XXXIV. Pozorny spokój
Brama z kutego żelaza zdobiona misternymi ornamentami prowadziła do szerokiej żwirowej ścieżki, która ciągnęła się aż do marmurowych schodów pałacu. Ogród, zgodnie z wizją pani domu, od niemal piętnastu lat utrzymywany był w stylu renesansowym. Podzielony na cztery kwatery w formie kwadratu i otoczony niskim żywopłotem z bukszpanu, który wyznaczał granice idealnie skomponowanych rabat.
Każda kwatera wypełniona była barwnymi kwiatami, które zmieniały się wraz z porami roku. Wczesną wiosną dominowały fiołki i bratki, później irysy, które ustępowały miejsca majestatycznym liliom i mieczykom, a teraz daliom. Pomiędzy rabatami wyrastały kamiennie posągi, przedstawiające postacie mitologiczne. W miejscu, w którym przecinały się ścieżki stała niewielka fontanna, przedstawiająca figurę putto z małą amforą.
W centralnych punktach ogrodu znajdowały się imponujące topiary geometryczne, wykonane z bukszpanów i cyprysów. Sosny piny o charakterystycznych rozłożystych koronach tworzyły naturalne parasole, towarzyszyły im majestatyczne dęby zimozielone. Klimat śródziemnomorski podkreślały drzewka cytrynowe i pomarańczy. Wzdłuż ścieżek znajdowały się ławeczki, a na żeliwnych podporach pięły się róże. Latem, gdy były w pełnym rozkwicie tworzyły ścianę kwiatów w odcieniach bieli i różu.
Przed marmurowymi schodami prowadzącymi do pałacu stały ustawione donice z przystrzyżonymi w kształcie kuli cyprysami, monumentalne drzwi z ciemnego drewna zdobiły misternie rzeźbione gałązki oliwne, które symbolizowały zgodę. Wokół nich piął się bluszcz, którego splątane pnącza przywoływały na myśl niezgodę.
Edvige siedziała w salonie swojego brata, w towarzystwie jego żony. Cierpliwie czekała na Lorenza, choć z każdą minutą jej nadzieja, że jeszcze go zastanie, powoli gasła. Wypuściła cicho powietrze, starając się ukryć narastające zniecierpliwienie. Może powinna wcześniej się zapowiedzieć, jak to sugerowała Sofia. Przewróciła oczami na myśl o jej radach. A może od razu powinna pojechać do stoczni?
Jej spojrzenie co chwilę wędrowało w stronę zegara, jakby siłą umysłu chciała przyspieszyć wskazówki. Zdążyła już dokładnie przyjrzeć się wystrojowi — wypolerowana drewniana podłoga odbijała światło wpadające przez wysokie okna, przy których ciągnęły się ciężkie, aksamitne zasłony w kolorze burgundu.
Edvige wiedziała, że Sofia ugościła ją z przymusu, choć całą sobą pragnęła jak najszybciej się jej pozbyć. Oczywiście, zrobiłaby to w sposób uprzejmy, odgrywając rolę idealnej pani domu, ale Edvige doskonale wyczuwała fałsz w jej gestach. Sofia zawsze chciała pokazać się z jak najlepszej strony, zwłaszcza gdy jej cierpliwość była na wyczerpaniu.
Naprzeciwko, rozłożona na szezlongu Sofia sprawiała wrażenie odprężonej, choć tak naprawdę szukała sposobu, by przetrwać tę niezręczną wizytę. Kątem oka zerkała przez wysokie okna na jesienny ogród, gdzie złote i czerwone liście tańczyły na wietrze. W myślach układała plan jego przearanżowania. Odkąd odnowiła wnętrza rezydencji, coraz częściej zastanawiała się nad odświeżeniem ogrodu. Nowe nasadzenia z pewnością ożywiłyby przestrzeń, a może warto byłoby dodać więcej elementów małej architektury. Westchnęła cicho, przypominając sobie o obecności szwagierki.
— Widzisz, Edvige twój braciszek jest tak zaabsorbowany pracą, że nawet dla żony ciężko mu znaleźć czas, a co dopiero dla siostry — powiedziała Sofia, a z rozchylonych ust wypuściła delikatny dym papierosa, trzymanego w eleganckiej lufce. Subtelny zapach tytoniu wypełnił przestrzeń między nimi.
— Jesteście małżeństwem ponad osiemnaście lat, zapewne zdążyłaś się już przyzwyczaić — odparła Edvige z lekkim uśmiechem.
Sofia wstała z szezlongu, podeszła do Edvige i usiadła obok niej. Ich spojrzenia spotkały się w niemym pojedynku, ale żadna z nich nie przerwała ciszy. Zegar wybijał miarowe takty, a każde jego tyknięcie zdawało się rosnąć w siłę, wypełniając przestrzeń narastającą irytacją.
— Nie wiem, czy się go doczekasz, ale na pewno przekażę mu, że u nas zagościłaś — oznajmiła Sofia, opierając się prawym ramieniem o pikowany bok sofy.
— Mój błąd, przecież mogłam wcześniej się umówić.
Edvige uśmiechnęła się do szwagierki, podnosząc się z sofy, choć w środku czuła zwiększającą się frustrację. Gdy tylko odwróciła się od Sofii, na jej twarzy pojawił się grymas. Wypuściła ciężkie powietrze, zmierzając do westybulu. Prychnęła pod nosem, była zdumiona, że tak długo wytrzymała w jej obecności. Gdyby tylko wcześniej zdecydowała się pojechać do stoczni, uniknęłaby niezręcznej wizyty.
— Właściwie, nie mówiłaś, co cię do nas sprowadza? — Sofia uniosła brew, wciąż wpatrując się w Edvige z lekkim uśmiechem. — Może będę mogła...
— Nie ma takiej potrzeby, Sofio — odpowiedziała chłodno, nieco szybko, chcąc zakończyć już rozmowę.
Nie zamierzała wdawać się z nią w szczegóły, chciała porozmawiać tylko z bratem. Sofia nie należała do osób, z którymi łatwo było znaleźć wspólny język, podobnie Edvige, dlatego ich relacja od dawna była napięta. Kilka lat temu podczas ostrej wymiany zdań powiedziały, co naprawdę o sobie myślą, nie szczędząc gorzkich słów. Od tamtej pory trzymały dystans, a każde spotkanie ograniczało się do grzecznościowych wymian uprzejmości.
Nie przepadały za swoim towarzystwem w przeciwności do ich córek, które bardzo się lubiły. Napięcie i brak porozumienia między matkami nie przeszkodziło dziewczętom w zbudowaniu silnej więzi. Często spędzały razem czas, a każde spotkanie było pełne śmiechu i beztroski.
— Nareszcie jesteś! — zawołała Sofia, gdy w progu drzwi zobaczyła męża. — Jak zwykle trzeba na siebie długo czekać. — Wypuściła przed nim dym z lufki, unosząc lekko brwi, w geście dezaprobaty.
— Tak bardzo ci się dzisiaj nudziło, że masz jeszcze chęci na kłótnię? — odezwał się spokojnie Lorenzo, mierząc żonę wzrokiem. Zacisnął zęby i powoli wypuścił z głębi płuc powietrze, gdy zauważył zmierzającą w jego kierunku siostrę. — Edvige, co tu robisz?
— Chciałam z tobą porozmawiać.
— Sofio, zostaw nas samych — zwrócił się do żony z lekką stanowczością. — Przejdźmy do mojego gabinetu — powiedział, wskazując siostrze kierunek.
— Wolałabym wyjść do ogrodu. — Edvige spojrzała na szwagierkę, sprawdzając jej reakcję. Sofia zaciągnęła się dymem, który otulił ją niczym kojąca mgła. Delikatnie uniosła kąciki ust, wyrażając zaledwie cień uśmiechu, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Powolnym, pełnym gracji krokiem wróciła do szezlongu.
Lorenzo otworzył przed siostrą drzwi i zeszli do ogrodu. Powoli oddalili się od rezydencji, krocząc po żwirowej ścieżce, która poprowadziła ich do alejki otoczonej majestatycznymi platanami klonolistnymi. Charakterystyczna kora łuszczyła się płatami, odsłaniając jaśniejsze warstwy. Szerokie korony drzew, których poskręcane konary zdawały się kłaniać sobie nawzajem, tworząc imponujący tunel. Zwłaszcza latem przy pełnym ulistnieniu, przepuszczał jedynie wąskie strumienie światła. Teraz, jednak gdy korony miały dużo prześwitów, liście były już obsypane brązem.
— Teraz możesz mi już powiedzieć — zwrócił się do siostry, zatrzymując się w połowie alejki. Stanął przed nią z dłońmi splecionymi za plecami, jego spojrzenie było spokojne, ale dociekliwe. Edvige, zamiast odpowiedzieć od razu, z ogromnym zainteresowaniem zaczęła przyglądać się pojedynczemu liściowi, który wciąż szarpany przez wiatr walczył, by nie oderwać się od gałęzi.
— I tak się dowie, jak wszyscy — powiedziała, gdy w nagłym podmuchu wiatru liść oderwał się od drzewa i zaczął wirować w powietrzu, aż w końcu opadł i ułożył się na powierzchni szeleszczącego dywanu. Dopiero wtedy spojrzała na brata. — Jadę do Budapesztu, chciałabym, żebyś pod moją nieobecność zaopiekował się Márią.
Nie wspomniała jeszcze o swojej decyzji córkom ani rodzicom. Najpierw pomyślała o swoim bracie, z którym po powrocie do Genui wciąż starała się odbudować więź. Czasami trudno było im się dogadać, ale to właśnie jemu najbardziej ufała. Lorenzo zawsze ją wysłuchał i wspierał, niezależnie od sytuacji.
— Kiedy to postanowiłaś? — Wyraźnie się zaniepokoił.
— Nie wytrzymam dłużej. Nie mogę tak żyć w niepewności, mam dosyć tych wszystkich kłamstw, wszyscy mnie oszukiwali, wmawiali, że nie mogę ich odnaleźć, że może zginęli razem ze służbą... Ale ja nigdy w to nie wierzyłam!
Znów zatrzymała spojrzenie na liściach platanu. Szerokie, z pięcioma wyraźnymi klapami, nadawały charakterystyczny dłoniasty wygląd. Wyciągnęła dłoń, przyglądając się jej przez chwilę. Przypomniała sobie, jak kiedyś powtarzała dzieciom, że każdy palec jest jednym z nich: András, Emese, Katalin, Mária i Tivador. Wszyscy razem, jak palce jednej dłoni, powinni być nierozłączni. Zacisnęła pięść, przesiąknięta głęboką tęsknotą. Czuła, jak łzy napływają jej do oczu, ale nie chciała płakać.
— Lorenzo, oni są częścią mojego serca, czułabym, gdyby... Już jest listopad tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, ostatni raz widziałam Andrása i Katalin w kwietniu tysiąc dziewięćset piętnastego. Za parę miesięcy minie dziesięć lat, odkąd ich straciłam. Dziesięć lat — powtórzyła cicho, jakby nie mogła w to uwierzyć. — Mój syn ma już dwadzieścia trzy lata, a córka osiemnaście, a ja wciąż widzę ich, gdy mieli czternaście i dziewięć. Zawiodłam ich, Lorenzo. Tak bardzo ich zawiodłam.
— Edvige...
Lorenzo podszedł bliżej, ścisnął jej dłonie, patrząc jej prosto w oczy. Wiedział, że siostra zmagała się z ogromnym poczuciem winy, które potęgował jej ból. Westchnął ciężko, próbując zebrać słowa, gdy Edvige postanowiła go wyprzedzić.
— Sofia ma rację, zostawiłam ich samych... Co ze mnie za matka?! Przecież wojna skończyła się dawno temu. Muszę dowiedzieć się prawdy, Lorenzo.
— Posłuchaj mnie, zrobiłaś wszystko, co mogłaś, by ochronić swoją rodzinę — powiedział łagodnie, ale stanowczo. — Odnajdziemy ich, nie zostawię cię z tym samej. Pojadę z tobą do Budapesztu.
*
Stół został przygotowany z dbałością o każdy detal, ukazując elegancję. Biały obrus z delikatnymi zdobieniami rozpościerał się na całej długości prostokątnego stołu. Każde miejsce było starannie nakryte porcelanowymi talerzami, srebrnymi sztućcami, które lśniły w blasku świec, a kryształowe kieliszki czekały na wino i wodę.
Na środku stołu znajdował się ozdobny świecznik z kilkoma świecami, których migoczące płomienie rzucały ciepłe światło na zastawę. Wokół ustawiono ozdobne wazoniki z bordowymi, fioletowymi i białymi alstremeriami, połączone z gałązkami eukaliptusów stworzyły harmonijną kompozycję.
Sergio i Stefania zasiedli naprzeciwko siebie przy krótszych końcach stołu, co podkreślało ich rolę gospodarzy. Po prawej stronie Sergia miejsce zajął jego ojciec, hrabia Leopoldo, obok Stefanii zasiadła hrabina Apollonia. Alberto usiadł obok ojca, Emese zaś przy matce.
Służba zaserwowała aromatyczną, sycącą i rozgrzewają zupę Minestrone alla Genovese, pełną świeżych, sezonowych warzyw, z odrobiną oliwy z oliwek i startym parmezanem. Zapach, który unosił się w powietrzu, drażnił podniebienie i kurczył żołądek, a po chwili delikatne odgłosy łyżek zwiastowały zasmakowanie bulionu.
— Jak myślisz ojcze, w przyszłym roku możemy spodziewać się większych zysków? — zapytał Sergio, przerywając ciszę podczas posiłku.
— Jeśli plany rozbudowy i modernizacji infrastruktury zostaną zrealizowane zgodnie z naszym harmonogramem, możemy liczyć na znacznie większy wzrost efektywności. A to powinno przełożyć się na większe zyski — odpowiedział spokojnie, po czym uraczył się łykiem czerwonego wina. — Niemniej jednak wszystko zależy od stabilności gospodarczej i dalszej współpracy z partnerami handlowymi.
Leopoldo spojrzał na wnuka, który siedział naprzeciwko i uśmiechnął się do niego, próbując rozładować napięcie. Alberto jednak nie odwdzięczył się uśmiechem, tylko wbił wzrok talerz, celowo unikając kontaktu wzrokowego z dziadkiem.
— Nie rozmawiajmy już o pracy, powiedz mi, jak się czujesz? — Hrabina Apollonia zwróciła się do Emese.
— Dziękuję, dobrze. — Uśmiechnęła się delikatnie, po czym przeniosła wzrok na męża, który siedział po przekątnej od niej. Alberto nie zauważył jej spojrzenia, uparcie wpatrywał się w talerz, zatopiony w swoich myślach.
Na drugie danie pojawiła się pieczeń wołowa pokrojona w cienkie plastry, podana z pieczonymi ziemniakami. Mięso starannie doprawione solą, pieprzem, czosnkiem, rozmarynem i szałwią, przygotowane z dbałością o zachowanej soczystości i kruchości. Delikatny smak wołowiny harmonizował z bogatym sosem na bazie czerwonego wina, który podkreślał aromat ziół.
— Powiedzcie mi teraz, co u Federica?
Hrabina Apollonia z subtelnym uniesieniem brwi skierowała spojrzenie na synową. Stefania wiedziała, że w końcu to pytanie padnie, choć sama nie miała na nie odpowiedzi. Federico, jej młodszy syn nie odzywał się od dłuższego czasu. Żadnego telefonu, telegramu, nawet pocztówki. Czy naprawdę oczekiwała zbyt wiele? Wystarczyłoby jedno słowo.
— Wszystko dobrze, mamo — odpowiedział Sergio, przetarł usta serwetką, po czym uśmiechnął się do niej delikatnie. — Podróżuje tak, jak chciał.
— Sergio, jakiś ty naiwny... — Apollonia westchnęła ciężko, kiwając głową. Spoglądała na syna, czując, że jej słowa nie przyniosły oczekiwanej reakcji. — To nie czas na beztroskie podróże. Federico powinien wrócić i kontynuować naukę.
— Wybaczy mama, ale Federico jest już dorosły, sam decyduje o swoim życiu — powiedział stanowczo. — Jeśli chciał podróżować, nie będę stawał mu na przeszkodzie.
— Czy to znaczy, że nie zamierza wracać? — Zaniepokoiła się. — Żeby tylko nie wpadł w jakieś niepowołane towarzystwo — dodała cicho, zerkając na żonę wnuka.
Emese jednak nie zauważyła ostentacyjnego spojrzenia hrabiny Apollonii. Gdy skończyła jeść drugie danie, choć pozostawiła znaczną część na talerzu, wykorzystała moment zaciekłej rozmowy o swoim szwagrze, by dyskretnie poprosić służącą o zabranie talerza. Na szczęście nikt tego nie zauważył. Nie chciała nikomu tłumaczyć, że straciła apetyt. Od kilku minut z wielką uwagą przyglądała się alstemeriom zdobiącym stół. Każdy kwiat składał się z sześciu asymetrycznych płatków, których intensywna barwa, odciągała jej myśli od zmartwień. Zatraciła się w ich pięknie, dopóki znów nie usłyszała głosu hrabiny Apollonii. W jednej chwili jej spojrzenie przeniosło się na męża, czując, jak napięcie powraca z pełną siłą.
— Kiedy wyjeżdżasz, Alberto?
— Pod koniec tygodnia — odpowiedział cicho, starając się utrzymać spokój.
Spojrzał na żonę. Emese delikatnie się do niego uśmiechnęła, a jej spojrzenie pełne ciepła zdawało się mówić, że wszystko będzie dobrze i przetrwają tę rozłąkę. Próbowała wywołać u niego, choć cień uśmiechu, lecz jego usta pozostały niewzruszone. Patrzył na nią intensywnie, jakby chciał zapamiętać każdy detal jej twarzy, by w trudnych tygodniach jej uśmiech dodawał mu otuchy. W końcu jego kąciki ust delikatnie się uniosły, zdradzając cień wdzięczności.
Po obiedzie, gdy reszta rodziny przeniosła się do salonu na kawę i deser, hrabia Leopoldo zabrał Alberta na taras, nie spodziewali się, że w tym momencie rozpocznie się spektakl zachodzącego słońca. Niebo przypominało malarskie płótno, na którym róż stopniowo przechodził w pomarańcz, by ostatecznie ustąpić miejsca ognistej czerwieni. Zupełnie, jakby eksplodowało, zalewając wszystko intensywnością koloru. Długie, kłębiaste chmury rozciągały się na horyzoncie, przekształcając się w delikatne obłoczki, niczym subtelne pociągnięcia pędzla.
— Cieszę się, że mnie posłuchałeś, Alberto — powiedział hrabia, podając wnukowi szklaneczkę likieru. W jego oczach błysła duma.
— Podjąłem decyzję razem z żoną. Właściwie to jej powinieneś zawdzięczać mój wyjazd, bo ja nie zamierzałem się stąd ruszać — odparł poważnie, biorąc od niego szkło do połowy pełne. — I od razu zaznaczę, że wracam przed świętami.
Odwrócił wzrok od dziadka i znów spojrzał na niebo, którego barwy powoli gasły. Był pewien, że Emese urzekłby widok zachodzącego słońca. Zbyt późno przyszło mu do głowy, by ją zawołać. Zresztą, wciąż nie rozumiał, dlaczego dziadek chciał z nim wyjść na taras. Po prostu napić się likieru czy może chciał mu powiedzieć coś związanego z jego wyjazdem? Pociągnął nosem, czując, jak chłód wieczornego powietrza przenika jego skórę. Zima powoli o sobie przypominała, Alberto miał tylko nadzieję, że nie okaże się zbyt sroga i będzie mógł wrócić tak, jak to sobie zaplanował. W końcu uniósł szklankę do ust, a aromat likieru wypełnił jego nozdrza.
— Właściwie miałem dać to później, ale myślę, że teraz jest dobry moment... — Słowa Leopolda przykuły uwagę Alberta. Odstawił szklankę na stoliku, skrzyżował ramiona i spojrzał na dziadka, który wyciągnął w jego stronę niewielki pęk kluczy. — Jakiś czas temu, postanowiłem wyremontować starą rezydencję. Od wieków należy do naszej rodziny, spędziłem w niej wiele pięknych lat.
— Nie rozumiem... o czym dziadek mówi?
— Teraz to ty jesteś właścicielem starej rezydencji, oczywiście musisz jeszcze podpisać odpowiednie dokumenty — wyjaśnił szybko, ale machnął ręką, jakby formalności były jedynie drobnym szczegółem. — Wejdźmy do środka, zawołasz Emese i wspólnie podzielimy się tą wiadomością.
Alberto spoglądał na klucze, próbując zrozumieć nagłą decyzję dziadka. Miał tylko nadzieję, że za tym gestem nie kryje się nic niepokojącego. Kiwnął głową, unosząc delikatnie kąciki ust, choć nie zdobył się na słowa podziękowania. Wszedł do rezydencji, jednak w salonie zastał jedynie rodziców i babcię.
Wyszedł na piętro i już miał się skierować w stronę ich sypialni, gdy coś go zatrzymało. Zerknął w przeciwną stronę, na koniec korytarza, gdzie znajdowała się łazienka. Drzwi były niedomknięte, a za nich dobiegał stłumiony płacz, który natychmiast rozpoznał. Serce mu zamarło, a ciało przeszył niepokój. Podszedł bliżej, delikatnie uchylił drzwi i zobaczył Emese.
Stała oparta o krawędź wolnostojącej wanny, w dłoniach ściskała podwiniętą suknię, odsłaniając udo, po którym spływała cienka stróżka krwi. Cała się trzęsła, a w jej oczach lśniły łzy, które nieustannie spływały po policzkach.
— Dziecko... — wyksztusiła przez łzy, jej głos drżał, a oddech stawał się coraz bardziej nierówny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro