lazania pani Salomei
– Jak było w szkole?
Usłyszawszy to pytanie, Juliusz nie zareagował. Wciąż patrzył się w talerz z lazanią, czując na twarzy ciepło unoszącej się pary.
Wczoraj, nim poszedł spać, dokładnie zaplanował sobie ten dzień. Był pewien, że wszystko pójdzie po jego myśli, bo jakże mogłoby być inaczej? Tymczasem od chwili, gdy tylko otworzył oczy, każdy etap uprzednio stworzonego w głowie planu, ulegał zniszczeniu niczym podtapiany przez fale zamek z piasku.
Na samym początku zaspał. Nie pamiętał chwili, w której zadzwonił budzik – musiał być tak zaspany, że odruchowo włączył drzemkę, robiąc sobie nadzieje na dziesięć dodatkowych minut snu. Dziesięć minut zmieniło się w półtorej godziny – drzemka nie zadzwoniła. Kiedy zobaczył godzinę na wyświetlaczu telefonu, wściekł się niesamowicie. Nie chciał spóźnić się na historię, bo dostatecznie podpadł już nauczycielowi w kwestii nieobecności. Ale było już za późno.
Doprowadził się szybko do porządku i wpakował do torby pierwsze lepsze zeszyty, które leżały na biurku. Następnie zgarnął płaszcz z jednego z brzydkich haczyków w przedpokoju (Salomea zawsze nazywała je brzydkimi, toteż w słowniku Juliusza owe dwa słowa funkcjonowały jako nierozłączne). Przez całą drogę do szkoły jego myśli skupiały się na dwóch stwierdzeniach – nie wypił rano kawy oraz nie zjadł śniadania. Ciężko było mu żyć bez kofeiny, ponieważ bardzo szybko robił się markotny i tracił werwę niemal do wszystkiego. A śniadanie? Śniadanie było jednym z dogmatów jego własnej, juliuszocentrycznej religii. Uwielbiał ten posiłek i słysząc, że jego przyjaciele zazwyczaj wychodzą z domu bez zjedzenia chociażby tosta, czuł ogromne wzburzenie. Może ten nawyk zdeterminowany był przez sposób wychowania, może wynikało to z inteligencji i świadomości priorytetowej, nie wiedział. W każdym razie uważał śniadanie za swoją świętość. A skoro i tak miałby dotrzeć na ostatnie minuty lekcji z wpisaną nieobecnością, wolał pójść po kawę i coś do jedzenia, by przynajmniej nie musieć cierpieć przez brak śniadania.
Dotarłszy do szkoły, ruszył w kierunku stołówki. Był nieco zły, bo nie zamierzał palić na czczo, a wolał unikać wychodzenia poza szkołę w czasie przerwy. Zanosiło się więc na sześć smutnych godzin bez nikotyny.
Mój poziom życiowego farta, pomyślał przybity.
Na korytarzu było cicho, jedynie gdzieniegdzie dało się dosłyszeć głos któregoś z nauczycieli lub pomruki dezaprobaty pań woźnych. Juliusz przeszedł do stołówki, szurając po podłodze starymi, czarnymi vansami. Był może metr od progu pomieszczenia, kiedy do jego uszu dotarł dźwięk czegoś tłuczonego. Dopiero gdy zrobił kilka kroków, dostrzegł na podłodze granatowe odłamki, najpewniej jakiegoś naczynia.
– Cholera jasna!
– Mówiłam panu, żeby pan od razu oddał ten kubek i nie kładł go na krańcu stołu. Proszę dać mi chwilę, rozejrzę się za jakąś miotłą.
Juliusz pojął, że prawie był świadkiem tego, jak jego nauczyciel polskiego dokonuje aktu destrukcji na swoim nieszczęsnym kubku, którego znamiona czasu Juliusz oglądał już podczas wielu lekcji.
– Świeć panie nad jego duszą – powiedział z przekąsem, przez co Mickiewicz spojrzał na niego chłodno.
Juliusz uznał to za sygnał do natychmiastowej zmiany zachowania. Przykucnął więc i zaczął zbierać z podłogi większe kawałki ceramicznych szczątków. Wiedział, że lepiej mieć dzisiaj Mickiewicza po swojej stronie. Zwłaszcza po zdarzeniu z poprzedniego dnia.
Chwilę później dołączyła do nich pani ze stołówki, o której Juliusz wiedział tylko tyle, że nie należy płacić jej podczas przerwy w groszówkach. Po prostu. Dla własnego dobra. I życia.
– No, wreszcie – mruknęła, z satysfakcją podając profesorowi miotłę i łopatkę. – I żeby mi tu nie było ani jednego kawałka.
Mickiewicz wyglądał na mocno zdziwionego słowami kobiety, a także faktem, że musiał sam po sobie posprzątać. Patrząc na tę sytuację Juliusz z trudem tłumił śmiech. Położył na łopatce zebrane kawałki kubka, a następnie dyskretnie przeszedł w kierunku obszernej lady, by zamówić kawę i jakąś przyzwoitą kanapkę. Żałował, że musiał na ową kawę trochę czekać, bo chętnie usiadłby w kącie stołówki i z wyższością w oczach przyglądałby się oburzonemu Mickiewiczowi, pracującego na klęczkach.
Nie ma tak dobrze, pomyślał z goryczą.
Nim dźwięk dzwonka niemal doprowadził go do zawału, zdążył zjeść śniadanie, a raczej jego spóźnioną formę oraz przejrzeć podręcznik do polskiego. Był niemal pewien, że zostanie zapytany, ale przygotował szkielet interpretacji do każdego tekstu w dziale, dlatego mógł pozwalać sobie na zbyt śmiałe teksty do nauczyciela. Chciał wreszcie dostać jakąś przyzwoitą ocenę.
Po skończonym posiłku ruszył pod salę, w której zazwyczaj odbywał się polski. Trafił tam przed klasą, która albo rozproszyła się po korytarzu, albo po prostu więziona była przez historyka na przerwie. Juliusz usiadł na wolnej ławce i zastanawiał się, jak bardzo zirytowany będzie Mickiewicz, gdy pojmie, że poza utrzymaniem ulubionego kubka przy życiu, schrzanił również jedyną okazję, by się na kimś wyżyć. Jakże to była piękna wizja!
– To już pierwsze stadium jakieś poważnej choroby. – Usłyszał nad sobą głos Zygmunta. – Patrz, Cyprianie, śmieje się sam do siebie.
– Na poziomie pierwszego stadium był w chwili, kiedy go poznaliśmy – mruknął Norwid. – Postanowiliśmy się z nim zadawać, żeby poznać lepiej tę chorobę, nie pamiętasz?
Juliusz spojrzał na nich i uśmiechnął się z przekąsem.
– Jak zwykle milutcy – powiedział. – Ale wiecie co? Śmieję się na myśl o czymś tak absolutnie wspaniałym, że nie mogę być na was zły.
– Mówisz, jakbyś miał pięć lat i ktoś nauczył cię sentencji „Kto kogo przezywa..." – skwitował Norwid, na co Zygmunt zaczął się śmiać.
– Z ust mi to wyjąłeś – skomentował Krasiński.
Choć w żaden sposób nie ugodziło to dumy Juliusza (na ogół bywał przewrażliwiony na swoim punkcie, ale dziś miał wybitnie dobry humor), chłopak machnął lekceważąco ręką i tylko udał urażonego.
– Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Chcę zobaczyć wyraz twarzy Mickiewicza, kiedy będzie mi tę piątkę wpisywał.
Zygmunt pokręcił głową z dezaprobatą i spojrzał na Cypriana.
– Widzisz, mój drogi, tak właśnie uczy się dzieci satysfakcji z samych siebie. Pomóż im z kilkoma interpretacjami, a potem patrz, jak emanują pychą i poczuciem bycia sprytnym.
– Wiesz, ja wolałbym mu po prostu nie pomagać – zasugerował Norwid. – Obraziłby się i przynajmniej nie musiałbym słuchać tego gderania.
– Sam jesteś gderanie! – syknął Juliusz.
Kilka sekund później przerwa się skończyła. Słowacki próbował nie myśleć o tym, jakimi idiotami są jego przyjaciele, a skupić się całkowicie na pięknej wizji zgarnięcia piątki. Cieszyło go to niewiarygodnie.
Mickiewicz, o dziwo, zjawił się szybko. Bez kubka i obrażony na cały świat sprawiał wrażenie jeszcze bardziej rozdrażnionego niż zazwyczaj.
– Dziś poleje się krew – powiedziała jakaś dziewczyna; Juliusz uśmiechnął się z wyższością.
Wszyscy powoli zajęli miejsca, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było nieco zbyt gwałtowne zamknięcie drzwi. Prawdopodobnie Mickiewicz nie zrobił tego celowo, ale sytuacja wywołała w niektórych (to jest – osobach, nie mających jeszcze ocen z odpowiedzi) przerażenie.
– Przed chwilą rozbiłem kubek – powiedział spokojnym tonem, co wprowadziło wszystkich w niemałe skonfundowanie. Właściwie, nikt w klasie nie spodziewał się, że Mickiewicz zacznie krzyczeć i obrażać każdego, na kogo spojrzy. Ale też nikt nie przeczuwał, że będzie przemawiać przez niego takie opanowanie. – Żałuję, że nie mam wychowawstwa. Dyskretnie podpowiedziałbym im, co mogliby mi kupić przy najbliższej okazji.
Jeśli miał być to żart, wyszedł miernie, bowiem nikt się nie zaśmiał. Wszyscy posyłali sobie zdziwione i zmieszane spojrzenia. Juliusz, choć nie cierpiał tego robić, dzisiaj usiadł w pierwszej ławce. Jego jawne zadowolenie zdecydowanie kontrastowało z zachowaniem reszty klasy.
– Juliuszu, widzę, że aż palisz się, by coś interpretować. – Mickiewicz spojrzał na niego z typową dla siebie wyższością i chęcią dobicia ucznia.
Jednakże Juliusz zamierzał podnieść rzuconą rękawicę – uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.
– Jak pan sobie życzy – powiedział.
Kilka sekund wystarczyło, aby profesor ukrył swój szok wywołany nietypową odpowiedzią. Po tych kilku sekundach otworzył szufladę i wyciągnął z niej pilot do projektora. Nakierował go w stronę urządzenia, jednak nie reagowało.
– Masz ci los – mruknął. – Cyprianie, wejdź na ławkę i włącz projektor.
– A co, jeśli umrę? – zapytał z udawanym przejęciem Norwid.
– Trafisz do miejsca, gdzie nikt nigdy nie będzie ci kazał włączać projektora – odparł Mickiewicz, nie patrząc na niego; skupił się szukaniu czegoś w laptopie.
Cyprian westchnął cierpiętniczo i wykonał polecenie. Po chwili przed oczami Juliusza pojawił się tekst wiersza. Wiersza, którego nie było w podręczniku.
Natychmiast pobladł i był świadom, że wszyscy spoglądają na niego, zaciekawieni jego uprzednią śmiałością. Wolał nie myśleć, jak bardzo rozbawieni są jego przyjaciele.
– No, Juliuszu, co masz mi do powiedzenia? – zapytał profesor, trochę przyjemniejszym, a tym samym przesiąkniętym większą ironią, głosem.
Cholera by ciebie i te twoje interpretacje, odpowiedział mu w myślach Juliusz.
Nie miał pojęcia, od czego zacząć. Tekst był zawiły, a wymyślenie dla niego tezy wydawało się czymś niemożliwym. Żaden wers nie zgrywał się ze sobą, ba, wszystko wyglądało jak mieszanina przypadkowych wyrazów.
I nawet teraz, jedząc cholerną lazanię, mając w pamięci parodię śniadania, poranek bez papierosa oraz tę kpinę w postaci wiersza, za którego interpretację dostał dwa z plusem, po usłyszeniu pytania Salomei „Jak było w szkole?", czuł tę samą wściekłość. Niesamowicie się wściekł i gdyby nie fakt, że był już w domu, na talerzu znajdowało się ulubione danie, a pytanie zadała matka (nie, dla przykładu, Zygmunt, na którego nawrzeszczałby bez żadnych skrupułów), okazałby całym sobą stan furii.
Powoli dokończył posiłek, wstał i powiedział cicho:
– Ujdzie.
Salomea zmarszczyła brwi, ale nie kontynuowała tematu. Najwyraźniej wyczuła, że coś zdenerwowało Juliusza, ale widząc, że średnio ma ochotę na wytłumaczenia, dała mu spokój. Kiedy jednak syn odłożył talerz do zmywarki i ruszył w stronę pokoju, rzuciła jeszcze za nim:
– Będziesz jutro u Cypriana?
– Nie wiem. Jestem u niego prawie codziennie, ale tak naprawdę za każdym razem to czysty spontan.
– Ach, bo widzisz, będę miała jutro małą debatę w salonie, więc jeśli zamierzasz szukać popołudniu ciszy, w domu na pewno jej nie znajdziesz.
Kiwnął lekko głową i ruszył do pokoju. Salomea jako nauczycielka historii sztuki w jednym z lepszych liceów w mieście, stosowała dość niekonwencjonalne metody. Poza wiedzą teoretyczną i praktyczną, żądała od swoich uczniów określenia poglądów na niektóre tematy, pozwalając im się wypowiadać, co skutkowało wieloma dyskusjami, a nawet sporami w trakcie lekcji. Była w stanie zaprosić grupę podopiecznych do siebie i słuchać ich polemik oraz opinii. Uważała, że wykłady oraz patrzenie na antyczne rzeźby to za mało – o sztuce trzeba było rozmawiać niepodręcznikowo, bez wzniosłości i przejęcia, inaczej znudzi się lub człowiek zapomni o niej przez rutynę. Poza tym robiła wybitną lazanię i uwielbiała słyszeć na jej temat komplementy.
Kiedy Juliusz był dzieckiem, lubił słuchać tych mądrych i dojrzałych jak na swój wiek licealistów. Teraz, uczęszczając do miernej placówki, nie zamierzał na nich patrzeć, zirytowany rekrutacyjnym sukcesem. Zawsze podświadomie czuł się od nich trochę gorszy i mocno działało mu to na ambicje, choć starał się tego nie okazywać. Jedynie czasem wsypywał soli do cukierniczki, którą Salomea kładła później w salonie.
Warto dodać, że poza uczniami przez salon przewijały się osobistości związane z życiem artystycznym miasta. I Juliusz pamiętał, że wiele lat temu spotkał tu nawet Mickiewicza, ale był za młody, by jakkolwiek go poznać, więc kiedy poszedł do liceum i pojął, skąd kojarzy polonistę, fakt ten nie zrobił na nim wrażenia. Sam Mickiewicz chyba też nie pojmował sytuacji, póki nie nadeszła pierwsza wywiadówka i póki przypadkowo nie spotkał Salomei. Jednakże niczego to nie zmieniło. Ich relacja mogła być dla osób trzecich całkiem zabawna, bo wynikała głównie z tego, jaki humor miał Mickiewicz oraz jaki humor miał Juliusz. Problem w tym, że profesorowi nastrój zmieniał się co minutę, a chłopak miał w zwyczaju łamać zasady i konwenanse.
Juliusz napisał na konwersacji grupowej (której nazwa i pseudonimy zmieniały się bez przerwy), że dalej jest zły na tego dzbana z magistrem, po czym włączył jeden z zaczętych niedawno seriali.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro