XXIV. Zawiłości
Hrabia Ferdinando od kilku tygodni nie sypiał zbyt dobrze, dlatego tego ranka znów wstał wcześniej. Od razu po przebudzeniu wezwał swojego kamerdynera, który od lat dobierał mu ubiór i pomagał przy codziennej toalecie. Zanim zszedł do gabinetu, zajrzał do sypialni małżonki, ale jej łóżko było już pościelone.
Zmarszczył brwi i spojrzał na swój poręczny zegarek — wciąż było przed siódmą. Otworzył drzwi buduaru, sądząc, że może czyta już książkę, ale tam również jej nie zastał. Zmartwił się, może coś się stało? Szybko odrzucił tę myśl, przecież służba natychmiast by go poinformowała. Zresztą usłyszałby, w końcu dzieliła ich tylko ściana.
Od dwudziestu pięciu lat spali w osobnych sypialniach, odkąd ich córka uciekła do Budapesztu i nawet gdy dziewięć lat temu niespodziewanie wróciła, wciąż nie mogli się przemóc. Odczuwali zmęczenie, ale nie potrafili się zmusić do trudnej rozmowy, którą oboje od lat uparcie unikali. Zresztą zdążyli przyzwyczaić się do chłodu, jaki między nimi zapanował.
Hrabia już miał wejść do jadalni, gdy zauważył swoją małżonkę w salonie. Siedziała tyłem do niego, więc nie mogła wiedzieć, jak odetchnął.
— Costanzo... — Podszedł bliżej, gdy jego wzrok zatrzymał się na filiżance czarnej kawy. — Nie jadłaś jeszcze śniadania, a przecież niedługo musisz zażyć lekarstwa. Lekarz kazał ci ograniczyć kofeinę, a już na pewno nie powinnaś pić jej na czczo — upomniał i sam poczuł, jak podnosi mu się ciśnienie.
— Mała kawa jeszcze nikogo nie zabiła — powiedziała, choć zauważyła, że wcale mu nie było do śmiechu. — Nie denerwuj się, usiądź tu ze mną, póki w naszym domu jest jeszcze spokój i cisza. Tylko na chwilę — dodała, dotykając jego dłoni.
Ferdinando uniósł kąciki ust i usiadł naprzeciw kobiety, która od czterdziestu ośmiu lat była jego żoną. Spojrzał w jej piwne oczy i przypomniał sobie, kiedy się w niej zakochał, choć na początku darzyli się jedynie szacunkiem. Pamiętał jak dziś dzień, że nie chciał się żenić, wiedząc, że jego ślub miał zatuszować popełnioną hańbę najmłodszej Di Carlo. Jego rodzice wyrzekli się Matilde, nie próbowali jej odszukać, z łatwością wymazali ją z pamięci. Miała tylko szesnaście lat, kiedy uciekła z kapitanem, którego poznała na balu debiutantek.
Hrabia Eustachio i hrabina Lucia Di Carlo od razu postanowili znaleźć Ferdinandowi żonę A on, chociaż nie zgadzał się z ich decyzją, nie umiał im się sprzeciwić, zwłaszcza że był ich pierworodnym. Zaledwie miesiąc po ucieczce Matilde, został zaręczony z dwudziestoletnią hrabianką Costanzą Grimaldi.
Choć przepełniała go złość na ojca i matkę, dostrzegł urodę narzeczonej — delikatnie rysy twarzy, które kontrastowały z brązowymi, lśniącymi włosami. Głęboko piwne oczy, które w zależności od światła przybierały ciepły odcień złota lub zieleni.
Po ślubie obawiał się, że ciężko będzie im się porozumieć, w końcu byli jak ogień i woda. On nie umiał panować nad nerwami, a ona wszystko w sobie tłamsiła. Costanza słuchała męża, nie sprzeciwiała się jego decyzjom i bardzo go wspierała w poszukiwaniach Matilde. Choć na początku małżeństwa denerwowała go ta jej skromność i uprzejmość, szybko dostrzegł, że ma w sobie coś przyciągającego. Z czasem zaczął doceniać jej naturalną wdzięczność i życzliwość.
— Cieszę się, że doczekamy naszego pierwszego prawnuka — powiedział, mając wrażenie, że jego serce zmiękło, odkąd dowiedział się o błogosławionym stanie wnuczki. — Mój ojciec nie poznał Edvige. — Ciężko westchnął i zacisnął usta.
— Szkoda, że nie mogliśmy się cieszyć z narodzin pierwszego wnuka — odpowiedziała Costanza, znów patrząc mu głęboko w oczy. — Nasza córka pochowała Tivadora, straciła męża... Za szybko odpuściliśmy, powinniśmy zrobić coś więcej. András i Katalin powinni być tutaj razem z nami, z rodziną. Ferdinando, to nasze wnuki, chciałabym przed moją śmiercią...
— Nie chcę o tym słyszeć — przerwał jej, kręcąc głową. Bardzo go tym raniła. Nie wyobrażał sobie, żeby jego ukochana żona odeszła pierwsza. Była jego spokojem na wzburzonym morzu. Zawsze była blisko, nawet wtedy, gdy próbował być daleko. — Jestem osiem lat starszy, to ja umrę pierwszy — powiedział zdecydowanym głosem, jakby próbował przekonać samego Boga.
— Ferdinando...
— Proszę, Costanzo, nie mówmy już o tym. — Ucałował jej dłoń. — Po południu pojedziemy nad morze. — Uśmiechnęła się do niego, wiedząc, że dla niej ograniczył palenie papierosów.
W ostatnim czasie, a właściwie od ostatniej wizyty u lekarza, na której jej towarzyszył, choć uparcie próbowała go od tego odwieźć, usłyszał, że serce żony znacznie osłabło. Znów otrzymała zestaw leków nasercowych, zalecono odpoczynek, unikanie stresów. Ponownie zmieniono dietę i miała ograniczyć kofeinę, ale wciąż nie potrafiła zrezygnować z czarnej kawy z rana. Właśnie od niego nauczyła się ją pić.
Westchnął w duchu, gdy zamknął za sobą drzwi gabinetu. Zaproponowano im pobyt w górach, ale Costanza nie chciała o tym słyszeć, wciąż powtarzała, że woli być blisko rodziny. Chociaż zmiana klimatu mogłaby poprawić kondycję jej serca, wiedział, że to szum morza najbardziej ją uspokajał.
☙
András włożył płaszcz, naciągnął kaszkiet na głowę i wyciągnął siostrę na poranny spacer, mimo że uparcie twierdziła, że nie jest jeszcze gotowa, by wychodzić. Cierpliwie czekał, aż w końcu ustąpiła i razem opuścili mieszkania.
Katalin była zupełnie nieobecna, nie zwracała uwagi na miasto, które tak bardzo zmieniło się w ciągu dziewięciu lat. Mogłaby się zgubić wśród ulic, które kiedyś znała. Wszystko wydawało jej się takie obce. Jednak była razem z bratem, który z zapartym tchem co po chwilę wskazywał wyniosłe kamienice, nowe witryny sklepowe i kawiarnie. Odpowiadała mu półsłówkami, ale tylko wtedy, gdy poczuła taką konieczność. Przecież od zawsze była ciekawa świata, a teraz blask w jej oczach zupełnie zgasł. Odgarnęła włosy za ucho i schowała dłonie do kieszeni płaszcza. Nie wiedziała, dokąd idą, ale nie chciała pytać. Nie miała nastroju na rozmowę.
Spojrzała na brata, który szczerze się do niej uśmiechnął i poczuła się głupio. Obniżyła wzrok, gdy znów w myślach pojawiła się rozmowa, którą podsłuchała kilka dni temu, rankiem, gdy wydawało im się, że jeszcze spała.
— Rozumiesz? Od lat próbowałem ją odszukać, szukałem jej wszędzie, ale tylko w Budapeszcie, a ona w tym czasie spokojnie siedziała sobie na wsi. Odchodziłem od zmysłów, czy coś jej stało, czy w ogóle żyje?! Cholera! — próbował mówić szeptem, ale jak zwykle podniósł ton.
— Może się bała, nie pomyślałeś o tym? András, widzieliście, jak mordują waszą służbę, tego się nie zapomina. — Noel zwrócił mu uwagę.
— Bała się, że nas też zabiją, a zaraz po tym, dobiłem ją jeszcze bardziej, w kościele powiedziałem jej o ojcu. — Pokręcił głową, nie dowierzał, jakim był bezmyślnym dzieciakiem. Ciężko westchnął. — Nie mogłem jej potem uspokoić...
Nagle odskoczyła z przerażenia, gdy András wyrwał ją zamyślenia. Szturchnął ją lekko ramieniem i ruchem głowy wskazał na budynek, który od razu rozpoznała.
— Pamiętasz?
Zatrzymali się na chodniku po przeciwnej stronie ulicy. Katalin zbladła, to był ich dom. Przyjrzała się klasycznej dwupiętrowej bryle z dwuspadowym dachem pokrytym ceglastą dachówką. Fasada wciąż była brązowoszara i kontrastowała z białymi obramowaniami okiennymi. Zdobyła się na delikatny uśmiech, gdy przypomniała sobie rozkład pomieszczeń. Od frontu na piętrze znajdowała się sypialnia Andrása, a po przeciwnej stronie duży pokój, który był podzielony na bawialnię i sypialnię jej, Emese i Márii. Najwyższe piętro zajmowali rodzice razem z Tivadorem, którego chcieli mieć blisko siebie.
Przypomniała sobie, jak razem z rodzicami bawili się w chowanego i ciuciubabkę. Ze starszą siostrą lubiła skakać na skakance, rywalizowały w liczbie podskoków, a Mária zawsze im liczyła, choć często zdarzały jej się pomyłki, co prowadziło do sprzeczek.
András coraz rzadziej się z nimi bawił, ale za to lubił im dokuczać, a najbardziej Emese. Niestety bardzo często dostawał wtedy reprymendę od ojca. Dlatego któregoś razu wymyślił dla nich zawody — bieg dookoła domu, skoki w dal, a na w końcu miały wspiąć się na starą jabłonkę i zerwać jabłko. Mária tylko oplotła pień drzewa rękami i nogami. Uśmiechnęła się, ukazując brak jedynki w uzębieniu, przez co wyglądała jeszcze bardziej uroczo.
Emese od początku nie podobał się ten pomysł, ale nie chciała tak szybko rezygnować z rywalizacji, zwłaszcza że Katalin chciała wejść przed nią. András podrzucił ją tylko do góry, a gdy stabilnie złapała się gałęzi, odsunął się do tyłu. Próbował ją instruować, ale miał wrażenie, że specjalnie nie chce go słuchać. Więc w końcu zamilkł i tylko patrzył. Emese przywarła do pnia, wyciągnęła rękę po jabłko, gdy z wyższej gałęzi opuścił się pająk na swojej jedwabnej nici. Krzyknęła tak przeraźliwie, że nawet András się przestraszył, chociaż właściwie spodziewał się, że usłyszy ją znacznie wcześniej. Podał jej rękę i pomógł skoczyć, a ona od razu pobiegła do domu.
Wzruszył ramionami, gdy swoją gotowość przedstawiła Katalin. Żeby było sprawiedliwie, ją również podrzucił do góry i odsunął się założonymi rękami. Wyszła szybciej, niż przypuszczał. Uśmiechnęła się do niego i Márii z góry i już miała zerwać jabłko, gdy usłyszała krzyk matki, która wybiegła do ogrodu razem z Emese i natychmiast kazała jej zejść z drzewa.
Katalin wypuściła powietrze ustami, na wspomnienie. Uparcie powstrzymywała się od płaczu, nie chciała, żeby łzy zamazały jej obraz. Dom wciąż był otoczony żywopłotem z cisu, który teraz całkowicie przykrył wysokość ogrodzenia. Przez to nie mogła zobaczyć pełnego ogrodu, widziała tylko korony świerków, które tak szybko, za szybko wyrosły.
— Muszę podejść bliżej — oznajmiła mimochodem.
— Katalin... — zawołał, gdy przebiegła już na drugą stronę ulicy.
Zamiast do furtki, podeszła do szczeliny pomiędzy ogrodzeniami, choć teraz znacznie bardziej odczuła jak tu wąsko. To z tego miejsca, dziewięć lat temu wiedzieli, jak mordują ich służbę. I chociaż próbowała rozejrzeć się po ogrodzie, od razu wbiła wzrok w trawnik, który teraz pokryty był drobnymi złotymi liśćmi, a wciąż pamiętała, gdy zabarwiony był krwią. Bała się zacisnąć powieki, że znów zobaczy bezwładne ciała służby. Łzy wydostały się na jej twarz. Nie chciała już nic widzieć. Odwróciła się i zobaczyła brata, który wyciągnął do niej rękę.
— To było straszne, tak bardzo się bałam...
András pokiwał głową, nie chciał, żeby już mówiła. Odrzucił długie pasma włosów, które zakryły jej twarz i położył dłonie na policzkach, czule ocierając łzy, które tak bardzo go bolały.
— O ciebie się bałam — szepnęła, patrząc mu prosto w oczy, a on zrozumiał, wiedział, że podsłuchała jego rozmowę z Noelem.
Wypuścił powietrze przez rozchylone usta i zacisnął mięśnie twarz, próbując pozbyć się grymasu. Musiał się otrząsnąć. Złapał siostrę za rękę, czuł, jak bardzo drżała. Jej oddech przerywał szloch. András chciał ją przytulić, ale znów spojrzała mu w oczy.
— B-bałam się, że coś ci się stało, że też cię dopadli i... tak bardzo nie chciałam myśleć... N-nie umiałam się wcześniej odezwać i przyznać do naszego nazwiska. B-bałam się, że jak coś powiem, to ciebie narażę. Wolałam naiwnie wierzyć, że jakimś cudem mnie odnajdziesz. Wiem, to było głupie, p-przepraszam.
— Kocham cię, siostrzyczko. — Objął jej twarz i znów przetarł wilgotne policzki. Zdobył się na delikatny uśmiech, po którym Katalin wpadła mu w ramiona.
„W złości słowa są sprzeczne z naszymi myślami. Odważnym nie jest ten kto, w emocjach próbuje uciec przed strachem, lecz ten kto, potrafi przyznać się do błędu..." Przypomniał sobie słowa ojca, które powiedział mu, nim wyjechał na front. Wydawało mu się, że o nich zapomniał, a teraz tak nagle do niego przyszły.
— Już jestem przy tobie, Katalin i więcej cię nie zostawię — powiedział spokojnym głosem, gdy poczuł, jak mocniej go objęła. — Nie płacz, najważniejsze, że jesteśmy już razem.
☙
András bił się w pierś. Miał dwadzieścia trzy lata, a miał wrażenie, jakby wciąż był dzieciakiem. Postąpił bezmyślnie. Było mu tak głupio, że Katalin ich usłyszała. Po co, to mówił? Po co, do tego wracał? I jeszcze zabrał ją pod ich dom.
Chciał pokazać jej miejsce, w którym kiedyś byli tacy szczęśliwi, mieli tutaj tyle pięknych wspomnień z rodzicami i pozostałym rodzeństwem. Nie miał nic złego na myśli, chociaż tylko oni na własne oczy widzieli, jak niewinni ludzie tracą życie.
Oboje nie chcieli jeszcze wracać do mieszkania, potrzebowali się uspokoić, zresztą András czuł, że musi sobie wszystko poukładać. I choć tego nie planował, zabrał ją na cmentarz. Naprawdę czuł ogromne wsparcie z góry, może powinien pojednać się z Bogiem? W końcu to nie mógł być przypadek, że tamtego dnia odnaleźli się w Etyek.
Ostatni raz był tutaj, zanim pojechał z Noelem na wieś. Wtedy się pożegnał, był już zdecydowany, żeby jechać z nim do Nowego Jorku, ale teraz myślał, tylko o tym, żeby pojechać do Genui.
Długo z tym zwlekał. Gdy w 1919 roku skończył osiemnaście lat i opuścił klasztor w Gyöngyös, od razu pojechał do sierocińca, ale nie zastał tam siostry. Dyrektorka była w szoku, gdy go zobaczyła, ale zapewniała, że nie wie, gdzie może być jego siostra. Zbyła go, mimo że próbował się awanturować. Przecież powinna być bezpieczna, w końcu to była instytucja opiekuńcza! Zanim wyszedł, zatrzymał go młody, niewiele młodszy od niego chłopak, który powiedział mu, że Katalin uciekła za nim do Budapesztu, a właściwie, że to on ją do tego przekonał.
Nie wyobrażał sobie jechać do Genui, zwłaszcza że na początku nie było go stać na bilet. Myślał tylko o tym, żeby odnaleźć siostrę w Budapeszcie. Razem z Noelem znaleźli pracę w fabryce maszyn do szycia, a on zaczął powoli zbierać na bilet dla siebie i siostry, której tak długo poszukiwał. Wydawało mu się, że to będzie łatwiejsze, ale jak zwykle się mylił. W końcu, czując nieustanną bezradność, przemógł się i zgłosił na komisariat policji. Lata mijały, a pieniądze coraz rzadziej trafiały do jego puszki.
Spojrzał na siostrę i uśmiechnął się czule. Był wdzięczny, że już tutaj była. Pod stopami szeleściły im liście wiekowych kasztanowców, dębów i lip, tworząc melancholijny nastrój. Katalin wiedziała, do kogo prowadzi András, ale zupełnie nie pamiętała drogi. Zdała się na niego i zaczęła przyglądać się nagrobkom, które tak bardzo się od siebie różniły; jedne były proste, zwykłe ziemne mogiły, niektóre ozdobione płaskorzeźbami, zapomniane i zniszczone przez czas znikały pod bluszczem, inne zaś z personifikacją smutku w postaci modlących się aniołów, płaczących kobiet.
András poprowadził ją w wąską alejkę i po chwili zatrzymali się przed grobem z płaskorzeźbą przedstawiającą postać Jezusa w koronie cierniowej. Katalin dostrzegła wyryte w marmurze nazwisko Kivaly, uśmiechnęła się do brata i od razu się przeżegnała. Przymknęła oczy i odmówiła krótką modlitwę, którą nauczył ich papa. Dobrze ją pamiętała, bo codziennie modliła się w sierocińcu, a potem w Etyek.
— Przychodziłem tu, gdy czułem się samotny — odezwał się, gdy zauważył, że skończyła się modlić. Choć wciąż wpatrywał się w tablicę nagrobną:
„Narina Kivaly Hasszánné
Najdroższa żona majora, matka
Po długich i ciężkich cierpieniach opatrzona św. Sakramentami
15.08.1848 - 12.02.1880
Major Hasszán Kivaly
Najdroższy ojciec
03.06.1840 - 30.01.1902
Spokój ich duszom"
— Szkoda, że tak szybko odeszli, nim zdążyliśmy ich poznać...
András poczuł jak łamie mu się głos. Nie chciał płakać, chociaż czuł, jak łzy zbierają się w kącikach oczu. Gdyby tu byli, wszystko byłoby prostsze. Nie musieliby się ukrywać, udawać, a przede wszystkim rozdzielać. Poszliby do dziadków, być może byliby już z rodziną w Genui. Pociągnął nosem, ściągnął kaszkiet, przeczesał swoje przydługawe włosy i znów naciągnął go na głowę.
— Już dobrze, braciszku, wszystko będzie dobrze. — Katalin objęła go ramionami. — Ja też bardzo cię kocham — szepnęła mu do ucha, gdy odwzajemnił gest, kładąc ręce na jej plecach.
— Cieszę się, że jesteś — odpowiedział.
András objął ją ramieniem i ucałował we włosy. Wypuścił powietrze nosem, czuł się już lepiej, zdecydowanie spokojniej. Przez dłuższą chwilę trwali tak w ciszy i zadumie. Katalin z coraz większą ciekawością wpatrywała się w fotografie nagrobne, a zwłaszcza babci, która zmarła tak młodo. Oderwała się brata i podeszła bliżej płyty. Zobaczyła Narinę z delikatnym, ledwo widocznym uśmiechem. Jej wyraz twarzy był łagodny i czuły, ale równocześnie tajemniczy. Ciemne włosy, które wpadały w czerń, miała spięte w wysokiego koka. Łuk brwiowy podkreślał oprawę oczu i głębokie spojrzenie. Na wysokim, koronkowym kołnierzyku wisiał łańcuszek z owalną blaszką, ale Katalin nie była pewna, co dokładnie przedstawia, zwłaszcza że w tym miejscu fotografia lekko się rozmazała.
— Babcia Narina była piękną kobietą — przerwała ciszę.
— Pamiętam, jak ojciec mówił, że jesteś do niej podobna. — Uśmiechnął się na to wspomnienie, bo wtedy zupełnie tego nie widział. Stanął za siostrą, położył ręce na jej ramionach i jeszcze raz przyjrzał się Narinie. — Teraz widzę, że miał rację, urodę odziedziczyłaś po naszej babci.
— Mówisz, że jestem piękna?
— Skoro ja jestem przystojny — wypiął dumnie pierś — to moje siostry muszą być piękne. To przecież oczywiste! — Poruszył brwiami i wywołał uśmiech w Katalin. — Wracajmy do domu. — Jeszcze raz spojrzał na dziadków, a potem przeniósł wzrok na Jezusa w koronie cierniowej i niechlujnie się przeżegnał.
Katalin stała już na głównej alei i próbowała ujarzmić długie włosy, zwłaszcza pasma przy twarzy, które uparcie wpadały jej do oczu i ust. Jak tylko odeszła od grobu, wiatr się wzburzył i jeszcze bardziej poplątał jej włosy. Żałowała, że ich nie spięła. Już chciała schować je pod płaszczem, gdy András wyszczerzył się w uśmiechu, ściągnął kaszkiet i wcisnął jej na głowę. Odrzucił do tyłu swoje przydługawe włosy, które nachodziły mu na uszy, chociaż wiatr z powrotem narzucił mu je na czoło.
— András, byłeś kiedyś zakochany? — zapytała i uniosła na niego wzrok. Szli pod ramię, zbliżając się do wyjścia.
Usłyszała, jak ciężko westchnął. Wiedziała, że zupełnie nie spodziewał się tego pytania, ale była bardzo ciekawa, czy w jego sercu pojawiła się jakaś kobieta. W końcu był bardzo przystojnym, młodym mężczyzną.
— Jakoś nie było okazji — odparł. Miał krótkie epizody z kobietami, ale nie był jeszcze zakochany. Żadnej nie oddał serca, chociaż one próbowały oddać mu swoje.
— A twój przyjaciel?
— Noel? — Zmarszczył brwi i przez chwilę udawał, że zastanawia się nad odpowiedzią. — Tak, jest zakochany.
— Kto to jest? — Oczy Katalin wyraźnie się ożywiły.
— Statua Wolności! — stwierdził ze śmiechem, gdy wyszli już z cmentarza.
☙
Aliénor spojrzała świadomie i z poczuciem wyższości na szyld galerii Edoardo. Zatrzymała się, dopiero gdy dostrzegła w witrynie obrazy, które znów przypomniały jej o wszystkim. Poczuła, jak przyspiesza jej serce. Napięła mięśnie i, nie czekając, aż przejedzie samochód, przebiegła na drugą stronę ulicy.
Zobaczyła obrazy, które Gervais zwrócił dwa miesiące temu. Tamtego dnia nie chciał z nią rozmawiać, wściekł się, że go sprowokowała do wyciągania prywatnych spraw przed obcym mężczyzną. Ale zupełnie nie żałowała. Miała nadzieję, że zrozumie, a przynajmniej spróbuje. Niestety znów się myliła. Który to już raz?
Gervais chciał zniszczyć i spalić obrazy, ale w ostatniej chwili mu przeszkodziła. Przecież tak właśnie wyglądało ich życie! A może nie zauważyli, że od dawna żyją wśród popiołu? Może już nic nie zostało z ich małżeństwa? Gervais w końcu postanowił oddać obrazy. Nie chciał i nie lubił wracać do przeszłości, która zniszczyła jego życie, a przecież miało być tak pięknie. Przynajmniej tak się zapowiadało. Dlaczego tak się stało? Czy już do końca będą musieli znosić ten ból?
Aliénor próbowała go powstrzymać. Dlaczego zawsze musiał postawić na swoim? Stanowczo ją od siebie odepchnął, ale wciąż nie odpuszczała. Ponownie się na niego rzuciła, gdy miał już wsiadać do samochodu. Gervais zacisnął szczękę, złapał ją za ramiona i potrząsnął, wbijając palce w obojczyki. Nie mogła oddychać, tak bardzo bolał ją jego dotyk, który odbierał jej oddech. Łzy strachu zamieniły się we łzy wściekłości. Patrząc mu prosto w oczy, plunęła mu w twarz, a on bez żadnych skrupułów uderzył ją i odjechał.
Czy byłby taki sam, gdyby Maurice żył? Przecież tak bardzo się kochali, oboje marzyli o rodzinie, a teraz zupełnie nie wiedziała, czy to jeszcze możliwe. Miała już dwadzieścia dziewięć lat. Przygryzła wargę, starając się nie rozpłakać.
Na wysokości jej oczu znajdował się pejzaż w jasnych, pastelowych barwach. W centralnej części umiejscowiona była drewniana chatka, a tuż za nim wznosił się las, który dopiero budził się do życia. Błękit nieba kontrastował z otaczającą naturą. Było spokojnie i cicho, choć ona zaczęła odczuwać złość, żal, smutek, a nawet zazdrość. Może to był tylko piękny sen, który nigdy nie miał stać się rzeczywistością?
I w końcu łzy, których dłużej nie potrafiła wstrzymywać, wydostały się z jej oczu. Dlaczego życie było takie niesprawiedliwe? Obniżyła głowę i przytrzymała się witryny, czując, jak ból szarpie jej ciałem. Już dawno jej serce powinno się rozpaść na kawałki. Dlaczego się nie zatrzymało? Życie bez niego było dla niej największą karą.
Zamknęła oczy i próbowała się uspokoić, ale nie potrafiła. Była już tym wszystkim bardzo zmęczona. Wyprostowała się i już miała wracać do domu, gdy dostrzegła go w środku. Znów usłyszała jego bezczelny głos, a z jej oczu popłynęły strumienie łez.
„...wydaje mi się, że nie macie dzieci. Inaczej w pierwszej kolejności nie usłyszałbym o mojej córce, tylko o pani dziecku. Gdybyście je mieli, to prawdopodobnie teraz czuwałaby pani nad ich snem..."
Cała się trzęsła. Nie była w stanie ustać na nogach, a mimo to szarpnęła drzwiami i weszła do środka. Poczuła, jak serce zaczęło kołatać w jej piersi, ale nie zamierzała się wycofać. Miała wrażenie, że gula w jej gardle tak bardzo urosła, że nie była w stanie nawet przełknąć śliny. Zacisnęła pięść na rączce torebki i rozejrzała się po galerii, ale nigdzie go nie widziała. Podeszła bliżej, gdy Edoardo wyszedł z zaplecza.
— Mieliśmy już przygotowany pokoik... kołyska, ubranka, pieluszki, zabawki... wszystko zostało, tylko jego nie ma. Mojego syna... — urwała, bo nie była już w stanie mówić.
Edoardo nie spodziewał się, że znów ją zobaczy, zwłaszcza po tym wszystkim, co jej powiedział. A jednak przyszła i wyrzuciła z siebie... swoją stratę. Zamarł, nie mógł się ruszyć ani oddychać. Przecież wiedział, jak słowa potrafią ranić, a mimo to tak okrutnie ją skrzywdził. Zmarszczył brwi, usta zadrżały, na twarzy pojawiło się współczucie. Oczy mu zabłyszczały, więc szybko odwrócił głowę i pociągnął nosem. Choć usilnie się powstrzymywał, zobaczył swoją maleńką córkę w ramionach wyczerpanej po porodzie Clary. Zrobiło mu się gorąco, a po chwili oblał go zimny pot.
— Opuścił mnie, zanim wzięłam go w ramiona...
Ich maleńki chłopiec powiększył grono aniołków sześć lat temu, a wciąż nie potrafiła się z tym pogodzić. Marzyła o dziecku, ale nie mogła utrzymać żadnej kolejnej ciąży. Wspomagała się ziołami i naparami. Zgodnie z zaleceniami lekarza zmieniła dietę na bogatą w mięso, ryby, jajka i mleko. Stosowała różne toniki, które miały wzmocnić jej organizm, ale od trzech lat nie mogła zajść w ciążę. Może nie była godna, żeby zostać matką? Może to była jej kara? Gorliwie modliła się o odkupienie swoich grzechów. Myślała nawet o adopcji, ale Gervais nie chciał o tym słyszeć.
— Nigdy więcej nie wypominaj żadnej kobiecie brak potomstwa!
Usłyszał głos Aliénor i poczuł ukłucie w sercu. Chciał do niej podejść, ale wyprzedziła go i szybko wydostała się z jego galerii.
— P-przepraszam...
Było mu wstyd. Dlaczego był takim cholernym tchórzem? Co musi się jeszcze wydarzyć, żeby wreszcie to zrozumiał? Zacisnął powieki, krzywiąc twarz w grymas.
Witajcie kochani w dwudziestym czwartym rozdziale!
I jak wrażenia, jest nadzieja dla Edka? Koniecznie dajcie znać, co myślicie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro