XXXIII
Ciemność i jakieś dziwne turkotanie. Jak gdyby ponowne jechanie windą, jednakże obiekt poruszał się w jednym kierunku i na pewno nie była nim góra. Samochód? Pomyślała Ona. Dziewczyna nie wiedziała, gdzie się znajduje. Siedziała w ciemnościach. Widziała jedynie zarysy ławek. Sama na jednej siedziała, a jej prawa ręka była zakuta kajdankami do jakiejś poręczy. To tak bardzo dobrze wróży, pomyślała sarkastycznie, próbując coś usłyszeć.
— Pomocy! — Usłyszała cienki i delikatny głosik wydobywający się z niej samej.
Ile mam lat? Siedem? Osiem? Rozmyślała nad tym.
— Mamusiu! Pomóż mi! — Piszczała raz po raz. — Ratunku!
Jazda trwała dość długo. Ona (a raczej jej sobowtór) próbował jeszcze wzywać pomoc wiele razy, jednak bezskutecznie. Nikt nie przyszedł nawet z nią porozmawiać, dodać jej otuchy. Dziecko trzęsło się niczym bezbronne kocię w nowym domu u właścicielki, która miała srogą minę. Jej maleńkie serduszko wołało cichutko, by się nie bała, jednak robiło to w sposób, który dodawał jej więcej strachu, aniżeli otuchy.
W pomieszczeniu było bardzo zimno, chociaż mała szpara między drzwiami (Ona zdołała je wypatrzeć) wskazywała na ciepły, letni dzień, gdzie słońce zaprasza rówieśników dziewczynki do zabawy.
— Porozmawiajcie chociaż ze mną! — Szepnęła niemal niesłyszalnie zrezygnowanym tonem. — Pobawcie się, proszę... Mamo... — Zaszlochała.
Ona podskoczyła ze strachu. Okropny pisk i chwilę później drzwi były otwarte. Dziecko zmrużyło oczy i zasłoniło je swoją chudą rączką, by promienie słońca więcej nie drażniły jej czekoladowych oczek.
— Panno Arany — usłyszała oschły, męski głos. Nie podobał jej się on.
— Tak? — Mruknęła, przecierając oczy.
— Proszę za mną. Już dotarliśmy. — Mężczyzna zdawał się udawać miłego.
— Nie mogę — powiedziała smętnie.
— Dlaczego?
— Jestem tutaj zakuta. Kajdanki. Nie mogę się ruszyć — próbowała wyjaśnić, jednak strach sparaliżował ją niemal całkowicie.
— Ach, oczywiście. Panna mi wybaczy mój błąd.
Mężczyzna wszedł do auta, telepocząc nim. Ona zdjęła rączki z oczu, by go ujrzeć. Był to rosły facet w średnim wieku. Czarne włosy były ostrzyżone krótko przy głowie, a na twarzy zauważalny był minimalny zarost.
Gdy wyjął malutki kluczyk i próbował otworzyć kajdanki, Ona ujrzała parę blizn na jego masywnych rękach. Mężczyzna siłował się z nimi przez jakieś dwie minuty, jednak w końcu udało mu się.
— Dziękuję — szepnęła, wstając.
— Panienka za mną — złapał swoją dużą łapą jej małą rączkę i delikatnie zaczął za sobą prowadzić.
Kiedy tylko wyszli na zewnątrz, Ona ujrzała jakiś dziwny budynek. Był sporych rozmiarów i aż jarzyło od niego po oczach bielą. Przed nim był dość spory park, a po jego lewej stronie trochę mniejszy obiekt. Z jednej strony grzało na nią słońce, a z drugiej, patrząc na te kolory, miała wrażenie, że jest zima. Z ogrodu doszedł do niej piękny zapach kwiatów, który sprawił w jej żyłach chwilowy napływ melancholii.
Zaciekawiona szatynka postanowiła się odwrócić. Tak jak się spodziewała, za sobą ujrzała srebrną furgonetkę. Promienie słońca nadal oświetlały jej wnętrze, jednak nie trwało to długo, gdyż inny mężczyzna postanowił zamknąć drzwi.
— Proszę za mną, panienko — powiedział ten pierwszy, zachęcając ją skinieniem ręki w swą stronę.
Ona posłusznie podążyła za nim. Dlaczego to wspomnienie pojawiło mi się akurat, gdy dotknęłam dłoni Newta? Pytała samą siebie. Jaki to ma związek z nim? Czy to jest siedziba DRESZCZu? Dlaczego mam tak mało odpowiedzi, a tak wiele pytań... Jakiś głosik w jej głowie postanowił odpowiedzieć na to pytanie, mówiąc, że i tak wie więcej niż inni.
Dziecko, idąc, podskakiwało dość wesoło, choć w środku bała się okropnie. Nie wiedziała, kim jest ten człowiek, dlaczego ją wziął. Ona to czuła. Czuła strach samej siebie z przeszłości. Zresztą, nie dziwiła się...
Po paru minutach marszu, para doszła do większego budynku. Ona chciała powędrować do głównych drzwi, które miały odcień taki sam, jak reszta budynku, jednak mężczyzna skierował ją w inną stronę. Podążali teraz ścieżką dookoła budynku.
— Czy to jest siedziba Królowej Śniegu? — spytała głupio.
— Nie, kochana — mężczyzna zachichotał. — To jest twój nowy dom — uśmiechnął się.
— Mama mi opowiadała o Królowej Śniegu dużo bajek — kontynuowała. — Podobno była piękną kobietą, jednak zamiast wykorzystać swojej mocy do dobrych spraw, władała złem. Ale dwójka dzieci uratowała caaaały świat, bo dobro zawsze zwycięża nad złem. Trzeba mieć tylko nadzieję.
— Pani Kanclerz miała rację — mruknął sam do siebie.
Ona zaczęła się rozglądać. Obok budynku był wielki las z którego dochodził piękny zapach jodeł i sosen. Oczka dziewczynki nie mogły oderwać wzroku od drzew, co Nią (z rzeczywistości) trochę denerwowało, bo chciała się bardziej przyjrzeć obrazowi przed sobą, aniżeli koło siebie.
— Kim jest pani Kanclerz? — Odezwała się w końcu. — I z czym miała rację? Poznam ją? Miła jest? — Nie przestawała zadawać pytań. — To ona jest Królową Śniegu? — Szepnęła trochę przerażona.
— Pani Kanclerz będzie twoją, hmm... — zamyślił się. — Przyjaciółką. Wkrótce się dowiesz, w jak wielu sprawach miała rację... I nie bój jej się. Ona chce dla was jak najlepiej.
— Jakich nas? — spytała zaciekawiona.
— Wkrótce się dowiesz — odrzekł spokojnym głosem.
Znudzona Ona zaczęła kopać kamyki, gdy szła. Trasa już nie była tak ciekawa, jak na początku. Wszystko stało się już znajome, choć nadal nieznane. Dziewczynka do wszystkiego się szybko przyzwyczajała.
— Daleko jeszcze? — Powiedziała po kolejnych paru minutach znudzonym tonem.
— Już niedaleko — człowiek złapał ją za rękę i pociągnął delikatnie za sobą.
Zapatrzone dziecko nawet nie zauważyło małych drzwi, przez które mężczyzna ją poprowadził. Weszli do pomieszczenia, które miało taki sam kolor, jak reszta ośrodka. Była w nim mała kanapa, dwa fotele, oraz dywanik. Wszystko w tym samym odcieniu.
— Widzisz tamte drzwi? — Wskazał na drugi koniec pokoju, który był stosunkowo blisko. — Dalej z tobą iść nie mogę, jednak ty musisz tam pójść. Nie bój się — poklepał ją po główce.
— Zobaczymy się jeszcze? — Uśmiechnęła się. Choć z początku mężczyzna wydawał jej się być gburem, polubiła go.
— Kto wie, co los przyniesie — zachichotał, po czym wyszedł na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Ona zaczęła się ponownie rozglądać po pokoju, jednak nic nowego w nim nie ujrzała. Oczy zaczęły ją boleć od jarzącej się zewsząd bieli. Ja chcę już wrócić do rzeczywistości. Newt się pewnie martwi, pomyślała, nie wiedząc nawet dlaczego.
Dziewczynka zaczęła stawiać spokojne kroki ku drzwiom. Jej czerwone sandałki z każdym dotknięciem podłoża wydawały charakterystyczny odgłos. Tup, tup, tup. Jej małe serduszko z każdą sekundą, gdy zbliżała się do drzwi, biło odrobinkę szybciej. Bała się, będąc sama. Nie wiedziała kto lub co tam może na nią czekać. W tamtym momencie jej mała duszyczka, którą Ona czuła, była zagubiona. Chciała uciec. Stać się wielkim i potężnym orłem bądź krukiem i polecieć. Wyswobodzić się z lin, które zaczęły ją gnębić.
Ze spokojem ułożyła swą dłoń wygodnie na klamce. Zimny metal spowodował gęsią skórkę na lewej ręce dziewczynki. Mrugnęła dwa razy oczkami, nim postanowiła pociągnąć za klamkę w dół i popchnąć drzwi.
Gdy to zrobiła, zamknęła powieki i przeszła bezszelestnie przez drzwi, po czym je zamknęła. Bała się spojrzeć na pomieszczenie, w którym się teraz znajdowała, jednak wiedziała, że w końcu będzie musiała to zrobić. Jedyną rzeczą, jakiej była prawie pewna, było to, że pokój znów tonie w bieli.
Głupia dziewczyno, weźże otwórz oczy! Ciekawi mnie, co się tutaj znajduje... To już pewnie tu poznam Newta, bo to wspomnienie w nieskończoność ciągnąć się nie może, pomyślała Ona.
— Otwórz oczy — usłyszała jakiś dziecięcy głos.
Ze strachu Ona się przewróciła. Boże, jaką ja byłam niezdarą, zrobiła myślowego facepalma. Chyba jednak dobrze, że zapomniałam dziecięce czasy...
— Niezdara — ponownie ten głos. — Nie bój się, nic ci nie zrobię — dziewczyna usłyszała kroki zbliżające się do niej. — Otwórz je.
Gdy Ona to zrobiła, ujrzała przed sobą nikogo innego, jak młodego blondyna. Jego włosy miały jasny odcień słomy oraz były postawione do góry. Newt bez długich włosów to nie Newt, pomyślała z dezaprobatą Ona, po czym zachichotała w duchu. Jego tęczówki miały głęboki, ciemny kolor, niczym gorzka czekolada. Obserwował ją z troską w oczach. A ten uśmiech, te dołeczki... Już za młodu był casanovą!
Chłopiec wystawiał do niej dłoń.
— Usiądź koło mnie — Ona się uśmiechnęła.
Chłopiec posłusznie wykonał zadanie.
— Masz ładne oczy — szepnęła.
— Dziękuję — zarumienił się. — Ty masz śliczny uśmiech — wyszczerzył się.
— Dlaczego mnie okłamujesz? — Zrobiła naburmuszoną minę.
— Ja... Ja nie kłamię! — Zaprotestował. — Masz najpiękniejszy uśmiech, jaki w życiu widziałem! Słowo honoru — chłopiec położył swoją małą piąstkę w miejscu, gdzie miał serce.
— Dobrze — mruknęła. — Wierzę ci — zaśmiała się. — Jak masz na imię?
— Newt — uśmiechnął się. — A ty?
— Remeny — odwzajemniła go, wystawiając rękę. — Przyjaciele?
— Przyjaciele — uścisnął ją.
I wtedy pojawiła się ponownie biała mgła. Ona ujrzała ponownie przed sobą Newta, jednak nie za młodu. Siedział przed nią ze zmartwioną miną chłopak, którego pieszczotliwie nazywała Kulawy oraz przez trzy dni nienawidziła. Nastolatek, który uratował jej być może życie przed pójściem do Labiryntu...
— Newt — szepnęła.
— Nic ci nie jest! — Uścisnął ją. — Nawet nie wiesz, jak się martwiłem.
— Newt... — powtórzyła.
— Co się przed chwilą stało? — Chłopak zdawał się nie słuchać jej próby rozwinięcia tematu.
— Newt! — Powiedziała głośniej.
Chłopak spojrzał na nią zaciekawiony.
— Wiem, jak mam na imię.
Na tę wiadomość chłopaka zatkało. Odsunął się od niej i spojrzał na nią z powagą w oczach.
— Remeny... — szepnęła przez zaciśnięte zęby.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro