Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Pov Benna

Wiatr dął niemiłosiernie, sypiąc piach do oczu. Był tak zimny i przenikliwy, że mimo kilku warstw ubrań czułam jego chłód na skórze. Szczelniej otuliłam się płaszczem i przymknęłam oczy. Że też sobie ubzdurałam szybsze dotarcie do Starszyzny... Do diaska z tym! Mogłam przecież pójść dobrą drogą, przenocować w jakiejś opuszczonej chacie, ale nie, bo chciałam sobie skrócić drogę! To teraz mam, przedzieranie się przez trawy i marznięcie na wietrze. Bardzo dziwnym wietrze... Cały dzień było parno i cicho, a tu nagle taki wiatr... No cóż, pogoda wariuje, ale nic z tym nie zrobię.

Odgarniałam ręką gąszcze, opornie brnąc naprzód. Zaklęłam pod nosem, kiedy coś wbiło mi się w dłoń. Trawa przede mną zaczęła się przerzedzać, drzew było coraz mniej.

I wreszcie zobaczyłam, skąd wziął się ten wiatr.

Kilkaset metrów przede mną, na odsłoniętym terenie, stała niewysoka postać. Za jej plecami powstała ogromna śnieżyca, znajdowałam się daleko, ale już stąd czułam jej przenikliwe zimno.

Wiedziałam, co to oznacza.

Ta osoba użyła zaklęcia krytycznego.

Moje źrenice rozszerzyły się ze strachu i też trochę z zazdrości, bo sama nie potrafiłam rzucić takiego zaklęcia.
   
Śnieżyca rosła i rosła, była prawie dwa razy większa niż osoba ją wywołująca.
   
Dopiero po chwili dostrzegłam innego człowieka, stojącego kilka metrów od postaci rzucającej zaklęcie. Cały czas się oddalała.
   
Śnieżyca sunęła na drugą osobę, nie spieszyła się, jakby wiedziała, że prędzej czy później dogoni swój cel.
   
Zamknęłam oczy, nie chcąc patrzeć na to potężne zjawisko. Minęło parę sekund, wiatr ucichł. Zrobiło się cicho. Przerażająco cicho. Uchyliłam powieki, bojąc się, co mogę ujrzeć, ale nic strasznego nie zobaczyłam.
   
Śnieżyca po prostu zniknęła. Człowiek, na którego była nasłana, również.
   
,,O bogowie".
   
Lepiej nie zadzierać z osobą, która rzuciła to zaklęcie.
   
Kiedy postać była coraz dalej, opuściłam moją kryjówkę, uważając na kolce jeżyn. Zatarłam dłonie, gdyż w powietrzu nadal wisiał chłód i powoli ruszyłam za osobą, którą widziałam wcześniej.
   
,,Ciekawe, co tu robi".
   
Może wybiera się do Starszyzny, tak jak ja?
   
Pokręciłam głową. To raczej mało prawdopodobne, żebyśmy szli tą samą trasą.
   
Chociaż z drugiej strony... Co mogą robić na takim odludziu osoby nie będące zbójnikami?
   
,,A może ten ktoś jest rozbójnikiem?".
   
Nie, raczej nie. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby nim być. I raczej nie potraktowałby śnieżycą wspólnika.
   
Popatrzyłam na słońce. Nawet nie zauważyłam, kiedy zniknęło za horyzontem, a na niebie pojawiła się różowozłota poświata. Tylko po niej można było stwierdzić, że tutaj kiedyś świeciło słońce.
   
Przyspieszyłam kroku. Nie chciałam, żeby zastała mnie tu noc. Nie wiem, czego mogłabym się tu spodziewać. W sumie mogłabym spróbować dogonić tą osobę, miło by było mieć jakieś towarzystwo.
   
Myśl o tym, że mogłabym z kimś porozmawiać, napawała mnie energią i siłą na dalszą wędrówkę. Mój szybki chód zmienił się w bieg i nawet nie zauważyłam, kiedy drogę oświetlał mi blask księżyca. Gdzieś z tyłu usłyszałam wycie.
   
Przełknęłam ślinę.
   
,,Tylko nie wilki".
   
Nie okręcając się do tyłu, pobiegłam jeszcze szybciej naprzód, chcąc dogonić osobę, która szła tu przede mną. Jeszcze tylko brakuje, żebym musiała walczyć z wilkami. Sama. Samiutka. A może lepiej byłoby zostać i dać się pożreć? Przynajmniej nie ciążyłaby na mnie taka odpowiedzialność.
   
Natychmiast odrzuciłam tę myśl. Być może będę potrzebna osobom, które będą miały odczarować Verbelle.
   
W końcu sama do nich należę.
   
Kilkanaście metrów dalej, niedaleko lasu, zobaczyłam osobę, która wywołała śnieżycę. Odetchnęłam głęboko nocnym powietrzem, w którym wyczuwalny był aromat leśnych kwiatów, i powoli ruszyłam naprzód, ostrożnie stawiając stopy. Nie chciałam przestraszyć tej osoby — zwłaszcza teraz, kiedy widziałam, na co ją stać. W sumie rzeczy nie miała już magii — całą wykorzystała na rzucenie zaklęcia krytycznego — ale z pewnością miała ze sobą jakąś broń. Co do tego byłam niemalże pewna, nikt mający choćby najmniejszą wiedzę o świecie nie rusza w długą podróż bez chociaż najmniejszego noża.
   
Byłam już niedaleko tajemniczej postaci, gdy jakaś gałązka pod moimi stopami trzasnęła.
   
,,Niech to szlag".
   
Postać szybko odwróciła się, omiotła wzrokiem teren i dopiero po chwili mnie zobaczyła. Ściągnęła w zdumieniu brwi i chwilę się mi przypatrywała.
   
— Śledzisz mnie? — zapytała podejrzliwie. ,,Wcale jej się nie dziwię".
   
— Nie — odparłam, patrząc dziewczynie prosto w ciemne oczy. — Idę w to samo miejsce, co ty.

Pov Selleh

— No dalej, malutka, dasz radę — wyszeptałam, gładząc Space po jej złotej grzywie. Klacz była już zmęczona, co doskonale było widać — po wcześniejszym, kilkugodzinnym galopie nie było już śladu, koń zwolnił do kłusu.
   
Nie tylko Space była zmęczona — moje ciało również wyglądało nienajlepiej. Gdyby istniała taka możliwość, z chęcią oddałabym je do pralni i odebrała świeże, gotowe do dalszych wyzwań. Niestety, nie było to możliwe, jedyne, na co mogłam sobie pozwolić, to kąpiele w płytkich strumieniach. A i one zostawiały wiele do życzenia.
   
Drogi przede mną zostało jeszcze na około pięć godzin. W spokoju mogłam to przespać, ale nie chciałam jeszcze bardziej męczyć Space i na niej polegać; poza tym spanie w siodle nie jest wygodne, po pierwszej takiej nocy obudziłam się rano bardziej obolała niż przed pójściem spać.
   
Popatrzyłam na drogę przede mną, próbując coś dostrzec, ale zobaczyłam tylko mlecznobiałą mgłę.
   
,,Ciekawe, czy będę pierwsza...".
   
Mogłam polegać tylko na orientacji w terenie mojego konia. Nie do końca dobre rozwiązanie, ale lepsze to, niż nic.
   
Pogłaskałam klacz po głowie i przymknęłam oczy. Byłam taka senna... Utnę sobie tylko kilkunastominutową drzemkę, nic więcej...
   
Nie, nie ma mowy. Nie mogę tego przegapić. Na pewno w Piorbell Starszyzna pozwoli mi się przespać chociażby godzinę.
   
Z nową nadzieją utrzymałam się w siodle i nie zasnęłam, pokrzepiana myślą, że gdzieś tam, w tej mgle, czekają na mnie ludzie, którym jestem potrzebna.

***

   
Kilka godzin później, kiedy słońce leniwie podnosiło się ze snu, stałam na otoczonej lasem przestrzeni, przed sporą, drewnianą chatą obrośniętą bluszczem.
   
Byłam prawie pewna, że jestem na miejscu.
   
Po drodze mijałam kilka tabliczek, na których były ostrzeżenia, ale nie speszyłam się. To tylko potwierdzało moje przypuszczenia. Pewnie miały przestraszyć potencjalnego śmiałka zapuszczającego się w te rejony. Ale ja miałam tu wyraźne zaproszenie, wiszące nade mną od osiemnastu lat.
   
Zeskoczyłam z klaczy i przytrzymałam się jej boku, aby nie stracić równowagi. Kiedy zawroty głowy minęły, delikatnie poklepałam ją po szyi.
   
— Dobra robota — wyszeptałam, gładząc jej złotą grzywę.
   
Zaprowadziłam ją do miejsca specjalnie przygotowanego na konie. Żaden tam jeszcze nie stał, co oznaczało, że mogłam być pierwsza.
   
,,A może dotarł tu przede mną ktoś inny pieszo?".
   
Kiedy przywiązałam Space do przygotowanego miejsca, wyszłam z prymitywnej stajni. Słońce już teraz paliło niemiłosiernie, zanosiło się na kolejny gorący dzień.
   
I wtedy drzwi chatki otworzyły się.
   
Z domu wyszedł przygarbiony mężczyzna w sędziwym wieku. Miał krótkie, czekoladowe włosy, jego twarz poorana została przez zmarszczki. Podniósł głowę, a błękit jego oczu przeszył mnie na wylot.
   
Nie. To niemożliwe.
   
— Wujek Aiden?! — zawołałam, a twarz mężczyzny rozjaśniła się i pojawił się na niej niewielki uśmiech.
   
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
   
Przede mną stał wujek, który zniknął dziesięć lat temu.
   
Wydałam z siebie zduszony okrzyk pełen radości i podbiegłam do mojego ulubionego wujka. Złapałam go w ramiona i mocno do siebie przytuliłam.
   
— Selleh... Ale ty wyrosłaś — powiedział wujek, kiedy już się od siebie oddzieliliśmy. — I wypiękniałaś. — Wyszczerzył się w nieco szczerbatym uśmiechu.
   
Odwzajemniłam go, nie mogąc nacieszyć się osobą, która chyba jako jedyna mnie kochała.
   
Dopiero po chwili przypomniałam sobie, po co tak właściwie tu przyjechałam.
   
— Jestem pierwsza czy ktoś przybył tu przede mną?
   
— Jesteś pierwsza. A teraz chodź, na pewno jesteś bardzo zmęczona.
   
Ruszyłam za wujkiem, z ciekawością rozglądając się wokoło.
   
— Gdzie przepadłeś na tyle lat? — zapytałam. Do głowy cisnęło mi się tyle pytań...
   
— O wszystkim ci opowiem. Ale nie teraz. Teraz jesteś zmęczona, położysz się, pośpisz i opowiem ci wszystko, jak wstaniesz.
   
Westchnęłam cichutko, starając się, aby wujek tego nie usłyszał, ale kompletnie zapomniałam, jaki on ma słuch.
   
— Rozumiem, że masz wiele pytań, na które z chęcią ci odpowiem, ale nie chcę, żebyś zasnęła podczas moich barwnych opowieści. — Staruszek uśmiechnął się. — Zapraszam.
   
Weszłam do chaty, która w środku była ogromna. Zaczęłam rozglądać się po jej wnętrzu i prawie przegapiłam to, co było najważniejsze. Gdy nacieszyłam oczy pięknymi haftami i kwiatami, mój wzrok padł na dziesięć osób siedzących na ławie pod ścianą naprzeciwko drzwi.
   
Nie.
   
Przede mną siedziała dziesiątka legendarnych magów, tych samych, którzy próbowali pokonać Estelle. Zmarszczyłam brwi. Kogoś nie było.
   
I nagle poczułam się taka malutka wobec ich bagażu doświadczeń. Musiał być wypełniony po brzegi, w mojej walizeczce nie było jeszcze nic. Trochę przytłaczała mnie obecność ich wszystkich w jednym pomieszczeniu. Otworzyłam szeroko usta za zdziwienia, a magowie zaśmiali się.
   
— Złotko, spokojnie, nie musisz się nas obawiać. Wszystkiego cię nauczymy — odezwała się siedząca na lewym brzegu kobieta. Miała krótkie, brązowe włosy i orzechowe oczy.
   
— Jak pani...?
   
— Czytanie w myślach, moja droga. — popukała się w skroń i posłała mi ciepły uśmiech. — A jaka jest twoja specjalna moc?
   
Zrobiło mi się gorąco, dłonie zaczęły się pocić, kolana drżeć.
   
— Ja... Chyba jeszcze nie odkryłam swojej dodatkowej mocy.
   
Kobieta kiwnęła głową i nie zadawała więcej pytań.
   
Wujek pokrzepiająco ścisnął moją dłoń i przedstawił mi wszystkich magów. Oni, kiedy usłyszeli swoje imię, wstawali i kłaniali się bądź posyłali mi uśmiechy. Magini, z którą wcześniej rozmawiałam, miała na imię Noona.
   
— Teraz połóż się na trochę spać. Gdy przyjadą wszyscy, dowiesz się o szczegółach swojej misji  — oznajmił wysoki mężczyzna o oczach w kolorze nieba. Chyba mag Livio.  — Mam nadzieję, że nikomu o niej nie mówiłaś? 
   
Pokręciłam głową w odpowiedzi na jego pytanie. Wszyscy uśmiechnęli się z wdzięcznością.
   
Wujek Aiden zaprowadził mnie długim korytarzem i wskazał moją sypialnię na czas pobytu tutaj. Miałam zajmować jego pokój, reszta pokoje swoich przodków.
   
— Wujku... Mogłabym się o coś zapytać?
   
— Wolałbym, żebyś zadawała pytania kiedy już się wyśpisz, ale jeśli to takie ważne, na jakie wskazuje twój ton, to proszę bardzo.
   
— Jakiego maga nie było przy przedstawieniu?
   
Wujek zmarszczył brwi w zdziwieniu i zaczął się zastanawiać.
   
— Nie rozumiem, o co ci chodzi  — powiedział się w końcu. — Przedstawiłem Ci wszystkich.
   
— Ale magów było dwunastu, a nie jedenastu.
   
— Coś musiało ci się pomylić. Zawsze było ich jedenastu.
   
— Ale wujku...
   
— Miłych snów, Selleh — uciął i zostawił mnie samą w pokoju.
   
Zrzuciłam z siebie płaszcz, zdjęłam torbę i powiesiłam ją na oparciu krzesła.
   
Położyłam się na łóżko, myśląc o tym, co mnie czeka.
   
I dlaczego wujek kłamie.
   
Minęło kilkanaście minut, ale nie mogłam zasnąć. Ciągle dręczyło mnie jedenastu, nie dwunastu magów.
   
Coś tu było nie tak.
   
Stanowczo nie tak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro