Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dialogi

– Jak ci się podoba mój rysunek?

Adam uniósł głowę znad papierów i spojrzał na Helenę, która prezentowała przed nim swoje nowe pastelowe dzieło.

– Ładny – powiedział bez zastanowienia.

– Ten zielony to ty. – Wskazała palcem na wysoką postać w lewym rogu kartki. – Skończył mi się kolor, ale pomyślałam, że się nie obrazisz. Masz tu nawet kubek z kawą.

– Piękny.

– A tutaj jest Władzio, mama, o, a tutaj Marysia. Ma złą minę, bo nauczyciele ją zdenerwowali. Mogę jej pokazać rysunek?

Adam pokręcił przecząco głową. Maria złapała grypę i, by nie zarazić rodzeństwa, umierała w salonie, narzekając przy okazji na fakt, że przez zaległości nauczyciele będą na nią wściekli jeszcze bardziej.

Ta zmiana stanowiła niemały problem dla Mickiewicza. Przez kilka ostatnich tygodni, na niewymowną prośbę Celiny, zajmował ową kanapę, całkowicie odseparowując się od żony. Teraz będzie musiał wrócić do sypialni. Ledwie na parę dni, ale sama myśl o tym wzbudzała w nim dziwne zdenerwowanie, którego nie był w stanie wyjaśnić.

Nie zdążył nawet powiedzieć córce, żeby wróciła do pokoju, gdyż ma dużo pracy, bowiem sama chyba zrozumiała, że jego uwaga skupiła się już na czymś kompletnie innym. Już jej nie było. Adam wrócił więc do poprawiania interpretacji Tęsknił za chwilami, gdy miał na to więcej czasu i bardziej zagłębiał się w prace uczniów. Streszczał wtedy nad czym każdy z nich powinien popracować, które fragmenty powinni skrócić, które rozwinąć – teraz jego korekty ograniczały się do pokreślenia i zdefiniowania błędów. Dzięki temu mógł zdążyć ze wszystkim.

Właśnie zajęty był jakimś nienaturalnie długim zdaniem, które wyszło spod pióra ledwie kojarzonego pierwszaka, kiedy spostrzegł, że ktoś wchodzi do kuchni. Tym kimś była Celina. Rozejrzała się po pomieszczeniu, kompletnie ignorując męża.

– Potrzebujesz czegoś? – zapytał Adam.

Nie otrzymał odpowiedzi. Kobieta stanęła przy kredensie i spojrzała w prawo, w stronę okna. Zdawała się być niezwykle pochłonięta widokiem tonących w smogu bloków.

Fakt, że żona wyszła z pokoju, niemało zdziwił Adama. Ostatnimi czasy robiła to tylko wtedy, gdy koniecznie musiała. Dar od losu, pomyślał, zastanawiając się, jak oznajmić Celinie, że będą musieli spędzić kilka nocy w jednym łóżku. Jednocześnie niepokój, dręczący go od dłuższego czasu, nie malał – nasilał się niemiłosiernie.

– Maria zachorowała – powiedział z trudem.

– Widziałam.

– Śpi na kanapie, żeby nie zarazić reszty. Wiesz, co to oznacza?

Odwróciła się w jego stronę i powoli pokręciła przecząco głową.

Lakoniczność jej wypowiedzi jeszcze bardziej stresowała Adama. Oprócz nerwów i prób znalezienia adekwatnych słów, by złożyć jakąś sensowną wypowiedź, w jego głowie roiło się także od pytań retorycznych. Za co został ukarany? Dlaczego ktoś na górze stwierdził, że będzie w stanie udźwignąć brzemię tak trudnej sytuacji?

– Znowu będziemy musieli spać razem. Wiem, to dla ciebie niekomfortowe, ale póki co nie ma innego wyjścia.

Nie otrzymał odpowiedzi. Celina patrzyła na niego przez chwilę, po czym bez słowa wyszła z kuchni. Adam mógł tylko błagać niebosa, by gest ten znaczył „rób co chcesz". W jednej chwili zapragnął, by nadszedł już czas kolejnej wizyty u lekarza.

Z nią jest coraz gorzej, stwierdził w duchu.

***

Juliusz mylił się co do Ludwika. Jeszcze niedawno śmiał się z jego zakłopotania, które widać było zawsze poza kręgiem znajomych. Ale dopiero niedawno pojął, że chłopak czuje się wszędzie jak ryba w wodzie, prowadzi wszystkie rozmowy na pełnym luzie, a jedyny problem i jakiś lęk przed popełnieniem gafy pojawiał się u niego dopiero w obecności Słowackiego.

Czekał teraz na niego w kawiarni. Na zewnątrz było okropnie zimno (przynajmniej tak mówili ludzie wokół, bowiem on sam tego zimna nie odczuwał, ba, był w samej bluzie, ponieważ zostawił u Cypriana płaszcz) – piękny blask słońca został wyparty przez nieznośny, listopadowy krajobraz, którego obawiali się wszyscy, zażywający październikowego ciepła. W samej kawiarni zaś panowała duchota, najwyraźniej pracownicy nie zamierzali narażać się na orzeźwienie w postaci tego wybitnie paskudnego chłodu.

Ludwik pojawił się przy jego stoliku kilka minut później. Policzki miał czerwone od wiatru, ale najwyraźniej cieszyła go zmiana pogody – był uśmiechnięty od ucha do ucha. Wyglądał jak idealny chłopiec z idealnego filmu o idealnych świętach.

– Nie spóźniłem się, prawda? – zapytał, próbując ściągnąć szalik, który w dziwaczny sposób oplatał jego szyję.

– Jesteś o czasie – powiedział Juliusz. Aż sam się uśmiechnął, widząc ten dziecinny niemal uśmiech na twarzy towarzysza.

– Skoro już stoję, podejdę zamówić coś do picia. Co powiesz na latte?

– Może być, wszystko mi jedno.

– W porządku. – Ludwik podał mu swoją torbę. – Masz tam książki. Te pisane łacińskim alfabetem są dla ciebie.

– Co ty nie powiesz!

Ludwik zaśmiał się cicho, po czym ruszył w stronę lady, by zamówić kawę.

Tymczasem Juliusz, jak siedmiolatek w dniu swoich urodzin, dopadł się do podarku. Wyciągnął wszystkie (napisane w łacińskim alfabecie!) książki, po czym zaczął je dokładnie przeglądać. Każda była nieco zniszczona, niektóre pachniały starością. Było w nich coś pociągającego – musiały mieć długi i ciekawy żywot, co, w oczach Juliusza, nadawało im jeszcze większej wartości. Jakże on polubił patrzeć na książki! Aż dziw, że przez tyle lat swojego życia ignorował skarbnicę, jaką była biblioteczka Salomei.

Wertował pożółkłe strony, patrząc na stary, gdzieniegdzie rozmazany druk. Już nie mógł doczekać się, aż zarwie noc, by poznać kolejną intrygującą historię. Czuł się dobrze jak nigdy wcześniej – wreszcie miał wymarzone zajęcie i człowieka, z którym może dzielić zainteresowania (i który przy okazji zapewnia mu prestiżową pozycję w szkole). Lepiej być nie mogło!

– Serduszko czy jakaś parodia serduszka? – zapytał Ludwik, powoli podchodząc do stolika. Ręce miał zajęte przez talerzyki, na których znajdowały się duże, białe kubki. – Pięknej Beatrycze nie wyszła zabawa w profesjonalną baristkę – Kiedy usłyszał chrząknięcie za sobą, wzdrygnął się nieco; jego uśmiech jednak nadal był ogromny. – Więc możesz sobie wybrać, bo różnica jest ogromna.

– Wezmę parodię – powiedział Juliusz z uśmiechem. – Będziemy zgadywać, co to.

Nawet nie było mu szkoda dziewczyny, która patrzyła na nich zza lady wzrokiem mordercy.

– Chodź, koło mnie, będzie nam się łatwiej zgadywało – zaproponował Ludwikowi (próbował udawać, że nie zauważył, jak ten nagle, zupełnie niespodziewanie czerwieni się na twarzy).

Starszy chłopak odłożył swoją latte i stanął tuż za nim. Teraz, gdy oboje pochylali się nad dziełem sztuki, zaczęli zastanawiać się, co im to przypomina.

– Delfin – powiedział bez namysłu Juliusz.

– Jeżeli twoim zdaniem tak wygląda delfin, wolałbym nie wiedzieć, jak rysujesz.

– Spadaj! – zaśmiał się Słowacki. – Patrz na ten ogon.

– To prędzej wygląda jak księżyc. Interwencja łyżeczki i będą nawet gwiazdki wokół.

Juliusz pokręcił przecząco głową.

– Nie widzę tego. Wierzę w tego delfina całym sercem.

Ludwik poddał się i wrócił na miejsce, a następnie zabrał się za picie swojej kawy. Słowacki zaczął opowiadać o pięknie książek i poprosił, by wziął go kiedyś na wycieczkę do antykwariatu. Starszy chłopak (z trudem uniknąwszy zadławienia się napojem) uradowany zapewnił go, że zrobi mu niesamowity tour po najlepszych antykwariatach w mieście.

– Pokochasz te miejsca, zapewniam. W jednym mam spore wtyki; trzymają tam niesamowicie wygodne fotele, gdzie można posiedzieć i poczytać. Cudne wnętrze, zupełnie jak to w salonie Salomei.

– Ten salon to jej sfera sacrum – powiedział Juliusz, rozmyślając nad cosobotnimi porządkami wspomnianego pomieszczenia, w które często był angażowany. Za często.

– Nic dziwnego. Gdybym miał taki salon, czciłbym go jak największe bóstwo.

W jednej chwili pojął, dlaczego Salomea i Ludwik tak doskonale się dogadują.

– W takim razie oboje macie nie po kolei w głowie, ale niestety, muszę was tolerować – powiedział, po czym zaczął pakować do swojej torby książki.

Ludwik zaczął udawać obrażonego, ale widząc, że nic tym nie wskóra, powiedział:

– Taki jesteś? A miałem zaprosić cię na parapetówkę do kumpla. Skoro nie, trudno, przeżyjemy bez ciebie.

Tutaj Juliusz musiał dać za wygraną. Co jak co, ale obracanie się w imprezowym i popularnym towarzystwie obrał sobie za punkt honoru, gdy po raz pierwszy wszedł do liceum. Za żadne skarby świata nie pozwoliłby sobie na zmarnowanie szansy, by rozszerzyć swoje grono znajomych poza szkołę.

– Nie pożałujesz, że gdziekolwiek mnie zabrałeś – oznajmił towarzyszowi. – Mówię ci, twoi znajomi mnie pokochają.

– W to nie wątpię.

Ich rozmowa zaczęła powoli wracać w kierunku książek, czasem zahaczała również o sprawy szkolne, nauczycieli. Juliusz czuł się wspaniale. Mógł mówić i nie przerywano mu, mógł słuchać – i to wreszcie o rzeczach ciekawych! W porównaniu z Ludwikiem Cyprian i Zygmunt wypadali niezwykle blado – z nimi siedziało i paliło się dla zasady. To była tradycja lub gorzej – rutyna. Z Ludwikiem wszystko wydawało się lepsze. Tak wielu rzeczy jeszcze nie wiedział i nie doświadczył, lecz zamiast dołować się faktem, że zmarnował tyle czasu na okupowaniu norwidowskiej kanapy i rozmowy o rzeczach iście błahych, skupiał myśli na nieustannej chęci ciągłego odkrywania.

Dziwił się, że Ludwik znosił jego towarzystwo. Może po prostu potrzebował osoby w podobnym wieku, która rozumiałaby ten zapał? Pewnie od dzieciaka rozmawiał tylko z poważnymi dorosłymi na tematy tak skomplikowane, że głowa mała, pomyślał.

Pewnie od dawna szukał kogoś, kto zrozumiałby fascynację światem dookoła, ale równocześnie zachowującego to rzadkie i niespotykane u starszych wyważenie między rozumem a uczuciami. Pasowali więc do siebie idealnie.

Kawa skończyła się bardzo szybko. Poruszyli jeszcze temat delfina lunarnego (doszli do wniosku, że był to bardzo rzadki podgatunek), po czym wyszli z kawiarni.

– Całe szczęście, że nie pada – powiedział Juliusz, gdy wyszli na zewnątrz.

– Dlaczego nie wziąłeś ze sobą żadnej kurtki? Przecież jest zimno.

– Zabawna historia, zapomniałem płaszcza od Cypriana i już nie chciało mi się wracać.

Nieustanna dotychczas wesołość opuściła Ludwika. Spoważniał i bez przerwy przyglądał się Juliuszowi.

– Nie bawi mnie ta historia. Jest tylko kilka stopni na plusie. Czemu nie wróciłeś do Cypriana po ten płaszcz?

Juliusz poczuł się nieco dziwnie. Ludwik wyglądał na wielce zagniewanego, jakby ktoś mu zrobił krzywdę. A przecież wszystko było w porządku – wbrew pozorom Słowacki nie był tak wrażliwy na wszystko, jak wydawało się jego matce oraz każdemu, komu o tym powiedziała (bo pewnie nie oszczędziła Ludwikowi rozmowy na ten temat).

– Nie jest mi zimno – zaczął tłumaczyć, kiedy nagle poczuł, że na głowę zaczynają mu spadać lodowate krople deszczu. – Nosz cholera jasna! Dzięki, życie.

Nie mógł uwierzyć w tę ironię losu, jednak nie miał zbyt wiele czasu, by się nad nią zastanawiać. Postanowili biec z Ludwikiem ile sił w nogach, by znaleźć się pod dachem przystanku. Gdy byli już na miejscu, dodatkowo zaczął wiać silny wiatr, a Juliusz wyrecytował litanie przekleństw. Matka go zabije, gdy tak wróci.

Wkurzony patrzył na tablicę informacyjną, według której właściwy tramwaj przez pięć ostatnich minut miał przyjechać za dwie. Miał już odwrócić się do Ludwika i oznajmić mu, że woli przebiec pół miasta do domu, bo przynajmniej będzie mu ciepło, kiedy nagle poczuł na swoich ramionach ciężki materiał kurki. Ludwik założył mu ją na ramiona.

– Przestań – powiedział zirytowany, chcąc zdjąć tę kurtkę. – Przecież przeżyję.

– Ja mieszkam kawałek stąd. Zanim ty będziesz w domu, skończysz jako przykład ofiary odmrożenia najwyższego stopnia.

– Głupio się czuję – przyznał, zakładając kurtkę.

– Dzięki. Kiedyś włożę twój płaszcz i powiem to samo.

Juliusz uśmiechnął się lekko, po czym podziękował za pomoc. Tramwaj wreszcie nadjechał.

***

Adam pamiętał, że kiedy kupował to mieszkanie, sypialnia wydała się mu prześlicznym pokojem, miejscem idealnym dla młodego małżeństwa. Teraz jednak do głowy przychodziły mu najgorsze z epitetów. Do pomieszczenia, za sprawą zasłon, przestało wpadać jakiekolwiek światło. Z trudem można było odróżnić dzień z nocą. Panowała tu również niesamowita duchota i Adam nie potrafił zrozumieć, dlaczego Celina przebywała tylko tutaj. Na jej miejscu nie wytrzymałby tu całego dnia.

Położył się na łóżku, tuż obok żony. Miał wrażenie, że od ostatniego razu, gdy tu spał, minęły lata. Ogólne zmęczenie, pielęgnowane przez pracę oraz zajmowanie się dziećmi dały się mu we znaki – był już o krok od zaśnięcia. Przymknął oczy i był niemal pewien, że gdy je otworzy, będzie już dzień. Pogrążenie się w śnie na dobre to kwestia kilku minut.

I faktycznie zasnąłby na dobre, gdyby nie szmer, który usłyszał obok. Chciał od razu zapytać Celinę, czy wszystko w porządku, jednak stwierdził, że pewnie nie może zasnąć, a sama obecność Adama wzbudza w niej mnóstwo negatywnych emocji.

Usłyszał, że kobieta podnosi się z łóżka – to również postanowił zbagatelizować i miał już kompletnie wyłączyć się na wszelkie bodźcie z zewnątrz, kiedy nagle usłyszał dziwny dźwięk. Jakby ktoś starał się bardzo cicho odsunąć zasłony.

Przez ciało Adama przeszedł dreszcz, po chwili wszystkie mięśnie spięły się, odbierając wszelką senność. Raptownie podniósł się z łóżka i zobaczył, że Celina wychodzi na balkon.

Niemal natychmiast znalazł się przy wejściu. Celina stała do niego tyłem, kurczowo trzymając się balustrady. Drżała z zimna.

– Nie podchodź – powiedziała, nim zrobił kolejny krok w jej stronę. Następnie zaczęła wspinać się na balustradę.

Adam miał wrażenie, że jego serce przestało na chwilę bić.

– Cholera jasna! – wyrwało się z jego ust. Podbiegł do Celiny, ale ona znalazła się już po drugiej stronie balustrady. Jeden ruch i pożegna się z życiem.

Bez chwili wahania złapał ją w ramiona. Nie miał pojęcia, czy zdoła ją utrzymać.

– Zostaw mnie – krzyknęła, próbując wyrwać się z jego uścisku. 

– Celina, błagam...

Puściła balustradę i zrobiła krok do przodu. 









***

Jak widać, nie jestem w formie. Nawet tego nie sprawdziłam. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro