś zaproponuj - odparowała niższa.
Samertine już miała się odezwać, ale między kłócące się wyszedł Rohan.
- Dziewczyny, dość. Skoro nie umiecie się dogadać, to po prostu trzymajcie się od siebie z daleka. Noelle, Evie, Ayrin, Amy i Valerie pójdą do lasu po drewno, Samertine, Marcus, Selleh i Allison zostaną ze mną i pomogą przygotować miejsca do spania, a Benna i Lauren będą pierwsze pełnić wartę - zarządził Rohan. Wszyscy ochoczo kiwnęli głowami i zabrali się do pracy.
Popatrzyłam tęsknym wzrokiem za odchodzącą w las Noelle, a kiedy zniknęła mi z oczu, zabrałem się do rozstawiania łóżek polowych.
Na dworzu nie było całkowicie ciemno, blask księżyca był wystarczającym światłem. Poza tym woleliśmy nie marnować magii na podpalanie pochodni. Gdyby napadli na nas bandyci, nie mielibyśmy czym się bronić. Niby w grę wchodziła też broń, ale rozbójnicy czuli przed magią pewien respekt. Może przez to, że sami jej nie mieli.
Zabierałem się do rozłożenia trzeciego łóżka, kiedy do moich uszu dotarła czyjaś kłótnia. Odwróciłem się w kierunku, z którego przybył do mnie dźwięk i zobaczyłem żwawo gestykulującą Bennę i poirytowanego Rohana.
- Powiem Ci to ostatni raz: Lauren źle się czuje i nie może pełnić razem ze mną warty.
Rohan poczerwieniał na twarzy, wziął głęboki wdech i, już nieco spokojniejszym głosem, odezwał się:
- W porządku, Benno, niech Lauren zostanie tutaj z nami. Ale miej pretensje do siebie, gdy nie zdążysz zawiadomić nas o nadchodzącym niebezpieczeństwie.
Dziewczyna prychnęła, obróciła się na pięcie i odeszła w kierunku traw. Weszła w gąszcz, kucnęła i chyba zaczęła szykować zasadzkę.
Popatrzyłem na Rohana, który już całkiem spokojnie rozkładał łóżka i zacząłem się zastanawiać, jakim cudem on w jednej chwili może być stanowczy a w drugiej delikatny i spokojny.
Piętnaście minut później, gdy miejsca do spania były przygotowane, wróciła grupa z drewnem. Każdy przyniósł mnóstwo gałęzi, których na pewno wystarczyłoby na conajmniej dwa dni.
Lauren czuła się już całkiem dobrze, na jej twarz wróciły rumieńce, Evie rozczesała jej włosy i wyglądała teraz o niebo lepiej. Najwidoczniej była tylko mocno zmęczona po podróży, nie dolegało jej nic prócz wyczerpania.
- Marcusie, możesz pójść po Bennę? - zapytała Samertine, gdy w obozie byliśmy wszyscy oprócz Benny.
Popatrzyłem tęsknie na Noelle i niechętnie skinąłem głową. Zanim trawa mnie pochłonęła, usłyszałem jeszcze, że Amy ma rozpalić ognisko.
Brodziłem w gąszczu, szukając Benny, ale nie napotkałem ani jednego śladu jej obecności. Świetnie nadawała się na zwiadowczynię i szczerze miałem nadzieję, że to właśnie ta funkcja zostanie jej przydzielona. W trawie nie było żadnych wgnieceń, tak jakby Benna lewitowała, zamiast normalnie chodzić.
Na moment straciłem ostrożność i to był mój błąd. Zamiast patrzeć przed siebie i pod nogi oraz analizować każdy ruch, zaniechałem tego, bo stwierdziłem, że to i tak na nic.
Przez nieuwagę wdepnąłem w coś dziwnego, coś, co się ciągnęło, a po chwili stało się nieruchome. Rzuciłem okiem na stopę i zamarłem. Pod moją nogą znajdowała się zastygnięta już brązowo-szara maź. Najprawdopodobniej była pułapką nastawioną na rozbójników.
,,A ja jedną właśnie zniszczyłem".
Próbowałem wyciągnąć nogę, ruszyć dalej, brnąć przez trawę, ale moje wysiłki nie dawały efektów. Jak stopa była uwięziona w tym czymś, tak była nadal. Pułapka nie była naturalna, widać to było na pierwszy rzut oka. Benna musiała ją wytworzyć za pomocą magii.
Zacząłem gorączkowo myśleć, jak mógłbym się uwolnić. Do głowy przychodziło mi tylko jedno rozwiązanie - ogień - ale nie wchodziło w grę. Przypadkowo mógłbym podpalić spodnie i nabawić się poparzeń. Tylko tego nam brakuje, przecież nie mamy większych zmartwień.
Pozostawało mi wobec tego tylko czekać. Może gdy nie będę długo wracał Samertine wyśle po mnie kogoś? Miałem szczerą nadzieję, że właśnie tak się stanie. Krzyczenie nie miałoby sensu - wcześniej obłożyliśmy teren zaklęciem niwelującym jakiekolwiek dochodzące z zewnątrz i wychodzące z wewnątrz dźwięki.
Usłyszałem gdzieś przed sobą trzask, najwidoczniej ktoś się do mnie skradał. Serce podeszło mi do gardła. A co, jeśli to byli bandyci i zginę jeszcze przed dobrym rozpoczęciem naszej misji?
Po chwili z mroku wyłoniła się czyjaś drobna sylwetka. Postać podpaliła trzymaną w ręku pochodnię i oświetliła nią moją twarz.
Odetchnąłem z ulgą. To była Benna.
- Na litość boską, Marcus, czy ty nie widzisz, jak stawiasz nogi? - syknęła dziewczyna gdy zobaczyła, z kim ma do czynienia. Wzruszyłem ramionami. Przecież nie mogłem jej się przyznać, że byłem nieuważny.
Benna zgasiła pochodnię i kucnęła przy mojej uwięzionej nodze. Wyciągnęła przed siebie ręce i zaczęła mamrotać jakieś niezrozumiałe słowa. Po chwili moją stopa była już wolna.
- Dzięki - wyszeptałem i złapałem ją pod rękę. - A teraz chodź, zdaje się, że czekają tylko na nas.
Benna wyrwała się z mojego uścisku i poszła przodem, nie czekając na mnie. Ruszyłem za nią i tym razem ostrożnie stawiałem nogi.
Starałem się nie patrzeć, jak zgrabnie porusza się Benna, ale pragnienie było silniejsze. Moje oczy opuściły się tam tylko na chwilę... Natychmiast odwróciłem wzrok.
,,Myśl o Noelle, myśl o tym, że chyba ją kochasz".
Odetchnąłem głęboko i zrównałem się krokiem z dziewczyną. Pozostanie z tyłu mogło mieć przykre konsekwencje dla nas obojga.
Po paru minutach staliśmy już w obozie. Ognisko było rozpalone, niedaleko od niego stały rozłożone łóżka polowe. Większość rozmawiała w małych grupkach, najprawdopodobniej korzystając z ostatniego beztroskiego wieczoru. Samertine stała z założonymi rękami i zawzięcie dyskutowała z niższą od siebie szatynką o oczach koloru nieba. Noelle. Na moment spojrzenie wyższej zetknęło się z moim i twarz dziewczyny rozchmurzyła się.
- Jesteście już. Doskonale, ale dlaczego tak długo? - Rohan wyłonił się zza grupki dziewczyn.
Kątem oka spojrzałem na Bennę. Chyba zamierzała powiedzieć prawdę. Chciałem zaprotestować, wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
- Marcus wpadł w moją pułapkę - powiedziała powoli, delektując się brzmieniem tych słów. Chyba mnie nie polubiła.
Usłyszałem przytłumione śmiechy. Jeszcze tego brakowało. Żebym został pośmiewiskiem wśród osób, z którymi mogę spędzić naprawdę sporo czasu.
- Nie ważne. Siadajcie, postanowiliśmy, że poopowiadamy sobie historie. - Rohan usiadł przy ognisku, a po chwili zaczęły się przysiadać do niego kolejne osoby.
Chciałem usiąść obok Noelle, ale uprzedziła mnie Evie. Rzuciłem jej mordercze spojrzenie, ale dziewczyna posłała mi całusa i rozsiadła się wygodniej.
Westchnąłem i zająłem miejsce przy Valerie. Rozmawiała o czymś z dziewczyną mniej więcej jej wzrostu. Jasnobrązowe włosy kaskadami opadały na ramiona, oliwkowymi oczami przyglądała się swojej towarzyszce. Była bardzo ładna i z pewnością miała powodzenie u osób płci przeciwnej.
Gdy wszyscy usadowiliśmy się przy ognisku, Benna podniosła się ze swojego miejsca i odchrząknęła. Rozmowy ucichły, jedenaście par oczu skierowało się na czarnowłosą dziewczynę.
- Chciałabym opowiedzieć wam o historii, która w mojej rodzinie przekazywana jest od pokoleń. Ciocia opowiedziała mi ją osiem lat temu i uwierzcie, długo zajęło mi zapomnienie o niej. Każdego wieczoru, gdy chciałam iść spać, przypominałam ją sobie i bardzo ciężko było mi zasnąć. Gdy już mi się to udawało, śniły mi się koszmary i budziłam się w nocy zlana potem. Dlatego jeśli ktoś ma słabe nerwy to radzę nie słuchać. - Popatrzyła po każdej twarzy, ale na żadnej nie był widoczny strach albo coś w tym stylu. Dziewczyna zwilżyła zatem wargi i kontynuowała: - Dawno temu, kiedy moi prapradziadkowie moich prapradziadków byli jeszcze dziećmi, straszono je historią o czarnej pannie. Opowiadali ją tylko po to, żeby dzieciaki nie wymykały się w nocy z domu, ale pewna czarownica postanowiła uczynić to, co było tylko historią, prawdziwą istotą. - Benna urwała, a wszyscy spojrzeliśmy na nią wyczekująco. Wzięła głęboki wdech i opowiadała dalej: - Niestety coś poszło nie po jej myśli i czar odbił się a następnie trafił w najbliżej znajdującego się człowieka, czyli tą właśnie czarownicę. Od tamtej pory czarna panna chodzi po lasach i zwodzi każdego, kto potrafi rzucać czary bardziej złożone od tych, które ona sama rzucała. Kusi młodzieńców władzą oraz nieograniczoną mocą, ale tak naprawdę prowadzi ich nad wodę i topi.
Dziewczyna z powrotem usiadła na swoim miejscu. Czyli to już koniec? Żadnego makabrycznego znaleziska? Żadnej krwawej ofiary, aby czarna panna wreszcie dała im spokój? Jak dla mnie było to trochę bez sensu.
- Czy ktoś chciałby opowiedzieć jeszcze jakąś historię? - zapytała Samertine. Jako pierwsza zgłosiła się Amy, więc ona zaczęła swoją opowieść, ale ja nie słuchałem.
Oparłem podbródek na dłoni i zacząłem wpatrywać się w Noelle. Ciemne włosy zaplotła w gruby warkocz, oczy w kolorze oceanu uważnie obserwowały opowiadającą Amy. Drobne dłonie złożyła na kolanach, szczupłymi palcami stukała w nogi. Mógłbym teraz wstać, złapać ją za te smukłe dłonie i tańczyć do rana, jakby kolejny dzień miał nie nadejść, ale powstrzymałem się. Jeszcze nie teraz. Jeszcze jest za wcześnie.
Noelle podniosła wzrok na mnie i podchwyciła moje spojrzenie. Uśmiechnęła się delikatnie, a później znów skupiła się na Amy.
,,Dlaczego jej uśmiech jest taki piękny?".
- Marcusie, a ty?
Popatrzyłem na Selleh z osłupieniem. O co ona pytała?
- Co ja? - zapytałem głupkowato. Dziewczyna westchnęła.
- Chcesz opowiedzieć jakąś historię? - odpowiedziała. Pokręciłem głową i położyłem ręce na kolanach.
Selleh zapytała resztę, a gdy wszyscy zaprzeczyli, odezwała się Samertine:
- W takim razie pora na wybranie pozycji w drużynach. Usiądźcie według swoich drużyn i każda podzieli się w swoich szeregach. Chyba nikt nie czuje potrzeby wygłaszania pozycji teraz, tak jak siedzimy. Mogłoby to wywołać kłótnie. - Rzuciła wymowne spojrzenie Noelle. Dziewczyna popatrzyła na nią zimno, ale nie odezwała się.
Spojrzałem na bransoletkę i odszukałem osoby, które również posiadały je w kolorze mięty. Pierwsza rzuciła mi się w oczy Evie, dlatego przysiadłem się właśnie do niej. Z ulgą zobaczyłem, że w naszym kierunku zmierza też Noelle. Za nią szła jeszcze jedna dziewczyna, Benna. Posłałem niebieskookiej uśmiech i zrobiłem jej miejsce obok. Usiedliśmy, tworząc niewielki krąg.
Rzuciłem okiem na pozostałych i zobaczyłem, że oni również usiedli w kołach.
- Dobra, czy ktoś z was ma predyspozycje na kapitana? - zapytała Benna, zakładając ręce na piersiach.
- Może ja - zgłosiła się nieśmiało Elle. Czarnowłosa skinęła głową.
- Uważam, że Benna byłaby dobrym zwiadowcą - powiedziała Evie. Kiwnąłem głową, zgadzając się.
- W porządku, mogę być zwiadowczynią. Dla Marcusa i Ev została pozycja łowców. Zgadzacie się na nie?
- Mi pasuje - odparłem.
- Mi również. - Evie uśmiechnęła się.
- Świetnie, w takim razie pozycje mamy już rozdzielone. Teraz możemy spędzić czas jak tylko chcemy - powiadomiła Noelle.
,,Jak chcemy?".
- W takim razie mogę cię prosić do tańca? - zapytałem, wyciągając rękę do ciemnowłosej.
Noelle zarumieniła się i skinęła głową. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem tam, gdzie nikogo nie było. Zanim totalnie dałem ponieść się emocjom, zobaczyłem tylko jak Benna szturcha Evie łokciem i rzuca wymowny uśmieszek. Zignorowałem je i skupiłem się na tej pięknej chwili.
Zarzuciłem lewą dłoń Noelle na moje lewe ramię, złapałem ją w talii i delikatnie przyciągnąłem ją do siebie.
- Potrafisz zatańczyć tango?
Zawstydzona pokręciła głową, nie patrząc mi w oczy.
- To nic trudnego, pokażę ci. - Zacząłem tańczyć, a Noelle trochę niezgrabnie podążała za mną. Mimo to czułem, że dzięki temu nasze więzi zacieśniły się, a dusze spotkały się przy niesłyszalnej muzyce.
Wcale nie przeszkadzało mi to, że była w starych spodniach i za dużej tunice. Dla mnie była piękna nawet w takim stroju.
Kiedy skończyliśmy, czułem, że koszula lepi mi się do skóry, a na czole perli się pot. Mimo końca tańca, nadal staliśmy blisko siebie. Jej piękne oczy obserwowały mnie uważnie, badały każdy milimetr mojej twarzy. Malinowe usta wyraźnie odznaczały się na tle mlecznej skóry. Ciemne włosy wiatr wyrywał z warkocza i targał nimi na wszystkie strony. Noelle była po prostu ideałem.
Jej twarz była bardzo blisko mojej, w każdej chwili mogłem nachylić się i złożyć na tych delikatnych ustach pocałunek, ale resztkami silnej woli powstrzymywałem się. W końcu - na moje nieszczęście - Noelle ocknęła się.
- Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś to powtórzymy - wyszeptała, wyswobadzając się z mojego uścisku.
Przytrzymałem trochę za długo jej prawą dłoń, a po chwili przysunąłem ją do ust i złożyłem na niej delikatny pocałunek. Dziewczyna zarumieniła się, posłała mi uśmiech i odeszła w kierunku rozłożonych łóżek. Przez chwilę stałem w miejscu, ale w końcu ruszyłem w tym samym kierunku, przebrałem się i położyłem spać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro